Rozdział 1

Wielkie dokonania często zaczynają się od prostego marzenia.

Jak wieść idealne życie


Ziścił się najgorszy koszmar Amy Baker. Statek odpłynął bez niej. Ugrzęzła na tropikalnej wyspie i nie miała jak wrócić do domu. A przynajmniej nie w taki sposób, który okazałby się upokarzający.

Poprzedniego dnia, gdy patrzyła, jak statek wycieczkowy, którym podróżowała, odpływa ku zachodzącemu słońcu – bez niej – gorączkowo zastanawiała się, co zrobić. Pozostanie na wyspie stanowiło tylko połowę problemu. Podróżowała ze starszą parą jako niania ich wnucząt i tuż przed tym, jak odpłynęli, została zwolniona z pracy.

Oczywiście to była jej wina. Zabrała dzieci na brzeg francuskiej wyspy St. Barthelemy i wzięła taksówkę, żeby dojechać na plażę. Jak w czasie innych wycieczek na ląd, zaczęła bawić się z dziećmi w jedną z jej zabaw: wyobrazili sobie, że są piratami szukającymi ukrytego skarbu. Po udawanej walce na szpady na białych piaskach plaży zerknęła na zegarek i zdała sobie sprawę, że straciła poczucie czasu. Znowu! Spóźniała się już godzinę – a miała przywieźć dzieci na statek na popołudniowy posiłek z dziadkami.

Ze względu na nadwątlone zdrowie dziadka, to był jedyny moment w ciągu dnia zaplanowany tak, żeby mógł spędzić chwilę z dziećmi.

Amy przyjechała umęczona i chora ze zdenerwowania. W porcie na trapie czekała już wściekła babcia, tupiąc nogą ze zniecierpliwieniem. Oczywiście trójka dzieci – które świetnie bawiły się przez cały dzień – akurat w tym momencie musiała zacząć jęczeć: „Jesteśmy zmęczone. Chcemy jeść. Mamy dość tej podróży".

Gdyby Amy nie zdarzyło się już kilka podobnych przewinień, być może ten epizod poszedłby w końcu w niepamięć. W tej sytuacji jednak starsza pani miała wszelkie prawo zmyć Amy głowę na oczach kilku pasażerów, jednocześnie ładując dzieci na łódkę, która przewoziła ludzi między statkiem a brzegiem. Amy ze wstydu zaczerwieniła się aż po podeszwy tenisówek. Odwróciła się i na oślep uciekła z portu – i udało jej się zgubić.

Zważywszy, że Gustavia, stolica wyspy, to mikroskopijne miasteczko, uznała, że tylko ona zdołałaby tam zabłądzić.

Nim udało jej się trafić z powrotem na nabrzeże, ostatnia łódka już odpłynęła do statku. Amy stała na końcu portu i patrzyła z niedowierzaniem, jak słońce zanurza się w morzu, a statek maleje na horyzoncie. Chociaż potwornie bała się powrotu na pokład, pozostanie na wyspie było tysiąc razy gorsze.

Miała przy sobie tylko plażową torbę z odrobiną pieniędzy na wszelki wypadek, do połowy pełną tubkę kremu do opalania, przekąskę dla dzieci, egzemplarz poradnika Jak wieść doskonałe życie z autografem i mokry, zapiaszczony ręcznik plażowy. Nie pakowała żadnego ubrania ani bielizny na zmianę, żeby móc zdjąć kostium kąpielowy, który nosiła pod koszulką i szortami. Wszystkie inne rzeczy zabrane w podróż, łącznie z kartami kredytowymi i paszportem, płynęły właśnie na St. Thomas.

Telefon do babci, żeby przesłała jej pieniądze, sprowokowałby tylko kolejny wykład na temat roztrzepania. Nie mogła też prosić o pomoc przyjaciółek: Maddy i Christine. Poruszyłyby dla niej góry, ale Amy przegrałaby zakład, z powodu którego zdecydowała się na tę podróż.

Nie zamierzała być jedyną z trójki, która nie wypełniła zadania wyznaczonego niemal rok wcześniej. Maddy stawiła czoło lękowi przed odrzuceniem i zaniosła swoje prace do galerii, Christine pokonała lęk wysokości, żeby pojechać na narty. Teraz Amy miała przezwyciężyć obawę przed samodzielnym wyjazdem w obce miejsce. Jak na razie udało jej się to w połowie. Pojechała gdzieś sama. A teraz musiała wrócić – też bez niczyjej pomocy.

Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że jej wyprawa okazałaby się porażkę nie tylko dlatego, że poprosiłaby przyjaciółki o pomoc, ale przecie wszystkim dlatego, że wróciłaby o tydzień wcześniej z podkulonym pod siebie ogonem. Musiała wymyślić coś, aby wypełnić całe wakacje. No dobrze, właściwie to była wakacyjna praca, ale i tak te dwa tygodnie stanowiły odmianę w jej bezpiecznym, przewidywalnym życiu.

Oto prawdziwe wyzwanie, prawda? Spędzić całe dwa tygodnie z dala od domu. Stawić czoło lękom i poradzić sobie z nimi. Musiała to zrobić, bo w przeciwnym razie straciłaby szacunek do samej siebie.

Jednak gdy tej nocy leżała w hotelowym pokoju, na opłacenie którego wydała większość swoich skromnych zasobów, kompletnie nie widziała rozwiązania. Nie dość, że ugrzęzła na jakiejś wyspie, to jeszcze na St. Barts – jednej z najdroższych wysp Karaibów. Nawet jeśli uda jej się załatwić duplikaty kart kredytowych, jakim cudem będzie ją stać na tygodniowy pobyt tutaj? Dlaczego nie mogła załatwić tego rozsądniej i nie zgubiła się na wyspie z tanim hotelikiem przy plaży i tanim supermarketem, gdzie mogłaby kupić sobie trochę ubrań? Nie, ona oczywiście musiała wylądować na eleganckiej wysepce, gdzie na dodatek miejscowi mówili po francusku!

Łzy napłynęły jej do oczu, ale wtedy przypomniała sobie, jak matka zawsze powtarzała, że poddawanie się rozpaczy donikąd nie prowadzi.

– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – powtarzała jej matka. – Tylko czasem trzeba tej dobrej strony poszukać.

Amy przełknęła gulę rosnącą w gardle, zamknęła oczy i zaczęła się modlić o takie dobre wyjście z sytuacji.

Następnego ranka znalazła agencję turystyczną, która pomogła jej skontaktować się ze statkiem, i załatwiła sprawy tak, aby jej rzeczy spakowano i przesłano do domu. To wydawało się rozsądniejszym rozwiązaniem niż przesłanie ich na St. Barts, zwłaszcza że Amy nie wiedziała, jak długo pozostanie na wyspie. Agencja rozwiązała także jej problem z kartami kredytowymi i paszportem. W ciągu kilku minut w lokalnym banku wypłacono jej nieco pieniędzy.

Następny na liście był ogromny kłopot ze znalezieniem miejsca, w którym mogłaby się zatrzymać i na które rzeczywiście byłoby ją stać. I wtedy właśnie znalazła odpowiedź na swoje modlitwy.

Kiedy stała na ulicy, rozważając różne możliwości, jej wzrok padł na ogłoszenie w oknie biura pośrednictwa pracy: „Gospodyni potrzebna od zaraz. Zapewnione mieszkanie i wyżywienie".

Aż jej dech zaparło, gdy zobaczyła to idealne rozwiązanie. No dobrze, może to nie w porządku zgłaszać się do pracy, wiedząc, że za kilka dni zrezygnuje, ale pomysł przypadł jej do gustu. A poza tym, tak naprawdę, musiała wracać do domu dopiero za cztery tygodnie.

Cztery tygodnie. Na Karaibach.

To przerażające. I ekscytujące.

Cztery tygodnie. Naprawdę mogłaby to zrobić?

Wiecznie zamartwiająca się część jej osoby walczyła z częścią, która od zawsze marzyła o wolności – aby móc jeździć po świecie i zwiedzać.

Zdusiła niepokój, bo wiedziała, że owszem, w domu wszystko zorganizowała jak trzeba i mogłaby tu zostać na cztery tygodnie. Mogłaby pracować przez dwa – zakładając, że ją zatrudnią – i dać wymówienie z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Wróciłaby do domu na tydzień przed wieczorem panieńskim, który urządzały przed podwójnym ślubem Maddy i Christine, wypadającym dokładnie w rocznicę ich zakładu.

Amy weszła do biura pośrednictwa pracy, drżąc z podniecenia i niepokoju. Godzinę później szła już na rozmowę o pracę.

