Rozdział 12

– To jest Gryzelda, żona Bucka – powiedział Tay Tay.

– Wiem – odrzekł Jim Leslie, nie obracając głowy.

– Ogromnie śliczna dziewczyna.

– Aha.

– Jakem ją pierwszy raz zobaczył, powiedziałem sobie: rany boskie, ta Gryzelda to dopiero smakowity kąsek!

– Wiem – powtórzył Jim.

– Straszna szkoda, że twoja żona nie jest taka ładna jak ona – powiedział Tay Tay ze współczuciem. – Piekielna szkoda, Jimie, sam ci to mówię.

Jim Leslie lekko wzruszył ramionami, nie przestając wpatrywać się w Gryzeldę. Nie mógł od niej oderwać oczu.

– Gadali mi, że twoja żona jest zarażona – powiedział Tay Tay, przysuwając się z krzesłem do syna. – Słyszałem od chłopaków, że kupa tych bogatych, co tu mieszkają na Wzgórzu, ma to i owo nie w porządku. Diabelna szkoda, że musiałeś się z nią ożenić. Szczerze mi ciebie żal, synku. Tak cię już przycisnęła, że nie mogłeś się wymigać od ślubu?

– Czy ja wiem – odrzekł ze znużeniem Jim Leslie.

– No, bo mnie jest okropnie przykro, że masz chorą żonę, synku. Przyjrzyj się tym dziewuchom. Żadna nie jest chora. Miła Jill jest w porządku i Gryzelda też. I Rozamunda to samo. Wszystkie trzy są porządne, czyściutkie, synku. Za nic bym nie chciał mieć w domu takiej zarażonej. Tak by mi było wstyd, że nie wiedziałbym, gdzie się schować, jakby kto do mnie zaszedł. Musi ci być ciężko żyć z taką zarażoną kobitą, jak ta twoja. Dlaczego to tak jest, że tutaj w mieście tyle bogatych dziewcząt ma te choroby?

– Nie wiem – odparł cicho.

– A twojej co jest?

Jim Leslie spróbował roześmiać się, ale nie mógł przywołać na wargi nawet uśmiechu.

– Nie wiesz, jak to się nazywa, synku?

Jim potrząsnął głową na znak, że nie ma nic do powiedzenia.

– Chłopcy mówili, że ona ma trypra. To prawda, synku? Takem słyszał, o ile dobrze pamiętam.

Jim Leslie niemal niedostrzegalnie skinął głową. Póki mógł siedzieć i patrzeć na Gryzeldę, był skłonny puszczać pytania ojca mimo uszu. Nie interesowały go, dopóki Gryzelda tu była.

– No, żal mi ciebie, synku, bo to piekielna szkoda, że musiałeś wziąć sobie zarażoną dziewczynę. Ale pewnie byś tego nie zrobił, gdyby cię tak nie przyparła do muru, że już nie mogłeś się wykręcić. Jeżeli tak było, to i sam Pan Bóg nic by tu nie poradził. Aleś zasłużył na coś lepszego. Piekielna szkoda, że musiałeś to zrobić.

Tay Tay przysunął się z krzesłem bliżej do syna. Pochylił się naprzód i ruchem głowy wskazał Gryzeldę.

– Wielka szkoda, że tak się stało z tą twoją żoną, sam ci to mówię. Bo weź choćby taką Gryzeldę: jest zdrowiutka i najładniejsza dziewczyna, jaką w ogóle można zobaczyć. Tylko się jej przyjrzyj! Wiesz doskonale, że nigdy nie widziałeś ładniejszej, prawda?

Jim Leslie uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.

– Och, dajże spokój, tato – odezwała się z niepokojem Gryzelda. – Proszę cię, nie zaczynaj znowu. Nie mów przy nim takich rzeczy. To nie wypada.

– Czekaj, czekaj, Gryzeldo. Jestem z ciebie okropnie dumny i muszę cię wychwalać. Przecież nie jesteśmy tu obcy. A bo to Jim Leslie nie należy do rodziny tak samo jak Miła Jill i cała reszta? Chcę cię ogromnie wychwalać. Jestem z ciebie dumny jak kwoka ze swojego jedynego kurczęcia.

