Rozdział 2

– Czy ja wiem – mówił Pluto, wypatrując ponad noskami butów innego celu do oplucia. – Czy ja wiem. Coś mi się zdaje, że to strata czasu kopać te wielkie dziury i szukać w nich złota. Ale może to dlatego, że jestem leniwy. Gdybym miał gorączkę złota jak wy, pewnie bym też tu wszystko porozkopywał. Tylko że ta gorączka jakoś się mnie nie ima, tak jak was wszystkich. Mogę jej się pozbyć, jak tylko trochę posiedzę i pomyślę.

– Kiedy dostaniesz porządnej, uczciwej gorączki złota, Pluto, nie otrząśniesz się z niej za nic w świecie. Może powinieneś się cieszyć, że jej nie masz. Teraz, jak już mi wlazła w krew, wcale tego nie żałuję, ale bo też nie jestem podobny do ciebie. Człowiek nie może być leniwy i jednocześnie mieć gorączkę. Bo to go zaraz podrywa i gna do roboty.

– Ja tam nie mam czasu na rycie w ziemi – rzekł Pluto. – Po prostu nie mam czasu.

– Gdybyś dostał gorączki, nie miałbyś czasu na nic innego – powiedział Tay Tay. – To człowieka wciąga zupełnie jak picie albo ganianie za kobitami. Jak w tym zasmakujesz, nie potrafisz usiedzieć na miejscu i czekać, aż będzie jeszcze gorzej. Bo to się ciągle robi coraz mocniejsze i mocniejsze.

– Zdaje mi się, że teraz rozumiem trochę lepiej – odrzekł Pluto. – Ale w dalszym ciągu nie mam gorączki.

– I widzi mi się, że nie dostaniesz, póki się nie odchudzisz, żeby móc krzynkę popracować.

– Moja tusza mi nie przeszkadza. Czasami nie jest z tym wygodnie, ale jakoś daję sobie radę.

Pluto splunął w lewo na chybił trafił. Jaszczurka nie wróciła, a nie mógł sobie znaleźć innego celu.

– Jedyne moje zmartwienie, to że nie wszystkie dzieci chcą przy mnie siedzieć i pomagać – powiedział z wolna Tay Tay. – Buck i Shaw owszem, pomagają, i żona Bucka także, i Miła Jill, ale druga dziewczyna wyjechała do Augusty, dostała pracę w tej przędzalni nad rzeką w Dolinie Horse Creek i wyszła za mąż, no a o Jimie Leslie pewnie słyszałeś, więc nic nie potrzebuję ci mówić. Zrobił tam w mieście karierę i teraz jest bogaty jak mało kto.

– Tak, tak – potwierdził Pluto.

– Jimowi coś strzeliło do głowy już dawno. Nie chciał mieć z nami nic wspólnego i dalej nie chce. Teraz tak się zachowuje, jakby nie wiedział, co ja jestem za jeden. Kiedyś przed samą śmiercią matki zawiozłem ją do miasta, do niego. Mówiła, że zanim umrze, chce jeszcze choć raz zobaczyć syna. Więc ją tam zabrałem i zaprowadziłem do jego wielkiego białego domu na Wzgórzu, ale kiedy zobaczył, kto stoi pod drzwiami, zamknął się i nie chciał nas wpuścić. Pewnie przez to matka i prędzej umarła, bo się rozchorowała i skonała, nim minął tydzień. To było tak, jakby się nas wstydził albo co. I dalej jest to samo. Ale moja druga córka nie taka. Ta jest podobna do nas wszystkich. Zawsze się cieszy, jak przyjedziemy do Doliny Horse Creek z wizytą. Wciąż powtarzam, że Rozamunda to bardzo fajna dziewczyna. A Jim Leslie – no, o nim nie mogę tego powiedzieć. Ile razy go spotkam w mieście na ulicy, odwraca głowę w inną stronę. Całkiem jakby się mnie wstydził. Nie mogę zrozumieć dlaczego, bo przecież jestem jego ojciec.

– Tak, tak – powiedział Pluto.

