Amy zajrzała przez otwarte drzwi do biura i zobaczyła Lance'a Beauforta, który przeczesywał palcami sięgające ramion włosy. Zupełnie, jakby ogarnęła go frustracja w czasie pracy. Kierowanie generalnym remontem musiało być prawdziwym wyzwaniem, zwłaszcza gdy robotnicy nie pojawiali się w pracy.
– Puk, puk – powiedziała, ponieważ miała zajęte ręce, a nie chciała tak po prostu wchodzić.
– Ach.
Jego twarz się rozpromieniła. Serce zabiło jej szybciej na ten widok.
– Entrezvous.
Niosła tacę ostrożnie, bo ledwo mieściły się na niej dwa talerze i szklanki z mrożoną herbatą.
– Pomogę.
Wstał i podszedł, żeby wziąć od niej tacę. Jakim cudem mogła w ciągu kilku minut zapomnieć, jak niesamowicie przystojny jest ten mężczyzna? Nadal nie zapiął koszuli i widok jego umięśnionego torsu ją rozpraszał.
– Niestety nie dałam rady zrobić sałatki, bo warzywa są zamrożone. To znaczy teraz już nie są. Ale były. – Złapała się na tym, że paple bez sensu, i przykazała sobie przestać. – Mam nadzieję, że to wystarczy, nim zrobię zakupy.
– Wszystko będzie mile widziane. – Przeciągnął lekko ostatnie słowa, jakby pieszczotliwie, wypowiadając je z francuskim akcentem.
Nie bardzo wiedziała, co zrobić z rękoma, gdy zabrał jej tacę.
– Mam przesłać lunch panu Gasparowi windą kuchenną?
– Nie, ja mu to zaniosę.
– Och. – Zmarszczyła brwi rozczarowana, bo nie mogła się doczekać, kiedy wypróbuje urządzenie. – W porządku.
– Wygląda przepysznie. – Przyjrzał się talerzom z nieskrywanym zdziwieniem. – Co to jest?
– Pieczona pierś kurczaka – odparła z dumą. – W sosie z białego wina i pilawem.
– Żartujesz! – powiedział to całkiem jak Amerykanin.
Spojrzał na nią nerwowo, jakby powiedział coś niestosownego.
Kiedy odezwał się znowu, mówił z jeszcze silniejszym akcentem niż wcześniej.
– Jeśli smakuje tak dobrze, jak wygląda, to jestem twoim niewolnikiem na resztę życia.
– Spróbuj – zachęciła go i z uśmiechem czekała na werdykt. Rzadko czuła się pewna siebie, ale wiedziała, że potrafi gotować. Wziął jeden z talerzy, odciął widelcem kawałek delikatnego, soczystego mięsa i włożył do ust. Przewrócił oczami.
– Och, mmm, mmm!
Zatupał, jakby ogarnęła go rozkosz.
– Smakuje? – Poczuła wzbierającą radość.
– Mademoiselle, chwileczkę, s'il vous plait. Właśnie doświadczam la petite morte.
Zaśmiała się zaskoczona, słysząc francuskie określenie orgazmu. La petite morte – mała śmierć.
Przełknąwszy, wziął ją za rękę i pocałował ją w dłoń z szarmanckim gestem.
– Jestem twój, cherie. Jeśli to za mało, dam ci wszystko, czego zapragniesz. Poproś mnie o księżyc, a przyniosę ci go, jeśli tylko obiecasz, że będziesz dla mnie gotować przez resztę życia.
Zaczęła chichotać tak, że nie mogła nic powiedzieć.
– Jesteś królową kuchni.
Pocałował jej dłoń raz jeszcze, tym razem przeplatając ich przedramiona, przez co stanęli bliżej siebie. Jej chichot zakończył się piskiem z zaskoczenia, gdy podniosła wzrok i spojrzała mu w twarz.
– Boże – ciągnął, patrząc jej w oczy – jestem twoim uniżonym sługą. Wymień cenę. Co mam zrobić, abyś została na zawsze?
Serce biło jej jak szalone i już nie mogła złapać tchu. Stała po prostu z szeroko otwartymi oczami i patrzyła w jego ciepłe, brązowe oczy okolone długimi, ciemnymi rzęsami. Nigdy w życiu nie była tak blisko mężczyzny takiego jak on. Tak wysokiego, tak przystojnego i tak bardzo męskiego. Tych kilku chłopaków, których miała, zdecydowanie należało do gatunku mniej ciekawych. Z pewnością nie tryskali czarem, pewnością siebie i tonami seksapilu.