– No, ale już nie mów nic, proszę cię.

– Synu – zaczął Tay Tay, zwracając się do Jima Leslie. – Gryzelda jest najładniejszą dziewczyną w całym stanie Georgia, a myślę, że to jest coś, z czego można być dumnym. Rany boskie! Przecież ona ma dwa najśliczniejsze sterczące cudeńka, jakie kiedykolwiek widziano. Gdybyś je mógł zobaczyć pod bluzką, przekonałbyś się, że ci tu gadam prawdę, którą sam Pan Bóg mógłby potwierdzić, gdyby umiał mówić. A i nie byłbyś wcale pierwszym, który by dostał fioła od samego patrzenia.

– Och, tato! – powiedziała błagalnie Gryzelda, zakrywając twarz rękami, jakby się chciała zapaść pod ziemię. – Proszę cię, przestań, no, proszę cię!

– Już ty siedź cicho, kiedy cię wychwalam, Gryzeldo. Wiem, co robię. Dumny się czuję, jak o tobie mówię. Jim Leslie nigdy nie widział takich rzeczy. Jego żona w ogóle nie może się z tobą równać. Wygląda tak, jakby była całkiem wgnieciona z przodu i nic jej nie sterczy. Wielki to wstyd i szkoda, niech mnie licho, że musiał się ożenić z taką paskudną dziewczyną. Cud, że to może wytrzymać, i jeszcze z tą chorobą na dodatek. Tylko mi nie przerywaj, kiedy cię chwalę, Gryzeldo, bo jestem z ciebie okropnie dumny i będę cię wynosił pod samo niebo.

Gryzelda rozpłakała się. Ramionami jej wstrząsał szloch i musiała trzymać chustkę przy oczach, ażeby łzy nie kapały na kolana.

– Synu – ciągnął Tay Tay. – Czy to nie najładniejsza dziewczyna, jaką widziałeś? Za młodu wydawało mi się, że wszystkie są do siebie mniej więcej podobne poza małymi przyrodzonymi różnicami i pewnie ty do tej pory myślałeś tak samo. Ale kiedy porządnie przypatrzysz się Gryzeldzie, zrozumiesz dokumentnie, żeś masę stracił, wierząc w takie bzdury przez całe życie. Pewnie już wiesz, o co mi idzie, synu. Siedzisz tu, spoglądasz tak na nią i czujesz, że coś ci w środku wzbiera. To właśnie jest to. Mało wyjeżdżałem z Georgii, więc nie mogę mówić o innych częściach świata, ale jak mi Bóg miły, za moich czasów niejedno widziałem tam, na miejscu, i powiadam ci, że nie ma co szukać gdzieś dalej podobnych cudności. Rany boskie! Gryzelda jest taka śliczna, że człowiekowi czasem aż żal patrzeć.

Gryzelda łkała. Tay Tay poszperał w kieszeni, wreszcie wśród gwoździ, sztyftów od uprzęży i drobnych pieniędzy odszukał dwudziestopięciocentówkę i wręczył ją Gryzeldzie.

– No, powiedz, czy nie mam racji, Jimie?

Jim Leslie spojrzał na niego, a potem znów na Gryzeldę. Najwyraźniej był o wiele mniej zły na ojca niż przedtem. Zapragnął coś powiedzieć do Gryzeldy albo do Tay Taya na jej temat.

– Może i nie było słusznie zadawać ci to pytanie – mówił stary – i chyba je cofnę. Bo przecież nie miałeś okazji tak oglądać Gryzeldy jak ja, i nie możesz mi wierzyć na słowo, jeżeli sam nie widziałeś. Ale jak ci się kiedy zdarzy ją zobaczyć, przypomnisz sobie, żem ci nie skłamał ani odrobiny. Ma wszystkie te śliczności, o których ci gadałem, a nawet jeszcze większe. Jak posiedzisz i przyjrzysz jej się, zaraz to poczujesz. Bo jeżeli człowiek potrafi patrzeć, widzi to. choćby było nie wiem jak zakryte.

Jim Leslie nagle wyprostował się i nadstawił ucha. Gdzieś rozległ się wyraźny odgłos kroków. Jim zerwał się na równe nogi, dał niemal niedostrzegalnym ruchem głowy znak Jill i Gryzeldzie, po czym wybiegł z pokoju.