– Nie wiem, czemu mój starszy chłopak miałby się tak odwracać. Przez całe życie byłem religijny. Zawsze postępowałem najuczciwiej, jak mogłem, żeby tam nie wiem co, i próbowałem nauczyć tego samego moich synów i moje córki. Widzisz ten kawałek ziemi, o tam, Pluto? No, więc to jest poletko Pana Boga. Dwadzieścia siedem lat temu, jakem kupił tę farmę, przeznaczyłem jeden akr gruntu dla Pana Boga i co roku oddaję na kościół wszystko, co z tego kawałka zbiorę. Jeżeli to jest bawełna, oddaję na kościół wszystkie pieniądze, jakie za nią dostanę na targu. To samo ze świniami, jak je hoduję, albo z kukurydzą, kiedy ją posadzę. To jest poletko Pana Boga, Pluto. Dumny jestem, że chociaż niewiele mam, przecież dzielę się tym z Panem Bogiem.

– A co tam rośnie w tym roku?

– Co rośnie? A nic. Najwyżej trochę mleczów i łopuchów. Bo po prostu nie miałem czasu zasadzić bawełny tego roku. Ja, moje chłopaki i te dwa czarnuchy tacyśmy byli zajęci czym innym, że na razie musiałem zostawić odłogiem.

Pluto uniósł się i spojrzał nad polem ku lasom sosnowym. Wszędzie piętrzyły się tak ogromne usypiska wykopanego piasku i gliny, że nie włażąc na drzewo, trudno było sięgnąć wzrokiem dalej niż na sto jardów.

– Powiadacie, że gdzie jest to poletko, Tay Tay?

– O tam, pod lasem. Stąd nie widać.

– A dlaczegoście je aż tam umieścili? Czy to nie trochę zanadto na uboczu, Tay Tay?

– Wiesz, ja ci coś powiem, Pluto. Ono nie zawsze było tam, gdzie teraz. Przez te dwadzieścia siedem lat musiałem je przesuwać wiele razy. Jak chłopaki zaczną uradzać, gdzie by tu kopać na nowo, zawsze jakoś wypada na poletko Pana Boga. Sam nie wiem dlaczego. A ja jestem przeciwny kopaniu na Jego gruncie, więc muszę ciągle je gdzieś przenosić po całej farmie, żeby go nie rozkopywać.

– A nie boicie się, że możecie akuratnie tam trafić na żyłę, Tay Tay?

– Nie, tego nie powiem, ale za nic bym nie chciał znaleźć tej żyły na panaboskim poletku, bo potem musiałbym wszystko oddać na kościół. Pastor i tak ma, co mu potrzeba. Okropnie bym nie chciał oddać mu całego złota. Na to nie mógłbym pójść, Pluto.

Tay Tay podniósł głowę i popatrzył na usiane dołami pole. W pewnym punkcie mógł sięgnąć wzrokiem między kopcami ziemi na odległość bez mała ćwierć mili w linii prostej. Tam, na nowiźnie, Czarny Sam i Wuj Feliks orali pod bawełnę. Tay Tay zawsze starał się mieć na nich oko, gdyż zdawał sobie sprawę, że jeśli nie uprawią bawełny i kukurydzy, nie będzie wcale pieniędzy, a mało co do jedzenia na jesień i zimę. Murzynów trzeba było ciągle pilnować, bo inaczej wymykali się przy pierwszej sposobności i kopali doły za swymi chatkami.

– Chciałbym was o coś zapytać, Tay Tay.

– Po to przyjechałeś tu w taki upał?

– Aha. Chciałem was spytać.

– No, co ci tam leży na sercu, Pluto? Wal śmiało i pytaj.

– Chodzi o waszą córkę – powiedział niepewnie Pluto, połykając przypadkiem trochę soku tytoniowego.

– O Miłą Jill?

– Aha. Właśnie w tej sprawie przyjechałem.

– No więc czego chcesz, Pluto?

Pluto wyjął z ust prymkę i odrzucił ją na bok. Odkaszlnął, aby pozbyć się z gardła smaku żółtego tytoniu.

– Chciałbym się z nią ożenić.

– Chciałbyś, Pluto? Poważnie?

– Jak Boga kocham, Tay Tay. Dałbym sobie uciąć prawą rękę, żeby się z nią ożenić.

– Wpadła ci w oko dziewczyna?

– Jak Boga kocham, że tak – odparł. – To fakt.