Kiedy się nie odezwała, jego uśmiech zniknął tak samo jak zalotny wyraz oczu. Pojawiło się zmieszanie, gdy przyjrzał się jej twarzy. Patrzył tak jak mężczyzna, który zobaczył coś po raz pierwszy w życiu i zaciekawiło go to, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie spostrzegł.
– Masz bardzo ładne oczy.
Jej oczy stały się jeszcze większe, a wstrzymany oddech sprawił, że zakręciło jej się w głowie.
– Nic ci nie jest? – zapytał zaniepokojony. – Wyglądasz, jakbyś miała zemdleć.
– Nic – wydusiła z siebie słabo.
– Przestraszyłem cię – zdał sobie sprawę zaskoczony.
– Ja… ja… – Serce podeszło jej do gardła i struny głosowe odmówiły posłuszeństwa.
– Wybacz. – Odsunął się szybko, puszczając jej dłoń. – Tylko się droczyłem.
Wciągnęła powietrze.
– Oczywiście.
– Przepraszam…
– Nie szkodzi! – Policzki jej zapłonęły. – Wiem, że tylko żartowałeś. Że wcale, no wiesz, nie podrywałeś mnie na serio. Oczywiście, że nie – zaśmiała się. – Musiałabym być głupia, żeby pomyśleć, że ty… oczywiście, że ty nigdy byś… – nie zainteresował się kimś takim jak ja, ze smutkiem dokończyła w myślach.
Byron zmarszczył ze zdumieniem brwi, gdy kolory wypłynęły na jej pobladłą wcześniej twarz. Naprawdę ją przestraszył. Jakie to dziwne.
Żeby straszyć ludzi, wymyślił Gaspara, a nie Beauforta. Większość ludzi lubiła przyjaznego Francuza, postać, której granie przychodziło mu z zaskakującą łatwością. Aby stać się Beaufortem, musiał tylko przestał grać wiecznie znudzonego Byrona. Spojrzał na nią szczerze zakłopotany.
– Naprawdę przepraszam.
– Nie, to moja wina. Po prostu… denerwuję się… czasem… przy ludziach.
Ludziach czy mężczyznach? – zastanawiał się.
– Spróbuję cię nie denerwować.
Zaśmiała się – był pewien, że z siebie – a potem spuściła głowę i uśmiechnęła się do niego w tak naturalnie ponętny sposób, że się zagapił. Na Boga, jakim cudem już wcześniej nie zauważył, że jest ładna? No dobra, nie była to powalająca uroda, która sprawia, że samochody stają na ulicach, ale jeśli człowiek zadał sobie trud, aby przyjrzeć się tej dziewczynie, widział, że jest naprawdę milutka. Nie, nie milutka. To nie było właściwe słowo.
– Już wszystko w porządku.
Nadal zarumieniona, przygładziła włosy. Warkocz był aż do bólu ciasno zapleciony i w żaden sposób nie podkreślał uroku twarzy.
– Pójdę już, więc możesz zanieść lunch panu Gasparowi.
Poczuł dziwne rozczarowanie na myśl, że wyjdzie. Po raz pierwszy odkąd udał się na dobrowolne wygnanie, nie ucieszył się na myśl o samotności.
Zawahała się w progu.
– Ale jest jedna sprawa.
– Oui?
– Muszę pojechać do miasta na zakupy i poszukać kafejki internetowej, ale nie znam zbyt dobrze okolicy. Ponieważ zaproponowałeś to już wcześniej, zastanawiałam się… czy mógłbyś mnie podwieźć?
– Z przyjemnością – odparł i skwapliwie odsunął myśl o konieczności rozpoczęcia tynkowania.
– Dziękuję.
Uśmiech, który mu posłała, sprawił, że wyglądała jeszcze ładniej.
– Po drodze możemy zabrać twoje rzeczy.
– Och.
Uśmiech zniknął. Zagryzła usta i odwróciła wzrok. Jak wcześniej, gdy wspomniał o zabraniu jej rzeczy, żeby mogła się wprowadzić.
– Tak. W porządku. Poczekam w kuchni.