Jill wstała, podeszła do kominka i przystanęła, oglądając ustawione na nim cacka. Obróciła się i zawołała Gryzeldę.

– Widziałaś kiedy w życiu takie piękne rzeczy?

– Nie trzeba niczego dotykać, Jill. Bo to nie nasze. Wszystko jest ich.

– Jim Leslie to mój brat, więc dlaczego nie miałybyśmy robić, co się nam podoba, w jego domu?

– Bo to także i jej dom.

Miła Jill zadarła nosek i zrobiła grymas, który zarówno Gryzelda, jak i Tay Tay zauważyli doskonale.

– Jim Leslie elegancko sobie żyje, ani słowa – powiedział Tay Tay. – Patrzajcie tylko, jakie to piękne meble w tym pokoju! Jakby teraz spojrzeć na niego, to człowiek ani by się domyślił, że tu przyszedł spod Marion, kiedy jeszcze był chłopakiem. Ale nie widzi mi się, żeby całkiem przywykł do tych rzeczy. Założyłbym się, że czasem chciałby znowu być w domu z Buckiem, Shawem i nami wszystkimi, i pomagać przy kopaniu. Jim Leslie jest takusieńki jak i my, Gryzeldo. Niech cię nie zwodzi ładny garnitur. Na twoim miejscu niczego bym się nie bał w jego domu.

Jill położyła dłoń na mahoniowym stoliczku, wyczuwając pod palcami jego piękną gładkość. Zawołała Gryzeldę, by razem podziwiać mebel.

– A tu jest obraz wielki jak całe okno – zauważył Tay Tay, wstając i podchodząc do ściany, ażeby przyjrzeć się z bliska. – Ile to trzeba było czasu i cierpliwości, żeby odrobić coś podobnego! Założę się, że ktoś w to wsadził ze dwa miesiące pracy. Tylko patrzajcie na te drzewa z czerwonymi listkami.

Przez chwilę przyglądały się pejzażowi, który Tay Tay tak bardzo podziwiał, a następnie podeszły do okna, żeby obejrzeć portiery. Tay Tay został sam, zaintrygowany olejnym malowidłem. Cofnął się i popatrzał, przekrzywiając nieco głowę, potem podszedł bliżej, ażeby zbadać fakturę. Ze wszystkiego, co widział w tym domu, obraz podobał mu się najbardziej.

– Ten, co to malował, znał się na rzeczy – oświadczył. – Nie pokazał wszystkich gałęzi na drzewach, ale niech mnie szlag trafi, jeżeli nie zrobił prawdziwszego lasu niż te, co są w rzeczywistości. Nigdy w życiu nie widziałem takiego zagajnika, ale nie ma gadania, że ten jest lepszy od prawdziwych. Bardzo bym chciał mieć taki landszaft w Marion. Jak się raz zobaczy takie malowidło, to wszystkie te stare kalendarze rolnicze okazują się do niczego. Nawet reklamy Coca-Coli, co to je poustawiali naokoło Marion, marnie się przedstawiają przy czymś podobnym. Bardzo bym chciał namówić Jima Leslie, żeby mi to podarował i pozwolił dzisiaj zabrać do domu.

– Tato, tylko nie proś go o nic, dobrze? – powiedziała czym prędzej Gryzelda. – Bo tu wszystko należy także i do jego żony.

– Jeżeli Jim Leslie będzie chciał coś mi dać ze szczerego serca, to wezmę. A jakby ona próbowała przeszkodzić, to się po niej przejadę. Co mnie ona obchodzi?

Obrócił się i w tym momencie strącił porcelanowy wazon z małego stoliczka, którego przedtem nie zauważył. Szybko spojrzał na Jill i Gryzeldę.

– Patrzcie, co ja narobiłem – powiedział stropiony. – Co na to powie Jim Leslie?

– Prędko! – rzekła Gryzelda. – Pozbierajmy wszystkie kawałeczki, zanim ona tu wejdzie.

