8

Spałam twardo do piętnaście po dziewiątej następnego ranka. Przeważnie nic mogę sobie długo pospać, ale akurat był piątek, 14 czerwca, dzień St. Jean Baptiste'a, La Fete Nationale du Quebec i rozkoszowałam się słodkim lenistwem, dozwolonym w takich dniach. Święto św. Jana Chrzciciela jest najważniejszym świętem w prowincji, więc prawie wszystko jest zamknięte i tego ranka nie znajdę pod drzwiami wydania Gazette, więc zrobiłam kawę, po czym poszłam do sklepu na rogu po jakąś inną gazetę. Dzień był słoneczny, a powietrze przejrzyste, świat promieniował życiem. Przedmioty i ich cienie widać było bardzo wyraźnie, mnogością odcieni zaskakiwały kolory cegieł i drewna, metalu i farb, trawy i kwiatów. Niebo było rozświetlone i nie było na nim nawet śladu chmur, jego kolor przypominał mi niebieski z obrazków świętych z mojego dzieciństwa, ten fantastyczny, delikatny niebieskozielonawy odcień. Jestem przekonana, że podobałby się świętemu Janowi.

Powietrze poranka było ciepłe i aksamitne, a w dodatku unosił się w nim niebiański zapach kwitnących petunii, wiszących w skrzynkach pod oknami. Przez cały ostatni tydzień wzrastała temperatura, powoli, ale bez przerwy i każdy dzień był cieplejszy od poprzedniego. Na dzisiaj przepowiadano trzydzieści dwa stopnie Celsjusza. Szybko sobie przeliczyłam – mniej więcej osiemdziesiąt dziewięć stopni Farrenheita. Rzeka oblewająca wyspę, na której położony jest Montreal, zapewnia stałą, wysoką wilgotność powietrza. Hurra! Będzie taki dzień, jak w Karolinie: upalny i wilgotny. Dorastałam na południu, więc uwielbiam taką pogodę.

Kupiłam Le Journal de Montreal. “Największy francuskojęzyczny dziennik w Ameryce" nie był taki drobiazgowy, jak angielskojęzyczny Gazette ukazał się w dzień wolny od pracy. Wracając do domu, rzuciłam okiem na pierwszą stronę. Nagłówek był wypisany ośmiocentymetrowymi literami w kolorze nieba: BONNE FETE QUEBEC!

Pomyślałam o paradzie i koncertach, które odbędą się w Parć Maisonneuve, o morzu potu i piwa, które spłynie dzisiejszego dnia, i o politycznej i przepaści dzielącej mieszkańców Quebecu. Perspektywa jesiennych wyborów podminowywała atmosferę i ci dążący do utworzenia z Quebecu niepodległego państwa żywili nadzieję, że nastąpi to właśnie w tym roku. Koszulki i plakaty już krzyczały: L'an prochain mon pays! Za rok mój własny kraj! Mam nadzieję, że przemoc nie splami tego dnia.

Wróciwszy do domu, nalałam sobie kawy, przygotowałam miseczkę musli i rozpostarłam gazetę na stole w jadalni. Jestem uzależniona od wiadomości. Już po kilku dniach bez gazety, kiedy to zaspokajam ciekawość informacjami telewizyjnymi o jedenastej, muszę mieć kontakt ze słowem pisanym. Gdy podróżuję, to po przyjeździe najpierw znajduję CNN, a dopiero potem zaczynam się rozpakowywać. W ciągu tygodnia jestem zbyt zajęta uczeniem albo pracą w laboratorium, żeby móc czytać, więc nieodłącznie towarzyszą mi głosy z “Serwisów porannych" i “O wszystkim po trochu" i wiem, że jak nadejdzie weekend, to sobie odbiję.

Nie mogę pić, nienawidzę dymu papierosowego, a przez ostatni rok moje życie seksualne też pozostawiało wiele do życzenia, więc w sobotnie ranki urządzałam sobie gazetowe orgie, godzinami czytając o najbłahszych szczegółach. Nie chodzi o to, że w gazetach są jakieś nowe wiadomości. Nie ma. Zdaję sobie z tego sprawę. Jest tak, jak z kulami w bilardzie – zawsze gra się tymi samymi. Cały czas powtarzają się te same zdarzenia. Trzęsienie ziemi. Zamach stanu. Wojna handlowa. Branie zakładników. Ja po prostu muszę wiedzieć, które kule są w grze danego dnia.