Samopoczucie poprawiało jej się z każdym krokiem, gdy wspinała się ścieżką, która prowadziła z Gustavii do dworku, który przysiadł na klifie z widokiem na zatokę. Matka miała rację, doszła do wniosku. Zamiast katastrofy, życie zafundowało jej przygodę. Prawdziwą przygodę, a nie taką wymyśloną, jakie zwykle przeżywała z fantazjach.

Musiała złapać oddech, więc zatrzymała się i rozejrzała, ocieniając dłonią oczy. Och, co za widok!

Kilkadziesiąt żaglówek i wspaniałych jachtów kołysało się na kotwicach w zatoce, podczas gdy ich właściciele bawili się w tropikalnym raju. Nieco dalej statek wycieczkowy przysiadł jak ogromny, luksusowy hotel, sunący po roziskrzonej wodzie Morza Karaibskiego. Niebo i woda miały wszelkie odcienie błękitu: od lazuru do indygo, a delikatna bryza szemrała w liściach palm wokół Amy.

Jak to często zdarzało się w czasie tej wyprawy, Amy żałowała, że jej matka nie może tego wszystkiego zobaczyć. Karaiby to było jedno z wielu miejsc, które tysiące razy odwiedzały w wymyślanych wspólnie historiach, kiedy podróżowały morzem lub w przestworzach w ich zaczarowanym latającym statku. Widzisz to, mamo? Jest jeszcze piękniej, niż to sobie wyobrażałyśmy.

Słodki ból wspomnień wypełnił jej serce.

Przestraszyła się, że się rozpłacze, jeśli postoi tam chwilę dłużej, więc zaczęła iść dalej. Co pewien czas dostrzegała fragmenty kamiennych ścian przebłyskujących między gęstymi, tropikalnymi zaroślami. Gdy się zbliżyła, nowe zmartwienie sprawiło, że jej entuzjazm przygasł. Budowla na końcu ścieżki nie wyglądała jak dom. To był raczej stary fort, który w czasach piratów mógł bronić wyspy.

Nim zaczęła snuć fantazje na temat piratów rodem z powieści płaszcza i szpady, zastanowiła się, czy przypadkiem nie pomyliła drogi. Zerknęła na okładkę druczku podania o pracę, który wypełniła. Opis pracy i wskazówki napisano po francusku, ale kobieta w agencji zdecydowanie wskazała właśnie tę ścieżkę i powiedziała jej po angielsku, żeby tędy weszła na sam szczyt. Chociaż Amy miała wybitny talent do mylenia drogi, nawet ona nie mogła źle skręcić. Prawda?

Zanurkowała pod ostatnią kurtyną liści palmowych i wylądowała przed bardzo wysokim, porośniętym paprociami kamiennym murem. Kiedy zagapiła się w górę na blanki, prawie zakręciło jej się w głowie. W narożniku najbliższym morza jeszcze wyżej wznosiła się kwadratowa wieża.

Jakie to fascynujące. Jak starożytne ruiny w jakimś ustroniu lasu deszczowego z dala od cywilizacji.

Ścieżka rozdzielała się na dwie: jedna biegła w górę i w głąb lądu, druga skręcała ku brzegowi. Wybrała ścieżkę otwierającą się na morze i zaczęła wyobrażać sobie, jak by to było badać zapomniane ruiny: Nieustraszony archeolog Amelia Baker przedziera się przez dżunglę, aby rozwikłać zagadkę tajemniczej fortecy. Co pozostało po żołnierzach, którzy niegdyś krążyli po umocnieniach? Czy ich duchy nadal nawiedzają stare kamienne mury?

Cudowny dreszczyk przebiegł jej po plecach.

Znalazła drzwi u podstawy wieży, ale była pewna, że to nie jest główne wejście, więc ruszyła dalej klifem, mając zatokę przed oczyma daleko w dole. Kiedy okrążyła wieżę, aż wytrzeszczyła oczy z zachwytu. Część zewnętrznych murów usunięto, otwierając wewnętrzny dziedziniec na morze.

Znajdujący się wewnątrz ogród zdziczał. Tropikalne kwiaty eksplodowały feerią barw, walcząc o przestrzeń i wylewając się poza rabaty. Bugenwilla wspinała się po pniach ogromnych palm, a bromelie i orchidee zwieszały się, wychodząc im na spotkanie. Małe ptaki śpiewające i motyle wzbogacały widok śpiewem i ruchem. Przez gęstwinę Amy dostrzegła galerię na piętrze z kilkunastoma żaluzjowymi drzwiami. Najwyraźniej wiele lat temu ktoś zamienił stary bastion w prywatną rezydencję, ale teraz miejsce wyglądało na opuszczone.