Uklękła z teściem na podłodze i zgarnęła na kupkę szczątki cienkiej porcelany. Jill nie chciała im pomagać. Zachowywała się tak, jakby jej było obojętne, czy kawałki się zbierze, czy też zostawi na widoku. Tay Tay zadrżał na całym ciele, kiedy pomyślał, co powie żona Jima, jak zobaczy skutki jego nieostrożności.

– Gdzie by tu wsadzić te skorupy? – zapytała wystraszona Gryzelda.

Tay Tay rozejrzał się w popłochu. Nie wiedział właściwie, czego szuka, ale zauważył, że okna są zamknięte, a na kominku nie ma popiołu, w którym można by zagrzebać skorupki.

– Dawaj – powiedział, wyciągając obie dłonie. – Daj mi tu wszystko.

– Ale co my z tym zrobimy?

Tay Tay, uśmiechając się do obu dziewczyn, zsypał potłuczoną porcelanę do kieszeni. Cofnął się, przytrzymując ją ręką.

– To jest najlepsze miejsce. Jak wyjedziemy za miasto, wyrzucę to wszystko i nikt nawet nie zauważy.

Miła Jill zajrzała do sąsiedniego pokoju przez szerokie, oszklone drzwi. Nie mogła nic dojrzeć w ciemnościach, ale domyśliła się, że musi to być jadalnia. Obie z Gryzeldą chciały zobaczyć jak najwięcej przez ten krótki czas, który tu miały spędzić.

Tay Tay usiadł na fotelu i czekał na powrót syna. Jima nie było już od dziesięciu minut albo kwadransa i stary niecierpliwie wyglądał jego powrotu. Czuł się zagubiony w tym wielkim domu.

Jim Leslie stanął w drzwiach. Tay Tay podniósł się i podszedł do niego.

– Czego ojciec ode mnie chciał?

– No, widzisz, mnie jest ciężko, synu. Czarny Sam i Wuj Feliks zasadzili tego roku mało bawełny, bo to co parę dni się zwalniali, żeby pokopać na własny rachunek, więc jak przyjdzie wrzesień, nie będę miał grosza przy duszy. Myślę, że już teraz lada dzień natrafimy na tę żyłę, ale nie umiem powiedzieć, kiedy to będzie. A trzeba mi trochę pieniędzy, żeby się jakoś oporządzić.

– Nie mogę ci nic pożyczyć. Wszystko, co mam, jest ulokowane w nieruchomościach, a to, co zarobię z dnia na dzień, idzie na dom. Wam się zdaje, że tutaj w mieście ludzie chodzą z wielkimi zwitkami pieniędzy, a to nieprawda; ci, którzy mają forsę, muszą ją inwestować, a jak się już raz zainwestuje, to nie można jednego dnia wycofywać, a drugiego znów wpłacać.

– Twoja żona ma coś niecoś.

– Może i ma, ale to nie moje.

Jim Leslie obrócił się i spojrzał w stronę hallu, jakby spodziewał się zobaczyć tam Gussie. Ale żona wciąż przebywała w innej części domu.

– No, a ile by ci było potrzeba?

– Jakbym miał ze dwieście albo trzysta dolarów, to jakoś bym przeciągnął przez jesień i zimę. Na wiosnę zasadzę dużo bawełny. Teraz trzeba mi tylko tyle, żeby przeżyć jesień i zimę.

– Nie wiem, czy będę mógł dać aż tyle. Powiadam ci, że mnie samemu jest teraz ciężko. Mam w mieście kilka kamienic, ale ostatnio niewiele wyciągam z komornego. Już musiałem usunąć siedem czy osiem rodzin, a przecież wolne pokoje nie przynoszą ani centa.

– No, to poproś żonę, synku.

– Kiedy musisz to mieć?

– A zaraz. Bo trzeba kupić paszę dla mułów i żywność dla rodziny i dwóch parobków. Dzisiaj prowadzenie gospodarstwa masę kosztuje, bo dużo się wydaje, a diablo mało zarabia.

– Wolałbym, żebyś przyjechał do mnie później. W przyszłym miesiącu będę stał lepiej. Położyłem areszt na różnych meblach i po zlicytowaniu dostanę z tego trochę forsy. Nie masz pojęcia, jak mi trudno, kiedy nie można ściągnąć komornego.