Le Journal zawsze publikuje krótkie artykuły i jest w nim dużo zdjęć. Chociaż nie jest to mój ulubiony The Christian Science Monitor, jakoś ujdzie. Birdie znal już moje nawyki i ulokował się na krześle obok. Nigdy nie jestem pewna, czy pragnie mojego towarzystwa, czy resztek po musli. Wyprężył grzbiet, położył się z podciągniętymi pod siebie równo łapami i wlepił we mnie swoje okrągłe, żółte oczy, jakby szukał rozwiązania jakiejś kociej tajemnicy. Kiedy czytałam, czułam jego spojrzenie na policzku.

Znalazłam to na drugiej stronie, między artykułem o uduszonym księdzu a relacją z Mistrzostw Świata w piłce nożnej,


ZNALEZIONO ZAMORDOWANĄ I OKALECZONĄ KOBIETĘ

Wczoraj po południu w domu we wschodniej części miasta znaleziono ciało zamordowanej i brutalnie zmasakrowanej dwudziestoczteroletniej kobiety. Ofiara, zidentyfikowana jako Margaret Adkins, była matką dziesięcioletniego chłopca. Wiadomo, że Mme Adkins jeszcze żyła o dziesiątej rano, kiedy to rozmawiała z mężem przez telefon. Jej brutalnie pobite i okaleczone ciało znalazła jej siostra około południa.

Według policji CUM, nie było śladów włamania i nie wiadomo, jak napastnik dostał się do domu. Autopsję w Laboratoire de Medecine Legale przeprowadził doktor Pierre LaManche. Amerykanka doktor Temperance Brennan, antropolog sądowy i ekspert w dziedzinie uszkodzeń kości, bada obecnie szkielet ofiary, żeby ustalić, czy są na nim ślady noża…


Na resztę artykułu składała się mieszanka spekulacji dotyczących ostatnich godzin życia ofiary, kilku informacji o jej życiu, chwytającej za serce relacji z reakcji bliskich na jej śmierć i obietnicy, że policja robi wszystko, co w jej mocy, żeby ująć mordercę.

Artykułowi towarzyszyło kilka zdjęć, ukazujących główne osoby dramatu. Na fotografiach o różnych odcieniach szarości widać było mieszkanie, schody, policjantów i pracowników prosektorium pchających wózek z ciałem zamkniętym w worku. Sąsiedzi stojący wzdłuż chodnika, za policyjną taśmą, ich ciekawość widoczna na ziarnistym, czarno-bialym zdjęciu. Wśród ludzi za taśmą rozpoznałam Claudela, który stał ze wzniesioną ręką, jak u dyrygenta szkolnego zespołu w liceum. Okrągłe zdjęcie przedstawiało zbliżenie Margaret Adkins, była to nieostra, ale przyjemniejsza wersja twarzy, którą widziałam na stole prosektoryjnym.

Inna fotografia pokazywała starszą kobietę z rozjaśnionymi, kręconymi włosami, przylegającymi ciasno do jej głowy, i małego chłopca w krótkich spodniach i koszulka z napisem Expos. W środku stał brodaty mężczyzna w okularach z metalowymi oprawkami i obejmował ich w opiekuńczym geście – trzymał ręce na ich ramionach. Wszyscy troje patrzyli ze strony gazety ze smutkiem i zakłopotaniem w oczach, tak charakterystycznym dla ludzi, których dotknęła brutalna zbrodnia. Był to wygląd, który znałam aż za dobrze. Podpis identyfikował ich jako matkę, syna i faktycznego męża ofiary.

Byłam skonsternowana, patrząc na trzecie zdjęcie: to ja w czasie ekshumacji. Znałam je. Zrobione w 1992 roku i trzymane w odwodzie. Często wydobywano je z kartoteki i publikowano. Byłam, jak zwykle przedstawiana jako “…une anthropologiste americaine".

– Cholera!