Zmarszczył brwi, gdy wyszła. Coś było nie tak. Z pozoru wydawała się taka słodka i szczera, ale kobiety nigdy nie są tak proste, jak się wydaje. Jedno, co wiedział z pewnością na temat Amy Baker, to że potrafi gotować. Dobry Boże, i to jak!
Zabrał tacę i poszedł na górę. Postawił ją na stoliku do kawy przed sprzętem audio-wideo. Zaniósł nietknięty talerz do okna, które wychodziło na dziedziniec. Fakt, że gospodyni przygotowywała lunch dla dwóch osób, stanowił pewien problem, ponieważ musiał się jakoś pozbyć jedzenia. Małpy wydawały się idealnym rozwiązaniem – dopóki nie nadchodziły chwile, gdy kolejna gospodyni odchodziła, a nowa jeszcze się nie zjawiła i nagle zostawał sam z dwoma wymagającymi szkodnikami, które nadal oczekiwały, że codziennie będą karmione.
Otworzył żaluzje i wychylił się.
– No dobra, dzieciaki, czas na wyżerkę.
Dwa żwawe zwierzaki zbiegły z najbliższej palmy i wskoczyły na parapet. Zaczął stawiać talerz, ale zawahał się. Spojrzał na soczystego kurczaka w sosie, nadal mając w ustach wspaniały, mięsisty posmak. Zerknął na małpy. Znowu na kurczaka.
Pokręcił głową.
– Nie wierzę, że wam to daję.
Wrzasnęły, zirytowane oczekiwaniem, i wyciągnęły chciwe łapki.
– Podajcie mi jeden powód, dlaczego mam was karmić, kiedy przysparzacie mi samych zgryzot.
W końcu to przez nie odeszły poprzednie dwie gospodynie i tak wielu miejscowych nie chciało pracować przy remoncie.
Ponieważ w oknach fortu nie było szyb, tradycyjny system ochrony nie wchodził w grę. Początkowo myślał, że może nie będzie potrzebny. St. Barts nie słynie z przestępczości. A potem odkrył, że miejscowe dzieciaki stawiają sobie za punkt honoru, aby zakraść się do nawiedzonego fortu w środku nocy.
Wpadł więc na – jak się wydawało – genialny pomysł, żeby umocnić miejscowych w przekonaniu, że w forcie strasz. Wyprodukował ścieżkę dźwiękową z przerażającymi odgłosami duchów, a potem podłączył system głośników do wykrywaczy ruchu. Pomysł świetnie się sprawdzał, jeśli idzie o odstraszanie dzieciaków. Niestety wykrywacze ruchu nie potrafiły odróżnić psotnych dzieci od małp.
Po tym, jak kilka razy z rzędu obudził się w środku nocy, słysząc jęki i rozpaczliwe krzyki, rozmontował wykrywacze ruchu. Ale do tego czasu dwie pierwsze gospodynie już uciekły do miasta, zabierając ze sobą historię o szalonym potworze mieszkającym w wieży.
– Wiecie – powiedział do małp – gdybym miał chociaż połowę mózgu, to zostawiłbym was, żebyście same się o siebie zatroszczyły.
Samiec podskakiwał, wykrzykując żądania, a mniejsza małpka, samica, złożyła łapki pod brodą i zagapiła się na niego proszącymi, brązowymi oczyma.
O rety, westchnął Byron. Jak można się oprzeć takiemu spojrzeniu? Podejrzewał, że pewnie miała dzieci.
– Ale ze mnie mięczak.
Czy to nie zszokowałoby wszystkich jego znajomych?
Postawił talerz i patrzył, jak małpy rzucają się do niego. Samica złapała pierś kurczaka i syknęła na samca, kiedy próbował wyrwać jej kąsek. Samiec nie był głupi, więc zostawił jej kurczaka, a sam zajął się ryżem i mieszanką warzywną.
– Niech to będzie dla ciebie nauczka, mój przyjacielu. – Byron pogroził małpie palcem. – Kobiety nigdy nie są takie słodkie, na jakie wyglądają.