Ruszyła przez tunel w roślinności, a zapach kwiatów i wilgotnej ziemi opanował jej zmysły. Bardzo niewiele światła słonecznego docierało w gęstwinę, a półmrok sprawiał, że ogród wydawał się jeszcze bardziej niesamowity. Wyciągnęła rękę i odgarnęła liść bananowca. Małpa wrzasnęła jej prosto w twarz. Amy też krzyknęła, co sprawiło, że małpka z długim ogonem czmychnęła po pniu drzewa, płosząc przy okazji arę żółtoskrzydłą.

Wrzaski rozległy się wokół niej echem, gdy kolejne ptaki odezwały się w reakcji łańcuchowej.

– O mój Boże! – Przycisnęła obie ręce do bijącego serca i zaśmiała się.

– Przepraszam – krzyknęła za brązowo-białą małpką, która wykrzywiała się do niej z wysokości.

Kiedy serce Amy się uspokoiło, ruszyła dalej, aż wreszcie znalazła kolejne drzwi. Te nie wyglądały bardziej zachęcająco od drzwi wieży. Solidny kawał drewna zwieszał się z masywnych, kutych zawiasów. Na poziomie oczu krzywiący się gargulec – który bardzo przypominał wykrzywioną na drzewie małpę – trzymał w zębach wielką, okrągłą kołatkę. Jego martwe spojrzenie zachęcało Amy, aby zapukała.

Jaki człowiek chciałby mieszkać w tak dziwnym miejscu?

Mimo fascynacji, Amy ogarnęły złe przeczucia. Miała wiele do czynienia z bogatymi ekscentrykami, ale to miejsce wydawało się wyjątkowo dziwaczne. Może jednak powinna zapomnieć o dumie i kupić bilet lotniczy do domu. Jednak myśl o zakładzie powstrzymała ją przed wycofaniem się. Jeśli Maddy i Christine zdołały wykonać swoje zadania, to ona też może.

Przesunęła szybko dłonią po włosach, aby upewnić się, że burza zwiniętych jak świderki brązowych loków jest schludnie sczesana w warkocz na plecach. Jeśli idzie o strój, niewiele mogła tu zdziałać. Zostały jej tylko białe szorty i „marynarska" koszulka w paski, którą kupiła w sklepie z pamiątkami na statku. Ubranie wglądało dość schludnie, chociaż miała je na sobie już drugi dzień.

No dobrze, dość ociągania. Wyprostowała plecy, uniosła guzowate koło kołatki i zapukała trzy razy. Stukanie rozległo się echem, jakby w rozległej i pustej przestrzeni, przywołując na myśl gotyckie dwory ze starych horrorów.

Żadnego odzewu.

Stała niepewnie, zastanawiając się znowu, czy nie pomyliła drogi. Minęła wieczność, nim drzwi uchyliły się ze skrzypieniem zardzewiałych zawiasów. Zebrała się w sobie, na poły spodziewając się, że zobaczy zdradziecki uśmiech Igora, służącego doktora Frankensteina, i usłyszy „proszę wejść".

Rzeczywistość okazała się dla Amy niemal równie przerażająca. Mężczyzna, który otworzył drzwi, był prawdopodobnie najseksowniejszym facetem, jakiego w życiu widziała.

Odchylając lekko głowę do tyłu, spojrzała w opaloną twarz, otoczoną rozjaśnionymi słońcem włosami, które opadały falami na szerokie ramiona. Pognieciona tropikalna koszula była rozpięta do pasa i odsłaniała wspaniały tors. Jakby zaskoczony jej widokiem, wyszarpnął z ucha słuchawkę od odtwarzacza MP3, który miał przypięty do paska szortów khaki. Wyglądał jak Amerykanin na wygnaniu, który powinien sączyć rum w barze na plaży, słuchając Jimmy'ego Buffeta.

– Bonjour- wykrzyknął zachwycony.

No dobra, Francuz na wygnaniu, poprawiła się w myślach.