Birdie gwałtownie ruszył ogonem i spojrzał na mnie z dezaprobatą. Nie obchodziło mnie to. Poprzysięgłam sobie, żeby przez cały weekend nie mysleć o morderstwach, a teraz z tego nici. Powinnam była wiedzieć, że w dzisiejszej gazecie znajdzie się artykuł dotyczący ostatniej zbrodni. Dopiłam resztkę zimnej kawy i zadzwoniłam do Gabby. Brak odpowiedzi. Chociaż mogło być tysiąc powodów, dla których nie było jej w domu, to też mnie wyprowadziło z równowagi.

Poszłam do sypialni, żeby się przebrać do Tai Chi. Grupa normalnie spotykała się we wtorkowe wieczory, ale z powodu wolnego dnia przegłosowano, żeby spotkać się dodatkowo dzisiaj. Nie byłam pewna, czy mam ochotę iść, ale artykuł i nieobecność Gabby ułatwiły podjęcie decyzji. Przynajmniej przez godzinę albo dwie będę miała spokojny umysł.


Znowu się pomyliłam. Półtorej godziny “głaskania ptaka", “płynnego machania rękoma" i “igły na dnie morza" nie wprawiły mnie w świąteczny nastrój. Byłam tak rozproszona, że przez całe zajęcia nie mogłam się zsynchronizować z innymi, a wychodząc czułam się jeszcze gorzej, niż przed przyjściem.

Jadąc do domu, włączyłam radio, zdecydowana pokierować swoimi myślami tak, jak pastuch troszczy się o swoje stado – karmić frywolne, a opędzać się od makabrycznych. Za wszelką cenę chciałam jeszcze uratować. weekend.

“…została zabita wczoraj między dziesiątą a dwunastą. Mme Adkins była umówiona ze swoją siostrą, ale nie stawiła się na spotkanie. Ciało znaleziono przy Desjardins 6327. Policja nie znalazła żadnych śladów włamania i podejrzewa, że Mme Adkins mogła znać napastnika".

Wiedziałam, że powinnam zmienić stację. Zamiast tego jednak pozwoliłam dać się zahipnotyzować głosowi. Wiadomości wydobywały na powierzchnię tylko to, co jedynie chwilowo zostało wypchnięte z mojej świadomości. Moja frustracja powróciła ze zdwojoną siłą i wiedziałam na pewno, że szansę na dobry nastrój podczas tego długiego weekendu zostały już na dobre zaprzepaszczone.

“…wyników autopsji nie ujawniono. Policja przeczesuje wschodnie dzielnice Montrealu, przepytując wszystkich, którzy znali ofiarę. Ta zbrodnia jest dwudziestym szóstym zabójstwem popełnionym w tym roku na terenach podległych CUM. Policja prosi wszystkich posiadających jakieś informacje mogące okazać się pomocne w śledztwie o telefon do wydziału zabójstw pod numer 555-2052".

Bezwiednie podjęłam decyzję, żeby pojechać do laboratorium. Moje ręce kierowały, a nogi obsługiwały pedały. W niecałe dwadzieścia minut byłam na miejscu, ale cały czas nie bardzo wiedziałam, czemu ma służyć ta wiizyta.

W budynku SQ zamiast normalnego rwetesu, panowała cisza i było w nim tylko kilku pechowców. Strażnicy przyglądali mi się podejrzliwie, ale nic nie powiedzieli. Może chodziło im o moją kitkę i dres, ale równie dobrze mogli być po prostu niezadowoleni z tego, że pełnią służbę w święto. Nie obchodziło mnie to.

Skrzydła, w których mieściły się LML i LSJ, były zupełnie opuszczone. Puste biura wydawały się odpoczywać, przygotowując się na wznowienie aktywności po długim, upalnym weekendzie. Mój gabinet zastałam w takim stanie, w jakim go zostawiłam, długopisy i pisaki ciągle leżały w nieładzie na biurku. Kiedy je podniosłam, moje oczy błąkały się po nie dokończonych raportach, nie skatalogowanych slajdach i będącymi w trakcie badaniach nad szwami szczękowymi. Puste oczodoły moich rozlicznych czaszek patrzyły na mnie tępo.