Gdy małpy już się uspokoiły, wrócił do fotela. Siadł przed monitorami i zajadał lunch. Ruch na jednym z ekranów przyciągnął jego wzrok. Zerknął i zobaczył, że Amy stoi plecami do kamery i zmywa garnki oraz rondle. Skupił się z powrotem na posiłku, ponieważ nie miał nawyku gapić się na monitory jak jakiś pokręcony podglądacz. Ledwie czasem na nie zerkał, żeby wiedzieć, gdzie kto jest. Ale coś w ruchach ciała Amy sprawiło, że przyjrzał jej się uważniej.
Mówiła do siebie?
Ponieważ w tej części fortu nie miał intercomu, nie mógł jej słyszeć. Kiedy się odwróciła, żeby powiesić garnek na wieszaku nad wyspą, zrozumiał, że nie mówiła. Śpiewała. Kołysała się w ogromnej koszulce w paski, którą nosiła. Co za fatalny wybór dla kobiety tak niskiej i krągłej. Poziome pasy sprawiały, że wyglądała na grubszą, niż była w rzeczywistości.
Ta myśl sprawiła, że przechylił głowę i uważniej przyjrzał się Amy. Może nie była tak przy kości, jak założył w pierwszej chwili. Z pewnością pięknie się poruszała, ale to właściwie nic nie znaczyło. Wiele razy widział kobiety słusznych rozmiarów pięknie tańczące w nocnych klubach na całym świecie. Zdrowe kobiety o zdrowym podejściu do swojego ciała zawsze bardziej na niego działały niż chude patyki mające obsesję na punkcie każdego kilograma. Kiedy patrzył, Amy coraz bardziej wciągała się w rytm piosenki. Wyprostowała się w ramionach, wypinając bardziej piersi. Dodała seksowne kołysanie biodrami.
Uniósł brew. O tak, zdecydowanie potrafiła się poruszać.
Wzięła ścierkę i, tańcząc w kuchni, przetarła blaty. Potem złapała ściereczkę za róg i zakręciła nią.
Wytrzeszczył oczy, gdy opadła na kolana i kołysząc się wstała, poruszając się przy tym w sposób podniecający jak diabli. „Milutka" to zdecydowanie nie było właściwe słowo. Dajcie jej boa z piór, a mogłaby konkurować z każdą striptizerką.
W jego umyśle pojawił się obraz zmysłowego kobiecego ciała poruszającego się na scenie i jego własne ciało zareagowało w przewidywalny sposób. Wyprostował się gwałtownie. Dobry Boże, pożerał wzrokiem własną gospodynię. Podniósł rękę, żeby zasłonić oczy.
Nie miała pojącia, że ktoś ją widzi.
Myśląc o tym, jak bardzo sam nie cierpiał obiektywów skierowanych na niego, złapał pilota. Kiedy tylko monitory zgasły, westchnął z ulgą. Powiedział sobie, że właściwe nie stało się nic szczególnie wstydliwego. No dobra, poczuł pewne podniecenie – mężczyźni musieli radzić sobie z tym w różnych niezręcznych sytuacjach. Po prostu musiał o tym zapomnieć.
Zerkając na czarne ekrany, zaśmiał się. Jak by mógł o tym zapomnieć?!
Milutka? O, nie. Amy Baker była diabelnie seksowna.
Miał tylko nadzieję, że nie zdradzi się z tą myślą, kiedy będzie wiózł ją do miasta. Zważywszy na to, jak zareagowała na niewinny flirt, gdyby dowiedziała się, że go podnieciła, pewnie uciekłaby w panice.
Lance Beaufort prowadził alfa romeo. I to z klasą. Jechali z opuszczonym dachem. Jedną rękę trzymał na obciągniętej skórą kierownicy, drugą na dźwigni zmiany biegów. Krzykliwy czerwony lakier jaśniał w słońcu, kiedy pędzili wąską drogą w stronę miasteczka.
Przechyliła twarz, aby owiewał ją wiatr, i wyobraziła sobie, że jest Grace Kelly, ma szal na idealnych blond włosach, a na nosie wielkie ciemne okulary przesłaniające oczy gwiazdy filmowej. Albo może Sophią Loren. Zawsze uważała, że Sophia to jedna z najseksowniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek żyły. Jako Sophia rozpuściłaby włosy, żeby tańczyły swobodnie wokół niej. I założyłaby ciemne okulary z oprawkami w tygrysie paski.
Ta myśl ją rozśmieszyła.
– Co się stało? – zapytał Lance, kiedy wszedł w ciasny zakręt.