Mówiąc dalej potoczystą francuszczyzną, przesunął dłonią po rudawej bródce, jakby chciał mieć pewność, że dobrze wygląda. Lepiej by było, gdyby się zainteresował guzikami koszuli – to co prawda pozbawiłoby Amy widoku pięknej rzeźby jego brzucha, ale też sprawiłoby, że przestałaby się ślinić.

Przynajmniej nie musiała się martwić, że szorty i T-shirt to zbyt nieformalny strój na rozmowę o pracę.

– Przepraszam – udało jej się w końcu wykrztusić; jak zawsze w towarzystwie atrakcyjnego mężczyzny czuła, że jej odebrało mowę.

Jednak w tym wypadku stwierdzenie „atrakcyjny" było zbyt słabe. Wyglądał, jakby wyszedł z broszurki reklamowej agencji turystycznej, w której przedstawiono cudnych ponad wszelkie pojęcie ludzi rozkoszujących się tropikami.

– Nie mówię po francusku. Powiedziano mi, że to nie szkodzi.

– Mais oui. Pardon. – Zaśmiał się i machnął ręką na własne słowa.

– Założę się, że szybko podłapiesz tu francuski. Właśnie dzwonili z biura. Gdy zapukałaś, nie byłem nawet pewny, czy dobrze usłyszałem.

– Och.

Starała się nie zagapić, gdy spojrzała w jego cudne, czekoladowe oczy. Długie rzęsy – zaskakująco ciemne jak na ciemnego blondyna – sprawiały, że jego oczy wydawały się jeszcze bardziej marzycielskie.

– Mam wrócić później?

– Nie! – Panika pojawiła się na jego twarzy. – Entrez, s'il vous plait. Proszę wejść.

Minęła go, ściskając przed sobą plażową torbę. Była aż za bardzo świadoma swojego niekształtnego ciała. Rozejrzała się i zobaczyła, że znajduje się w kwadratowym pomieszczeniu, bez żadnego korytarza ani drzwi, poza tymi, przez które właśnie weszła. Kamienne schody prowadziły do klapy w drewnianym suficie. Zardzewiały żyrandol w kształcie koła zwieszał się na łańcuchu dokładnie nad nią, a pająk pracowicie tkał sieć między zakurzonymi świecami. Zawiasy zaskrzypiały, a po nich rozległ się złowieszczy łoskot, gdy mężczyzna zamknął drzwi, odcinając wszelkie światło z wyjątkiem tego, które wpadało przez klapę nad schodami. Zmrużyła oczy, żeby przyzwyczaić się do ciemności, którą ją otoczyła.

– Nie mogłaś znaleźć frontowego wejścia? – zapytał.

– Co? – Odwróciła się akurat, żeby zobaczyć, jak opuszcza sztabę. – Och, myślałam…

Zaczerwieniła się, gdy dotarło do niej, że powinna była ruszyć ścieżką w górę wzgórza, w głąb lądu. Dlaczego zawsze wybiera niewłaściwą drogę?

– Nie byłam pewna, którędy iść. Pan Lance Beaufort?

– Oui. – Odwrócił się do niej. – Ty jesteś Amy?

– Tak. Amy Baker z Teksasu.

Jakby nie zorientował się po jej akcencie.

– Ogromnie się cieszę.

Wyciągnął rękę. Odpowiedziała tym samym i jego dłoń zamknęła się na jej ręce w szybkim uścisku człowieka interesów. Taki dotyk nie powinien sprawić, że serce szybciej jej zabije. Ale zabiło.

– Pozwól, że pokażę ci dom.

Ruszyła za nim schodami, zauważając żelazne uchwyty na pochodnie. Sądząc po okopconych ścianach, używano ich jeszcze niedawno.

– Nie macie tu prądu?

– Na tym poziomie nie. Ale któregoś dnia, kto wie. – Zerknął na nią przez ramię. – Człowiek, który zajął się tym projektem, chciał, aby atmosfera pozostała… authentique. W miarę możliwości staramy się to zachować.

Weszli po schodach i Amy zamrugała zaskoczona widokiem jasnego, przestronnego pomieszczenia o wysokim suficie. Przy ścianach stało rusztowanie, a na podłodze leżały folie i stały wiadra z tynkiem. Podwójne drzwi z witrażem powiedziały jej, że to główne wejście. Amy dostrzegła za szkłem drogę albo może podjazd. Żaluzjowe drzwi znajdujące się w ścianie naprzeciwko dziedzińca prowadziły na galerię. Były otwarte, więc wpadała przez nie przyjemna bryza i dało się dojrzeć między palmami morze.