Tay Tay zastanowił się chwilę, rad, że jego najmłodsza tak wcześnie spodobała się mężczyźnie, który miał poważne zamiary.

– Nie warto odcinać sobie ręki, Pluto. Po prostu weź i ożeń się z nią, jak będzie gotowa. Może zgodzisz się zostawić ją tu przez jakiś czas po ślubie, żeby nam pomogła przy kopaniu, a może i sam przyjedziesz trochę pomóc. Im więcej będziemy mieli pomocy, tym prędzej trafimy na tę żyłę. Na pewno nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby trochę pokopać, jakbyś już był w rodzinie.

– Nigdy nie miałem wielkiej smykałki do kopania – powiedział Pluto. – To fakt.

– No, nie będziemy teraz o tym gadali. Starczy czasu, jak już się pobierzecie.

Pluto czuł, że krew ciśnie mu się do twarzy. Wyjął chustkę i długo ocierał sobie policzki.

– Tylko że jest jedna rzecz…

– A co takiego, Pluto?

– Miła Jill mówi, że jej się nie podobam z takim tłustym brzuchem. A ja na to nie mam żadnej rady.

– Co, u diabła starego, ma tutaj do rzeczy twój brzuch? – powiedział Tay Tay. – Jill jest czasem trochę stuknięta, Pluto. Nie zwracaj uwagi na to, co mówi. Po prostu ożeń się i nie myśl o tym. Będzie zadowolona, jak ją gdzieś zabierzesz na jakiś czas. Często coś jej strzela do głowy bez żadnego powodu.

– I jeszcze jedno – rzekł Pluto, odwracając twarz.

– A mianowicie?

– Nieprzyjemnie mi o tym gadać.

– Mów śmiało, Pluto, bo jak powiesz, skończysz z tym i już cię nie będzie więcej trapiło.

– Słyszałem, że czasem za dużo sobie pozwala.

– Na ten przykład, co?

– No, mówili mi, że się przekomarza i figluje z całą kupą chłopców.

– Coś gadali na moją córkę, Pluto?

– No tak, na Miłą Jill.

– I co mówili?

– Nic takiego, tyle że za dużo figluje z mężczyznami.

– Ogromnie jestem kontent, jak słyszę coś podobnego. Miła Jill jest najmłodsza z rodziny i dopiero teraz dorasta. Bardzo się cieszę, że to mówisz.

– Ale powinna dać spokój, bo ja chcę się z nią ożenić.

– Nic nie szkodzi, Pluto – powiedział Tay Tay. – Nie zwracaj na to uwagi. Pewnie, nieopatrzna z niej dziewczyna, ale nie robi nic złego. Już taka jest. Jej to nic nie zaszkodzi, przynajmniej nie na tyle, żeby było o czym gadać. Widzi mi się, że wiele kobiet wyprawia mniej albo więcej to samo, zależnie od natury. Miła Jill lubi trochę się przekomarzać z chłopem, ale w gruncie rzeczy nie robi nic strasznego. Na taką ładną dziewczynę każdy leci i ona o tym wie. Twoja sprawa, żebyś ją zadowolił, bo jak jej będzie dobrze, puści kantem wszystkich prócz ciebie jednego. Dlatego tak się dzieje, że już teraz dorosła, a nie znalazł się chłop, który by ją przytrzymał. Ale ty potrafisz ją zadowolić, widzę to po twoich oczach, Pluto. Nie zawracaj tym sobie głowy.

– Bo to szkoda, że Pan Bóg nie może stworzyć takiej kobiety jak Miła Jill i przestać, zanim posunie się za daleko. Tak właśnie zdarzyło Mu się z nią. Zrobił coś udanego i nie wiedział, kiedy już skończyć. Robił dalej i dalej, no i proszę, co z tego wyszło! Tyle w niej jest tych figlów, że pewnie nie prześpię spokojnie ani jednej nocy, jak już się pobierzemy.

– No, może to i wina Pana Boga, że nie wiedział, kiedy przerwać, ale przecież Jill nie jest jedyna stworzona w ten sposób. Za moich czasów trafiały się takie na pęczki. Nie trzeba by mi chodzić tysiąc mil od domu, żeby je znaleźć. Weź choćby żonę Bucka. Oświadczam ci, że nie wiem, co myśleć o takiej pięknej dziewczynie jak Gryzelda.