Ciągle nie wiedziałam, po co ja tu właściwie przyjechałam i co miałam zamiar robić. Czułam się spięta i nie w nastroju. Ponownie pomyślałam o doktor Lentz. To ona uzmysłowiła mi to, że jestem uzależniona od alkoholu i to, że coraz bardziej oddalałam się od Pete'a. Delikatnie, ale nieustępliwie jej słowa odsłaniały strupy, pod którymi kryły się moje prawdziwe uczucia. “Tempe – mawiała. – Czy ty zawsze musisz sama wszystkiego dopilnować? Czy nikomu innemu nie można zaufać?"

Może miała rację. Może rzeczywiście starałam się uciec przed poczułem winy, które zawsze mnie gnębiło, gdy nie mogłam rozwiązać jakiegoś problemu. Może po prostu unikałam bezczynności i poczucia nieprzystosowania, które jej towarzyszyło. Przekonywałam siebie, że śledztwo w sprawie morderstwa nie należy do moich obowiązków, że to na detektywach z wy-ilziału zabójstw ciąży odpowiedzialność i że moim zadaniem jest służenie im moimi technicznymi umiejętnościami. Łajałam się za to, że znalazłam się tutaj tylko dlatego, że nie miałam nic innego do roboty. Nie pomagało.

Chociaż widziałam, że moje argumenty nie są pozbawione logiki, kiedy skończyłam zbierać długopisy i pisaki, cały czas byłam przeświadczona, że muszę coś zrobić. To przeświadczenie cały czas mnie nękało, tak, jak chomik nieustannie podgryza marchewkę. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że umknął mi jakiś drobiazg, który miał ogromne znaczenie w tych kilku przypadkach, ale jeszcze nie rozumiałam, jaki. Musiałam coś zrobić.

Wyjęłam skoroszyt z szafki, gdzie trzymam dane dotyczące starych spraw, i jeden ze stosu, na którym leżą dokumenty dotyczące bieżących spraw. Położyłam je obok dossier Adkins. Trzy żółte skoroszyty. Trzy kobiety. Trzy kobiety pozbawione życia i okaleczone z psychopatycznym okrucieństwem. Trottier. Gagnon. Adkins. Kobiety te mieszkały daleko od siebie, pochodziły z różnych środowisk, były w różnym wieku i różniły się od siebie wyglądem, ale nie mogłam się pozbyć przekonania, że ta sama ręka zarżnęła wszystkie trzy. Claudel dostrzegał tylko różnice. Ja musiałam znaleźć jakiś, związek, coś, co go przekona, że się myli.

Wyrwałam kartkę papieru w linię, narysowałam na niej prowizoryczną tabelę i w nagłówkach kolumn wpisałam kategorie, które uważałam za mogące być pomocne. Wiek. Rasa. Kolor i długość włosów. Kolor oczu. Wzrost. Strój, w jakim ostatnio je widziano. Stan cywilny. Język. Grupa etniczna/religia. Miejsce/rodzaj mieszkania. Miejsce/rodzaj zatrudnienia. Data i godzina i śmierci. Co zrobiono z ciałem po śmierci. Miejsce znalezienia ciała.

Zaczęłam od Chantale Trottier, ale szybko zdałam sobie sprawę, że w dokumentach, które posiadam nie znajdę wszystkich potrzebnych mi danych. Chciałam przejrzeć pełne raporty policyjne i zdjęcia z miejsc zbrodni. Spójrzałam na zegarek – za piętnaście druga. Sprawa Trottier była prowadzona przez SQ, więc zdecydowałam się zjechać na pierwsze piętro. Sądziłam, że w sali wydziału zabójstw będzie raczej pustawo, więc może to odpowiedni moment, żeby poprosić o to, co chcę.

Miałam rację. Przestronna sala była prawie pusta, a przy większości szarych, metalowych biurek nikogo nie było. Po drugiej stronie sali przebywało tylko trzech mężczyzn. Dwóch siedziało naprzeciwko siebie przy sąsiednich biurkach, na których leżały stosy skoroszytów i stały stojaki, które aż kipiały od papierów.