– Jak widzisz, teraz panuje tu straszny bałagan i tak zostanie, dopóki nie znajdziemy nowych ludzi.

– A co się stało z poprzednimi? – zapytała, gdy ruszyli po foliach chroniących podłogę.

– Dobre pytanie.

Przechodząc pod łukiem, weszli do długiego, nieumeblowanego pokoju, w którym widać było jeszcze więcej śladów zarzuconych prac remontowych. Fort tworzył ogromną literę „U" z drzwiami tkwiącymi w solidnym, kamiennym murze. Światło wpadało przez żaluzje, układając się pasami na zakurzonej, drewnianej podłodze.

– Zatrudnialiśmy wielu pracowników. Wszyscy odeszli bez uprzedzenia. Tak samo jak gospodynie. Desperacko szukamy kogoś, kto zostanie.

– Och. – Przygryzła usta, walcząc z poczuciem winy.

Przeszli przez kolejny długi pokój. W tym znajdowały się częściowo zamontowane półki na książki, zajmujące trzy ściany od podłogi do sufitu.

– Powiedziałeś „my". Pracujecie nad tym projektem z żoną? – zapytała, mając nadzieję, że usłyszy „tak".

Żona byłaby mniej onieśmielająca od olśniewającego kawalera.

Zaśmiał się pod nosem, gdy wprowadził ją do o wiele mniejszego pomieszczenia. Weszła za nim i zobaczyła prowizoryczne biuro. Okiennice na przeszklonych oknach otwarto na oścież, więc bez przeszkód można było patrzeć na zatokę i morze. Dotarło do niej, że są w wieży. Długi, składany stół stał pośrodku pomieszczenia, pokryty planami, próbkami kafelków, farb i stosami poradników złotej rączki.

Lance obszedł stół i usiadł na obrotowym krześle plecami do morza.

– Siadaj, proszę.

– Dziękuję.

Usiadła naprzeciwko na prostym krześle. Z nerwów zaciskał jej się żołądek, gdy podała gospodarzowi podanie o pracę i patrzyła, jak czyta.

Rozejrzała się, mając nadzieję, że dzięki temu trochę mniej się będzie denerwować. Było tu niewiele mebli. Tylko stół, krzesła i zniszczony, stary kredens ustawiony przy zamkniętych drzwiach. W przeciwieństwie do drzwi wychodzących na galerię, te zrobiono z litych desek i zawieszono je na solidnych, czarnych zawiasach. Nad kredensem znajdował się dziwny, kwadratowy panel. Same ściany przywodziły na myśl średniowieczny zamek. Och, jakie historie mogłaby wymyślać w takim miejscu…

Zaciekawiona, jakie plany mają właściciele w związku z przebudową fortu, zerknęła na stół. Pośród papierzysk i książek zauważyła coś zupełnie niepasującego do reszty – egzemplarz „The Globe". Nigdy nie kupowała brukowców, ale ich okładki często ją bawiły, gdy stała w kolejce do kasy w spożywczym.

Na okładce tego pisma znajdowało się zbliżenie ciemnowłosego mężczyzny w przeciwsłonecznych okularach, który chował się przed obiektywem. Nagłówek głosił: „Zaginiony filmowy Midas przyłapany w Paryżu".

Zakładała, że chodzi o Byrona Parksa. Nigdy nie rozumiała, dlaczego nazywano go królem Midasem Hollywood. Nie produkował ani nie reżyserował. Właściwie, z tego co kojarzyła, nie robił nic poza chodzeniem na przyjęcia, na premiery i na randki z gwiazdami. Może nazywano go tak z powodu pieniędzy. Kiedy jego twarz pojawiała się na okładce obok twarzy jakiejś pięknej kobiety, pisano zwykle, że „taka-to-a-taka" widziana była w towarzystwie miliardera Byrona Parksa. Przekartkowała dość dużo takich pisemek, żeby wiedzieć, że jest synem legendarnego producenta Hamiltona Parksa i byłej francuskiej modelki Fantiny Follet. W artykułach na jego temat utrzymywano, że otrzymał od obojga najlepsze, co mieli do zaoferowania: ogromny fundusz powierniczy od ojca i fotogeniczność matki.