– Tak wam się zdaje, Tay Tay, ale ja tam nie wiem, jak to może być. Widziałem dużo kobiet trochę podobnych do Jill, ale ani jednej tak postrzelonej. Nie chciałbym, żeby ciągle ganiała samopas, kiedy już zostanę szeryfem. To nie wyszłoby na dobre mojej karierze politycznej. O tym muszę pamiętać.

– Jeszcze cię nie wybrali na szeryfa, Pluto.

– Nie, jeszcze nie, ale wszystko na to wskazuje. Mam sporo przyjaciół, którzy pracują dla mnie dzień i noc w całym okręgu. Jeżeli ktoś nie wejdzie mi w paradę, dostanę urząd bez żadnej trudności.

– Powiedz tym przyjaciołom, żeby tu do mnie nie przyjeżdżali. Masz zapewniony mój głos i głosy nas wszystkich. Niech aby żaden z tych twoich ludzi nie pcha się tutaj i nie próbuje ściskać rąk wszystkim na farmie. Powiadam ci, że tego lata było u nas ze stu kandydatów co najmniej. Z żadnym nie chciałem się wyściskiwać i powiedziałem chłopakom, Jill i Gryzeldzie, żeby też nie pozwalali. Chyba nie potrzebuję ci mówić, dlaczego nie chcę widzieć u siebie kandydatów. Niektórzy roznoszą parchy na wszystkie strony, i nie pozbędziemy się tego przez siedem długich lat. Nie mówię, że ty masz parchy, ale kupa kandydatów ma. Tej jesieni i zimy tyle przypadków zdarzy się w całym okręgu, że przez siedem lat strach będzie jeździć do miasta.

– Gdyby nie ciężkie czasy, nie byłoby tylu kandydatów na te kilka wolnych urzędów. Ciężkie czasy wyciągają na wierzch kandydatów niczym ług pchły z psiej sierści.

Na podwórku przed domem Buck i Shaw wytoczyli wóz z garażu i pompowali opony. Żona Bucka, Gryzelda, rozmawiała z nimi, stojąc w cieniu ganku. Miłej Jill nie było nigdzie widać.

– No, trzeba się już zbierać – powiedział Pluto. – Bardzo się dziś zapóźniłem. Przed zachodem słońca muszę jeszcze odwiedzić wszystkich wyborców stąd aż do samego skrzyżowania dróg. Trzeba jechać.

Siedział oparty o pień dębu i czekał, aż mu przyjdzie ochota wstać. Tu było wygodnie i chłodno; tam na polu, gdzie nie było cienia, słońce prażyło niemiłosiernie. Nawet chwasty zaczynały więdnąć w tym nieustannym upale.

– Gdzie my znajdziemy tego twojego albinosa, Pluto?

– Jedźcie prosto za młyn Clarka i przed strumieniem skręćcie w tę drogę, co idzie w prawo. Tamten gość widział go o jakąś milę od rozwidlenia. Mówił, że albinos stał w zaroślach nad brzegiem bagna i rąbał drzewo. Wysiądźcie i rozejrzyjcie się. Gdzieś tam jest, bo nie mógł się wynieść daleko przez taki krótki czas. Gdybym nie miał tyle roboty, pojechałbym razem z wami i pomógł w miarę możności. Ale teraz wyścig o stanowisko szeryfa robi się z każdym dniem coraz gorętszy i muszę przez cały czas obliczać głosy. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby mnie nie wybrali.

– Chyba go jakoś znajdziemy – powiedział Tay Tay. – Zabiorę chłopaków, to się pokręcą, a ja będę siedział i patrzał, co się święci. Warto by wziąć parę linek od pługa i związać tego albinosa, jak go złapiemy. Pewnie zacznie się ostro stawiać, kiedy mu każę tu jechać. Ale jeżeli jest gdzieś w okolicy, to go dostaniemy. Tego właśnie nam było potrzeba od niepamiętnych czasów. Murzyny powiadają, że taki bielas potrafi odgadnąć, gdzie jest żyła, a oni już wiedzą, co mówią. Kopią więcej niż ja i chłopcy, a my przecie na ogół nic innego nie robimy od rana do wieczora. Gdyby Shawowi nie zachciało się przed chwilą rzucić roboty i jechać do miasta, jeszcze byśmy teraz pracowali w tym dole.