– Przykro mi słyszeć, synu, że sprzedajesz dobytek biednych ludzi. Ja bym się wstydził na twoim miejscu. Chyba bym nie potrafił być taki twardy dla bliźnich.

– Zdawało mi się, że przyjechałeś po pożyczkę. Nie mam zamiaru sterczeć tu przez całą noc i wysłuchiwać twojego gadania.

– Widzisz, ja muszę zdobyć trochę pieniędzy, synu – powiedział Tay Tay. – Muły i parobcy, i moja własna rodzina nie mogą czekać. Musimy jeść, i to zaraz.

Jim Leslie wyjął portfel i odliczył pewną kwotę w banknotach dziesięcio- i dwudziestodolarowych. Złożył pieniądze na pół i podał ojcu.

– To wielka pomoc, synku – powiedział z wdzięcznością Tay Tay. – Z całego serca ci dziękuję, żeś mi dopomógł w ciężkiej chwili. Jak wykopiemy złoto, nie będzie już trzeba pożyczać.

– To wszystko, co mogę ci dać. Tylko aby nie podchodź do mnie na ulicy i nie proś o więcej, bo nie dostaniesz. Powinieneś dać spokój z tym szukaniem złota, a uprawiać bawełnę i coś do jedzenia. Nie ma żadnego sensu, żeby człowiek, który jest właścicielem stu akrów ziemi i dwóch mułów, biegał do miasta po każdy pęczek buraków. Sadź je sam. To dobra ziemia, a od dwunastu czy piętnastu lat w większej części leży odłogiem. Niech ci twoi dwaj parobcy uprawiają tyle jarzyn, żeby się wyżywić.

Tay Tay ruchem głowy potakiwał wszystkiemu, co mówił Jim Leslie. Teraz czuł się wyśmienicie. Płaski zwitek pieniędzy w kieszeni podnosił go do równego poziomu z innymi ludźmi. Chciał tylko trzystu dolarów, a nie spodziewał się, że w ogóle cokolwiek dostanie.

– No, trzeba już zbierać się do domu – powiedział.

Zajrzał do biblioteki i zawołał Jill i Gryzeldę. Wyszły do hallu i skierowały się ku drzwiom.

Jim Leslie wyszedł z domu ostatni. Minął za nimi szeroki ganek i zbiegł po schodkach na trotuar. Kiedy już usadowili się w aucie, zaszedł od strony, gdzie siedziała Gryzelda, i położył rękę na drzwiczkach. Oparł się o nie i wpatrzył w Gryzeldę.

– Wpadnij do mnie, jak kiedyś będziesz w mieście – powiedział z wolna, pisząc coś wiecznym piórem na kartce, którą po chwili jej wręczył. – Będę na ciebie czekał, Gryzeldo.

Spuściła głowę, żeby uniknąć jego wzroku.

– Tego nie mogłabym zrobić – odrzekła.

– Dlaczego?

– Buck nie byłby zadowolony.

– Do diabła z Buckiem – odparł Jim Leslie. – Przyjdź tak czy owak. Chciałbym z tobą pomówić.

– Lepiej ją zostaw w spokoju i pilnuj własnej żony – odezwała się Jill.

– Co mnie ona obchodzi – odparł zapalczywie. – Będę na ciebie czekał, Gryzeldo.

– Nie mogę – powtórzyła, potrząsając głową. – To byłoby nie w porządku wobec Bucka. Jestem jego żoną.

– Już ci powiedziałem: do diabła z Buckiem. Ja cię dostanę, Gryzeldo. Jeżeli nie zajdziesz do mojego biura następnym razem, jak będziesz w mieście, to ja przyjadę po ciebie. Słyszysz? Przyjadę i zabiorę cię tutaj.

– Buck by cię zastrzelił – powiedziała Jill. – I tak miał już dosyć kłopotu z Willem.

– Z jakim Willem? Co to u diabła za Will? Co on ma do niej?

– No, przecież znasz Willa Thompsona.

– Tego bawełniarza? Boże kochany, przecież chyba nie zadawałabyś się z Willem Thompsonem, Gryzeldo? Z tym durnym bawełnianym łbem z Doliny Horse Creek?

– A cóż to szkodzi, że mieszka w miasteczku fabrycznym? – spytała szybko Jill. – Lepszy jest od niejednego, co siedzi w tych pięknych domach.