Wysoki i chudy mężczyzna z zapadniętymi policzkami i z włosami koloru ręcznie polerowanej cyny, siedział odchylony na krześle, a skrzyżowane w kostkach nogi trzymał na biurku. Nazywał się Andrew Ryan. Mówił po francusku twardo i z akcentem typowym dla anglojęzycznych mieszkańców Quebecu, wymachując w powietrzu długopisem. Jego marynarka była przewieszona przez oparcie krzesła, a jej rękawy kołysały się w rytm wymachującej długopisem ręki. Ten widok przypominał mi strażaków w remizie, rozluźnionych, ale w każdej chwili gotowych do akcji.

Partner Ryana siedział po przeciwnej stronie biurka i patrzył na niego. Głowę miał przekrzywioną w jedną stronę, jak kanarek przyglądający się twarzy na zewnątrz klatki. Był niski i dobrze zbudowany, chociaż jego ciało zaczynało już gdzieniegdzie się zaokrąglać, jak to bywa w średnim wieku. Swoją nienaganną opaleniznę musiał zawdzięczać wizytom w solarium, a jego gęste, czarne włosy były modnie ostrzyżone i starannie uczesane. Wyglądał jak przyszły aktor na planie zdjęciowym filmu reklamowego. Podejrzewałam, że nawet jego wąsami zajmował się jakiś profesjonalny fryzjer. Na drewnianej tabliczce stojącej na jego biurku widniał napis Jean Bertrand.

Trzeci mężczyzna, siedzący na krawędzi biurka Bertranda, przysłuchiwał się żartobliwej rozmowie, przyglądając się frędzlom na swoich włoskich mokasynach. Kiedy go zobaczyłam, zrzedła mi mina.

– …jak koza srająca żużlem.

Jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Ich głosy były chrapliwe i dudniące, co jest chyba typowe, kiedy mężczyźni śmieją się z seksistowskich dowcipów. Claudel spojrzał na zegarek.

Bez paranoi, Brennan, powiedziałam sobie. Weź się w garść. Odchrząknęłam i zaczęłam kluczyć przez labirynt biurek. Trio zamilkło i wszyscy zwrócili się w moją stronę. Kiedy detektywi SQ mnie rozpoznali, wstali i uśmiechnęli się. Claudel nie. Nawet nie próbując pokryć swojego niezadowolenia, zgiął i spuścił nogę, po czym ponownie wlepił wzrok we frędzel, odwracając oczy tylko po to, żeby spojrzeć na zegarek.

– Doktor Brennan? Jak się pani miewa? – spytał Ryan, wyciągając do mnie rękę. – Była pani ostatnio w Stanach?

– Od kilku miesięcy nie. – Jego uścisk był mocny.

– Już od jakiegoś czasu chciałem spytać, czy kiedy pani tam jedzie, zabiera pani ze sobą kałasznikowa?

– Nie, trzymamy je tylko w domu. Nabite.

Byłam przyzwyczajona do ich dowcipów na temat przemocy w Stanach.

– A czy mają tam już toalety w domach? – spytał Bertrand. Jego ulubionym tematem było Południe.

– W co większych hotelach – odparłam.

Z nich trzech tylko Ryan wyglądał na zażenowanego.

Kiedyś Andrew Ryan nie był wymarzonym kandydatem na detektywa wydziału zabójstw w SQ. Urodzony w Nowej Szkocji, był jedynym synem pary Irlandczyków. Oboje byli lekarzami wykształconymi w Londynie i przyjechali do Kanady, znając tylko angielski. Oczekiwali, że syn zrobi karierę, więc, cierpiąc z powodu własnej nieznajomości francuskiego, poprzysięgli sobie, że ich syn nauczy się tego języka.

Już podczas pierwszych lat na uniwersytecie w St. Francis Xavier, rzeczy zaczęły iść nie po ich myśli. Skuszony życiem na krawędzi, Ryan popadł w kłopoty z alkoholem i lekami. Rzadko bywał w kampusie, bo zdecydowanie bardziej odpowiadała mu atmosfera ciemnych, śmierdzących piwem nor odwiedzanych przez członków gangów motocyklowych i handlarzy narkotyków. Zaznajomił się z miejscową policją i jego orgie alkoholowe często kończyły się na podłodze celi w kałuży własnych wymiocin. Aż pewnego wieczora trafił do szpitala St. Martha po tym, jak jakiś uzależniony od kokainy narkoman dźgnął go w szyję, o mało co nie rozcinając mu tętnicy szyjnej.