– Nic. – Zaczerwieniła się i schyliła głowę. – Po prostu przyjemnie się jedzie. To świetny samochód. Zawsze marzyłam o czymś takim.
– Należy do monsieur Gaspara.
Przesunęła dłonią po skórze na siedzeniu. Och, była wręcz nieprzyzwoicie miła w dotyku.
– Ma dobry gust.
– I pieniądze, żeby zaspokajać swoje zachcianki.
Lance oderwał wzrok od drogi i posłał jej uśmiech. Mimo okularów zasłaniających oczy, sam uśmiech wystarczył, żeby serce zabiło jej mocniej.
– Ale wiesz, co się mówi: pieniądze szczęścia nie dają.
– Racja, ale można za nie kupić niemal wszystko inne. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, a potem pomyślała o panu Gasparze uwięzionym w wieży przez strach, który nie pozwalał mu pokazać twarzy. Lance miał rację. Nie można kupić szczęścia.
– Jaki on jest?
Lance nie odrywał oczu od drogi, a wiatr poruszał jego długimi, falującymi włosami.
– Skryty – odpowiedział w końcu.
– Nie pytałam o nic osobistego. Po prostu zastanawiam się, jaki jest. Tak ogólnie.
– Smakował mu lunch.
– Tak? – Zrobiło jej się miło. – Cieszę się.
– On też, I ulżyło mu, że teraz ty gotujesz.
– Od jak dawna pracujesz u niego?
– Odkąd pojawił się na wyspie pół roku temu.
– Już tu mieszkałeś?
– Przyjechałem w tym samym czasie.
– Och. – Zastanawiała się chwilę. – Jak on ma na imię? Skupił się na chwilę na prowadzeniu, a dopiero po chwili odpowiedział.
– Guy.
– Guy Gaspar?
Zastanawiała się chwilę nad tym imieniem i doszła do wniosku, że ma w sobie siłę i brzmi intrygująco. Dobre imię dla średniowiecznego rycerza. Wyobraziła sobie poranionego w bitwach normańskiego wojownika, który chowa twarz za przyłbicą. Stając na tyłach wielkiej sali, cierpiał, tęskniąc za damą, którą mógł podziwiać tylko z daleka. Czy na zawsze pozostanie jej sekretnym wielbicielem? Czy może ona wyciągnie go z cienia swoją miłością, nie będzie dbała o blizny na jego twarzy? Miłość uleczy rany w jego sercu.
Westchnęła.
Marzenia jednak rozwiały się, gdy zjechali ze wzgórza. Lance skręcił na główną ulicę miasteczka, gdzie po jednej stronie ciągnęły się sklepy, po drugiej port.
Miasteczko ponownie oszołomiło Amy czystością i barwnością. Każda z wysp, które widziała, miała odmienny charakter. Na większości mieszkali czarnoskórzy potomkowie niewolników, którzy mówili po angielsku z akcentem łączącym brytyjskie i kreolskie naleciałości. Tutaj dominowali Francuzi. Kawałek Europy na Karaibach, gdzie sławy i bogacze przyjeżdżali odpocząć z dala od tłumów.
Kiedy jechali, starała się nie gapić na rzędy jachtów przycumowanych tak blisko siebie, że można było przejść z jednego końca portu na drugi, nawet nie mocząc nóg. Łodzie nosiły nazwy portów całego świata. Steward w uniformie na rufie jednego z jachtów wstawiał właśnie świeże kwiaty do wazonu na stole nakrytym do obiadu. Na sąsiedniej łodzi członek załogi polerował metalowe części – brąz lśnił w popołudniowym słońcu.
– Mój Boże – westchnęła. -Wyobrażasz sobie takie życie? Mieć służbę na pokładzie własnego jachtu?
Zaśmiał się, najwyraźniej rozbawiony jej zachwytem. W pracy miała do czynienia z kilkoma gwiazdami i ludźmi z pieniędzmi, ale nikim takim jak ci tutaj.
– Nawet nie wiedziałabym, jak się zachować wobec takich ludzi.
– Nie różnią się tak bardzo od innych.
– Poza tym, że wypowiadają kwestie typu: „Mój drogi, dokąd powinniśmy teraz popłynąć?" – powiedziała, doskonale naśladując Katherine Hepburn, a potem dodała tonem Cary'ego Granta – „Nie wiem, najdroższa. Słyszałem, że Jonesowie płyną na Arubę. Może powinniśmy do nich dołączyć". „Och, koniecznie. Aruba to doskonały pomysł o tej porze roku".