Amy zgadzała się, że rzeczywiście zawsze wyglądał czarująco w ubraniach europejskich projektantów i ciemnych okularach. Sprawiał też wrażenie znudzonego do granic możliwości na wszystkich zdjęciach, jakie widziała, nawet w czasie zalewu fotek z jego ostatniego romansu z hollywoodzką sympatią, Gillian Moore.

Liczne fotografie z ich randek pokazywały zawsze świeżą jak poranek Gillian, obejmującą Byrona i śmiejącą się do obiektywu, jakby właśnie wygrała główną nagrodę karnawału. Amy kręciła wtedy głową, bo nie uważała, że znudzony światem bywalec przyjęć to rzeczywiście los na loterii. Najwyraźniej koniec końców Gillian doszła do tego samego wniosku. Para rozstała się w czasie publicznej kłótni, która zakończyła się tym, że Gillian spoliczkowała Parksa i to w obecności całej armii fotoreporterów. Zdjęcia pojawiły się na okładkach wszystkich pism plotkarskich. Zaraz potem Byron Parks zniknął z Hollywood i od tej pory nikt go nie widział ani o nim nie słyszał.

Najwyraźniej pól roku później ludzie nadal zastanawiali się, gdzie się podziewał.

– Widzę, że ostatnio pracowałaś dla „Podróżujących Niań" – odezwał się Lance Beaufort.

– Hmm?

Oderwała wzrok od czasopisma.

Zauważył, na co patrzyła. Zmarszczył brwi, a potem wsunął czasopismo pod plany. Wyraz jego twarzy stał się o wiele chłodniejszy.

– Ostatnie miejsce zatrudnienia?

– Och, tak. Zgadza się, „Podróżujące Nianie".

Wierciła się niespokojnie, słysząc półprawdę w swoich ustach. Nie pracowała dla „Podróżujących Niań", tylko prowadziła własną agencję, która specjalizowała się w załatwianiu wykwalifikowanych opiekunek dla śmietanki towarzyskiej w podróży. Gdyby się o tym dowiedział, zorientowałby się, że Amy nie zamierza zostać tu na długo.

– Masz doświadczenie, jeśli chodzi o wykonywanie prac domowych?

– Nie zawodowe. – Prawda była taka, że nigdy nie pracowała nawet jako niania, dopóki nie podjęła się tego z góry skazanego na klęskę zadania. – Przez ostatnich jedenaście lat zajmowałam się domem babci, ponieważ chorowała. Zapewniam, że świetnie sobie radzę. Potrafię gotować i sprzątać i… i mogę załatwiać różne sprawy, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Co ona wygadywała? Załatwiać sprawy, kiedy już sama myśl o chodzeniu po obcym miasteczku przyprawiała ją o palpitację serca?

– Jestem naprawdę dobrą kucharką.

– Oui? – Z błyskiem oka spojrzał na jej krągłą figurę.

Może chociaż raz fakt, że ma bujne kształty, w czymś jej pomoże. Mnóstwo ludzi błędnie zakładało, że ludzie z nadwagą wiedzą więcej o gotowaniu niż chudzi. Jednak w jej wypadku to była prawda. Spojrzał ponownie na podanie i jego entuzjazm zmalał.

– Hmm, widzę, że nie masz pozwolenia na pracę.

– Kobieta w biurze pośrednictwa pracy powiedziała, że mi je załatwi – zapewniła. – Wyglądało na to, że jest bardzo skora do pomocy.

– Z pewnością.

Ze śmiechem rozparł się wygodnie na obrotowym krześle – uosobienie rozluźnionego, pewnego siebie mężczyzny. Och, jak zazdrościła ludziom takiej swobody.

– Zastanawiam się, czy powiedziała ci, dlaczego mieliśmy taki problem z zatrudnieniem kogoś. Albo raczej utrzymaniem?

– Nie. – Amy zmarszczyła brwi. – Istnieje jakiś problem w związku z tą pracą?

Uśmiechając się tajemniczo, obrócił się na krześle i promień słońca padł pod ostrym kątem na jego twarz. Kontrast między oślepiającym światłem i ostrym cieniem sprawił, że jego rysy stały się niemal demoniczne.

– To chyba zależy od tego, jak bardzo przerażają cię rzeczy, na które możesz wpaść nocą.

– Słucham? – Strach powrócił, tym razem w pełni rozwiniętej formie. – Co to znaczy?

Przyjrzał jej się, mrużąc oczy.

– Widzę, że ci nie powiedziała. Jesteś nowa na wyspie, non?

– Tak.