Jim Leslie sięgnął ponad oparciem i mocno objął Gryzeldę. Próbowała odsunąć się, ale przyciągnął ją na powrót. Kiedy przestała się wyrywać, pochylił się, chcąc ją pocałować.

– Zostaw ją w spokoju, synu, a my jedźmy, zanim się zacznie awantura – rzekł Tay Tay, wstając. – Przestańże ją tarmosić.

– Wywlokę ją z tego przeklętego auta – odparł Jim Leslie. – Wiem, czego chcę.

Miła Jill ruszyła z miejsca i wóz potoczył się szybko. Kiedy przejechał kilkanaście jardów, Jim Leslie poczuł, że nie zdoła utrzymać się dłużej na stopniu. Wiedział, że Jill może umyślnie otrzeć wozem o któreś z drzew rosnących wzdłuż krawężnika i zrzucić go w ten sposób na ziemię. Raz jeszcze spróbował dosięgnąć Gryzeldy. Wyciągnął rękę i pochwycił palcami dekolt jej kwiecistej sukni. Uczuł, że materiał nagle się rozstępuje, i wytężył wzrok, usiłując coś dojrzeć w półmroku. Nim zdążył pochylić się bliżej, Jill raptownie skręciła wozem ku drugiej stronie ulicy, zrzucając go na jezdnię.

Wylądował ciężko na czworakach, ale nie zrobił sobie takiej krzywdy, jak się spodziewał. Od upadku zapiekły go boleśnie dłonie i kolana, lecz zaraz zerwał się i począł otrzepywać z kurzu ubranie, patrząc za autem szybko znikającym w oddali.

Na zakręcie obejrzeli się i dostrzegli pod latarnią Jima Leslie otrzepującego pył z marynarki. Spodnie miał rozerwane na kolanie, ale jeszcze tego nie zauważył.

– Widzi mi się, żeś słusznie zrobiła – powiedział Tay Tay do Jill. – Jim Leslie nie chciał skrzywdzić Gryzeldy, ale Bóg jeden wie, do czego by doszło, gdyby to dłużej potrwało. Coś gadał, że ją wywlecze z samochodu, i pewnie nie bałby się tego zrobić. Paskudnie bym się czuł, gdybym odjechał stąd bez niej i musiał potem świecić oczami przed Buckiem, jakby pytał, gdzie ona się podziała.

– Och, Jim Leslie nie jest taki straszny, tato – powiedziała Gryzelda. – Nic mi nie zrobił. Nawet mnie nie nastraszył. Za delikatny jest, żeby się brzydko zachować.

– No, bardzo to ładnie z twojej strony, że tak o nim mówisz, ale ja wcale nie jestem tego pewny. Jim Leslie to Walden, a Waldenowie są znani nie tyle z nieśmiałości, ile z tego, że biorą to, na co mają ochotę. Może się zresztą mylę. Może ja jeden z całej rodziny jestem taki.

Kiedy sunęli po długim, stromym stoku ku miastu rozświetlonemu w dole, na równinie, Tay Tay pochylił się, aby zobaczyć, dlaczego Gryzeldzie tak drgają ramiona. Słyszał, że usiłuje powstrzymać szloch, ale nie mógł dojrzeć łez w jej oczach.

– Może ten Jim byłby ją jednak wyciągnął z wozu – powiedział do siebie. – Nie rozumiem, co jej może być, jeżeli nie to. Tylko Walden potrafi tak rozhuśtać dziewczynę.

Pochylił się jeszcze bardziej i przykucnął, aby nie wypaść z otwartego wozu, gdyby Jill niespodziewanie skręciła. Zauważył, że Gryzelda próbuje jakoś spiąć nową suknię, rozerwaną prawie do pasa i odsłaniającą kremową białość jej ciała. Tay Tay przypatrzył się raz jeszcze, zanim spięła materiał. Zastanawiał się, czy powodem rozdarcia sukni mogło być coś, co powiedział tego wieczora.

Po chwili usiadł znowu, wyciągnął nogi, oparł je o podpórkę i mocno zacisnął w wilgotnej dłoni zwinięte trzysta dolarów, które dał mu Jim Leslie.

Загрузка...