Lance zaśmiał się tak głośno, że sama się uśmiechnęła.
– Tres bon! Świetne! Doskonale parodiujesz głosy.
– Dzięki. – Uśmiechnęła się z dumą.
– Lubisz stare filmy?
– Uwielbiam – odparła z zapałem. – A ty?
Dobrze się zastanowił, nim odpowiedział.
– Gaspar bardziej lubi filmy. Mówi, że książki i filmy to rzeczy, dzięki którym życie staje się znośne.
– Prawda. – Jej zdaniem słowa Gaspara trafiały w sedno. Poczuła z nim wspólnotę duchową.
– -Tym właśnie zajmuje się całymi dniami? Ogląda filmy i czyta?
– To dobry sposób na spędzanie czasu, non? Bez takiej ucieczki świat byłby smutniejszym miejscem.
– Zgadzam się.
Pomyślała o matce, która była uwięziona w sparaliżowanym ciele. Wspólnie wymyślały różne historie. Wyobraźnia zamieniła to, co mogło być tragicznym życiem pełnym użalania się nad sobą, w coś magicznego.
Wtedy Meme je rozumiała, ale odkąd mama Amy zmarła z powodu komplikacji wynikających z paraliżu, babcia zaczęła besztać wnuczkę za nieustanne marzenia na jawie – jakby to i przedwczesna śmierć miały ze sobą coś wspólnego.
Przynajmniej obawy Amy – że coś może stać się Meme podczas jej nieobecności – były rozsądne. Poziom stresu u Meme zawsze osiągał absurdalne poziomy, kiedy Amy nie było pod ręką, wyzwalając wszelkiej maści dolegliwości. Lepiej nie mówić, jak podziałałaby na nią wiadomość o jej przygodzie.
Znowu poczuła, że koniecznie musi się skontaktować z domem, i spojrzała na Lance'a.
– Mówiłeś, że w Gustavii jest kafejka internetowa.
– Jak we wszystkich portowych miastach.
– Możemy najpierw tam się zatrzymać?
– Oczywiście. Też mam coś do załatwienia. Zostawię cię tam, a sam rozejrzę się za pracownikami, którzy zajęliby się dziedzińcem. Możemy spotkać się w sklepie… – zerknął na zegarek. – Za dwie godziny?
Zostawi ją i sama będzie musiała trafić do spożywczego? Dech jej zaparło na samą myśl. Nie panikuj, powiedziała sobie. Gustavia to bardzo małe miasto. Pomyślała, że już je trochę poznała. Poza tym będzie mogła wpaść do jakiegoś sklepiku, kupić pamiątkowego T-shirta i jakieś szorty i powiedzieć, że sama poszła po swoje rzeczy.
Mając to na uwadze, starała się zapamiętać charakterystyczne miejsca, kiedy labiryntem wąskich uliczek jechali wzdłuż portu. W tym mieście z pewnością nie brakowało sklepów, ale wyglądały na potwornie drogie.
Zatrzymał się na drugim końcu portu.
– Kafejka internetowa jest tutaj.
Zauważyła ją parę sklepów dalej, a potem przyjrzała się reszcie okolicy.
– Jak znajdę spożywczy?
– Jest tam. -Wskazał ponad wodą. – Musisz tylko wrócić tą drogą, którą przyjechaliśmy. Nie możesz nie trafić.
– Jasne.
Spojrzała we wskazanym kierunku i zobaczyła niewielki sklep spożywczy dokładnie po drugiej stronie portu. Radosne kosze owoców stały przed frontem na chodniku. Był raptem kawałek dalej, tak że prawie mogła odczytać szyldy w oknach. Na pewno trafi tam piechotą.
– Dobrze. – Pokiwała głową. – Spotkamy się na miejscu.
Kiedy wysiadła z samochodu i patrzyła, jak Lance odjeżdża, straciła pewność siebie. Wczoraj stała w tym samym porcie i patrzyła, jak statek wycieczkowy znika na horyzoncie. Odezwało się echo paniki, którą wtedy czuła, ale wzięła się w garść. Da sobie radę. Na pewno da sobie radę.
Zakaz wszelkiej paniki.