– Ach. – Zmarszczył brwi. – Niektórzy miejscowi… pozwalają sobie na niemądre uwagi.

– Niemądre uwagi?

Rozejrzał się po pokoju, jakby patrzył na całą fortecę.

– Uważają, że nowy właściciel, który mieszka w tym potwornym miejscu, sam jest potworem. – Przygwoździł ją spojrzeniem. – Ale zapewniam cię, że Gaspar to w stu procentach człowiek.

– Gaspar? – Ciekawość walczyła w niej ze strachem.

– Człowiek, dla którego masz pracować.

– Myślałam, że będę pracować dla ciebie.

– Och, nie. Ja tu nie mieszkam. – Powiedział to takim tonem, jakby za nic na świecie nie zamieszkał w tym miejscu. -Jestem osobistym asystentem monsieur Gaspara. – Wskazał na szkice i plany walające się na stole. – Wynajmuję dla niego pracowników, żeby wyremontowali to miejsce. Niełatwe zadanie, gdy tak wielu miejscowych wierzy, że fort jest nawiedzony.

– Nawiedzony? Przez duchy? – Mimo lęku zaciekawiło ją to. Takie historie zawsze ją intrygowały. A przynajmniej te wymyślone. – Ludzie chyba w to nie wierzą, co?

– Ależ oczywiście, że wierzą. – Rozłożył szeroko ramiona, jakby sam w nie wierzył i uznał, że jej uwaga jest zabawna. A potem z westchnieniem opuścił ręce. – Niestety te historie o duchach jeszcze bardziej się upowszechniły, gdy przybył tu Gaspar. Wyspiarze nazywają go La Bete, Bestia.

– Dlaczego tak go nazywają? Jest podły?

– Jest… udręczony. Mężczyzna, którego twarz jest przekleństwem i który nie ma siły, aby pokazywać ją światu. Przyjechał tu, aby odnaleźć spokój. Z jego pieniędzmi stać go na życie w odosobnieniu.

– Jest okaleczony? – Na samą myśl ogarnęło ją współczucie. Lance Beaufort wzruszył niezobowiązująco ramionami.

– Jako jedyna osoba, która może go oglądać, powiem tylko, że rozumiem, dlaczego woli samotność od towarzystwa. Czasem sam nie mogę na niego patrzeć.

Zesztywniała, słysząc te słowa. Jak można coś takiego powiedzieć! I co ten mężczyzna o przystojnej twarzy i idealnym ciele może wiedzieć o cierpieniu, gdy człowiek czuje się brzydki? Zwalczyła pokusę, aby powiedzieć mu, co o tym myśli.

– Rozumiem – odparła zamiast tego.

Jej chłodny ton musiał zdradzić jej myśli, bo wzruszył ramionami.

– Zapewniam cię, że nie mówię niczego, czego by nie powiedział o sobie sam monsieur Gaspar. Jego twarz to powód, dla którego kupił ten fort. Chciał zamieszkać z dala od tych, którzy by się gapili. Niestety miejsce to wymaga wiele pracy, więc jak na razie nie ma tu spokoju.

– To straszne.

Jaki ten mężczyzna jest nieczuły, żeby mówić o wszystkim tak obcesowo.

Spojrzał na nią zaciekawiony, jakby zdziwiło go jej współczucie.

– Nie musisz zawracać sobie tym głowy. Masz tylko gotować, sprzątać i uszanować prywatność Gaspara. Z czasem może poczuje się na tyle swobodnie, że pozwoli ci się zobaczyć. Do tego czasu obowiązują cię ścisłe zasady, dzięki którym wasze drogi się nie skrzyżują. Jesteś gotowa ich przestrzegać?

– Proponujesz mi pracę?

– Ma chere. – Olśnił ją czarującym uśmiechem. – Praca była twoja, gdy tylko zapukałaś do drzwi. Przyjmiesz ją? Pensja jest nadzwyczaj szczodra, obejmuje pokój i wyżywienie.

Ulżyło jej, gdy zorientowała się, że Lance nie zamierza zadawać żadnych niewygodnych pytań, na przykład o referencje albo telefon do ostatniego „pracodawcy". Dostała pracę! Tak po prostu!

– Tak! Oczywiście, że wezmę! Jemu też ulżyło.

– Jak szybko możesz się wprowadzić?

– Dzisiaj to będzie zbyt szybko?

– To będzie doskonale.

Загрузка...