Podobnie jak z nawróconymi chrześcijanami, jego zmiana była szybka i pełna. Cały czas pociągało go życie na marginesie, więc po prostu przeszedł na drugą stronę barykady. Skończył studia z zakresu kryminologii, złożył podanie o pracę w SQ, dostał ją i tak doszedł do stopnia porucznika.

Czas spędzony na ulicy okazał się bardzo pomocny. Pomimo że zazwyczaj był uprzejmy i delikatny, Ryan cieszył się reputacją awanturnika, który znał mętów od podszewki i potrafił sobie z nimi radzić. Nigdy z nim nie współpracowałam. Wszystkiego tego dowiedziałam się od jego kolegów. Nigdy nie słyszałam krytycznej uwagi o Andrew Ryanie.

– Co pani dzisiaj tutaj robi? – spytał. Wyciągnął swoje długie ramię w stronę okna. – Powinna pani bawić się razem z innymi.

Zauważyłam cienką bliznę wystającą spod kołnierzyka i pnącą się do góry wzdłuż szyi. Była gładka i błyszcząca, jak wąż z lateksu.

– Chyba nie bardzo mam z kim. A nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić, kiedy wszystkie sklepy są pozamykane.

Powiedziałam to, odgarniając z czoła grzywkę. Uświadomiłam sobie, że jestem w dresie, i poczułam się nieswojo, widząc ich nienagannie skrojone ubrania. Wszyscy trzej wyglądali jak z reklamy “Pana".

Bertrand wyszedł zza biurka i wyciągnął do mnie rękę, kiwając głową i uśmiechając się. Uścisnęłam ją. Claudel cały czas nie patrzył na mnie. Był mi tutaj potrzebny jak ropna angina.

– Zastanawiałam się, czy mogłabym rzucić okiem na dane dotyczące pewnej sprawy z zeszłego roku. Chantale Trottier. Została zamordowana w październiku 93-ego. Jej ciało znaleziono w St. Jerome.

Bertrand strzelił palcami i wycelował jednego we mnie.

– Tak. Pamiętam tę sprawę. Dziewczynę znaleziono na śmietnisku. Ciągle nie złapaliśmy sukinsyna, który ją załatwił.

Kątem oka zauważyłam, że Claudel spojrzał na Ryana. Chociaż ledwo ruszył oczyma, wzbudził tym moją ciekawość. Podejrzewałam, że Claudel nie przyszedł tutaj w celach towarzyskich i byłam pewna, że rozmawiali o wczorajszym morderstwie. Ciekawiło mnie, czy rozmawiali też o Gagnon i Trottier.

– Jasne – odparł Ryan, uśmiechając się sztywno. – Niech pani weźmie, co jest pani potrzebne. Myśli pani, że znajdzie tam coś, co przegapiliśmy?

Sięgnął po papierosy i wytrząsnął jednego. Włożył go do ust i wyciągnął paczkę w moją stronę. Potrząsnęłam głową.


– Nie, nie. Nie o to chodzi – odparłam. – U siebie na górze mam dwa przypadki, które uporczywie przypominają mi o Trottier. Tak naprawdę wcale nie wiem, czego szukam. Chcę tylko przejrzeć zdjęcia i może raport z miejsca zbrodni.

– Tak, znam to uczucie – powiedział, wydmuchując dym z boku ust. Nawet jeśli wiedział, że któryś z moich przypadków jest tym, którym zajmuje się Claudel, to nie dał tego po sobie poznać. – Czasami trzeba po prostu zdać się na instynkt. A o co chodzi?

– Wydaje jej się, że grasuje psychopata, który ma na sumieniu wszystkie morderstwa od czasów wampira z Rostowa.

Powiedział to matowym głosem i zauważyłam, że znowu wpatruje się w swoje frędzle. Jego usta prawie się nie poruszały, kiedy mówił. Wydawało mi się, że nie próbował ukryć pogardy. Odwróciłam się od niego i zignorowałam go.

Ryan uśmiechnął się do Claudela.

– Daj spokój, Luc, wyluzuj się, nigdy nie zaszkodzi jeszcze raz sprawdzić. Jeśli brać pod uwagę to, ile czasu już minęło od tamtej zbrodni, to nie wykazaliśmy się rewelacyjnym tempem.

Claudel żachnął się i potrząsnął głową. Ponownie spojrzał na zegarek.

Potem zwrócił się do mnie.

– A o czym pani myśli?

Nim zdążyłam odpowiedzieć, gwałtownie otworzyły się drzwi i Michel Charbonneau wpadł z impetem do sali. Ruszył podekscytowany w naszą stronę, klucząc między biurkami, wymachując jakimś papierem w lewej ręce.

– Mamy go – powiedział. – Mamy skurwiela!

Był czerwony na twarzy i ciężko oddychał.

– Czas najwyższy – rzekł Claudel. – Niech no rzucę okiem.

Odzywał się do Charbonneau tak, jakby to był chłopiec na posyłki, ale był tak niecierpliwy, że nie zwracał najmniejszej uwagi na zachowanie choćby pozorów kurtuazji.

Charbonneau zmarszczył brwi, ale podał kartkę Claudelowi.

Trzej mężczyźni pochylili się nad nią, ich głowy były bardzo blisko siebie, jak aktorów sprawdzających tekst sztuki. Stali odwróceni do Charbonneau plecami.

– Ten półgłówek użył jej karty bankowej godzinę po tym, jak ją załatwił. Wyraźnie gościowi nie dość było rozrywki jak na jeden dzień, bo poszedł do bankomatu na rogu, żeby wyciągnąć trochę kasy. Tylko, że to nie jest miejsce dla biedaków, więc zainstalowali kamerę skierowaną na bankomat. Nabrała transakcję i, voila, mamy prezent od Kodaka!

Skinął głową w stronę odbitki.

– Przystojniak to raczej z niego nie jest, co? Wybrałem się tam dzisiaj z tym zdjęciem, ale pracujący na nocnej zmianie sprzedawca nie znał nazwiska tego gościa. Wydaje mu się jednak, że zna jego twarz z widzenia. Powiedział, żebyśmy pogadali z facetem, który go zmienia o dziewiątej. Wygląda na to, że nasz gościu jest tam stałym klientem.

– Cholera jasna – rzucił Bertrand.

Ryan w milczeniu wpatrywał się w zdjęcie. Wysoki i chudy, stał zgarbiony nad swoim niższym partnerem.

– Skoro to jest ten kutas – powiedział Claudel, przyglądając się jego wizerunkowi – dobierzmy mu się do skóry.

– Chcę jechać z wami.

Zapomnieli o mnie. Wszyscy czterej odwrócili się w moją stronę, detektywi SQ byli nieco rozbawieni i ciekawi, co będzie dalej.

C'est impossible – zastrzegł Claudel, jako jedyny w tej chwili używający francuskiego. Twarz mu zesztywniała, a pod policzkami uwypukliły się mięśnie. W jego oczach nie było uśmiechu.

Chce pojedyneku, niech ma.

– Sierżancie detektywie Claudel – zaczęłam po francusku, bardzo starannie dobierając słowa. – Wydaje mi się, że widzę wyraźne podobieństwa łączące kilka ofiar zabójstw, których ciała badałam. Skoro tak jest, być może to jeden człowiek, psychopata, jak go pan określa, stoi za tymi wszystkimi i zbrodniami. Może mam rację, a może się mylę. Czy naprawdę chce pan wziąć na siebie odpowiedzialność za odrzucenie tej możliwości i ryzykowanie życia kolejnych Bogu ducha winnych ofiar?

Byłam uprzejma, ale stanowcza. Ja również nie byłam rozbawiona.

– Do diabła, Luc, niech pojedzie z nami – odezwał się Charbonneau – Przepytamy tylko kilku ludzi,

– No dalej, i tak musimy złapać tego faceta, niezależnie od tego, czy z nią, czy bez niej – wtrącił się Ryan.

Claudel nic nie powiedział. Wyciągnął klucze, włożył zdjęcie do kieszeń i szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi.

– No to spadamy – dodał Charbonneau.

Miałam przeczucie, że zanosi się na kolejny długi dzień.

Загрузка...