Pluto zrobił ruch, jakby chciał powstać, ale zniechęcił go niezbędny po temu wysiłek. Dysząc ciężko, usiadł na powrót, aby jeszcze trochę odpocząć.

– Ja bym tam nie tarmosił zanadto tego albinosa – doradził. – Nie wiem, w jaki sposób chcecie go złapać, więc nie mogę wam mówić, jak się do tego brać, ale z pewnością nie radzę strzelać do niego ze strzelby. Zranienie go byłoby sprzeczne z prawem; na waszym miejscu, moi kochani, zabezpieczyłbym się na wszelki wypadek i nie robił mu większej krzywdy niż to konieczne. Zanadto wam jest niezbędny, żeby bez potrzeby ryzykować łamanie prawa właśnie wtedy, gdy dostajecie coś, na czym wam najbardziej w tej chwili zależy. Ot, złapcie go możliwie najdelikatniej, żeby mu się nic nie stało i żeby nie miał żadnych blizn, które mógłby potem pokazać.

– Nic mu nie będzie – przyobiecał Tay Tay. – Obejdę się z nim łagodnie jak z nowo narodzonym niemowlakiem. Zanadto mi potrzebny ten albinos, żebym go miał tarmosić.

– Teraz już muszę się zbierać – oznajmił Pluto, lecz nie uczynił żadnego ruchu.

– Ale żar, co? – powiedział Tay Tay, przypatrując się fali rozgrzanego powietrza drgającej ponad spieczoną ziemią.

Plutowi zrobiło się gorąco na samą tę myśl. Przymknął oczy, ale to go nie ochłodziło.

– Dziś za wielki upał, żeby obliczać głosy – powiedział. – To fakt.

Siedzieli jeszcze chwilkę, patrząc jak Buck i Shaw krzątają się koło wielkiego auta, stojącego na podwórku przed domem. Gryzelda przysiadła na schodkach ganku i także na nich patrzała. Miłej Jill wciąż nie było widać.

– Trzeba nam będzie jak najwięcej rąk do pracy, kiedy już zwiążemy tego albinosa i przytaskamy go do domu – powiedział Tay Tay. – Chyba zapędzę do kopania i Miłą Jill, i Gryzeldę. Szkoda, że nie ma Rozamundy. Mogłaby nam bardzo pomóc. Myślisz, że udałoby ci się wpaść tu za parę dni i pokopać trochę z nami, Pluto? Bardzo byś nam się przydał, gdybyś także wziął się do łopaty. Nie potrafię powiedzieć, jaki bym ci był za to wdzięczny.

– Kiedy ja muszę jechać do swoich wyborców – odparł Pluto, potrząsając głową. – Inni kandydaci na szeryfa dzień i noc się uwijają. W każdej wolnej chwili muszę ganiać za wyborcami. To dziwaczni ludzie, Tay Tay. Obieca ci taki, że będzie na ciebie głosował, a zanim się obejrzysz, już obiecuje to samo następnemu. Nie mogę przepaść w tych wyborach. Nie miałbym wtedy z czego żyć. Nie wolno mi stracić takiej dobrej posady, jeżeli nie mam czego innego, żeby się jakoś utrzymać.

– Ilu jest wystawionych przeciwko tobie?

– Na szeryfa?

– Właśnie.

– Dziś rano słyszałem, że już jedenastu stanęło do wyścigu, a wieczorem pewnie jeszcze kilku przybędzie. Ale właściwych kandydatów jest niewielu; reszta to ci, co zbierają dla nich głosy i liczą, że sami zostaną zastępcami. Teraz jak tylko człowiek pojedzie do wyborcy i poprosi, żeby na niego głosował, tamten zaraz dostaje kręćka i ani się połapiesz, jak już sam kandyduje na jakiś urząd. Jeżeli warunki nie poprawią się przed jesienią, będzie tylu kandydatów na okręgowe urzędy, że nie zostanie ani jeden zwyczajny wyborca.

Pluto zaczynał żałować, że opuścił ocienione ulice miasta i przyjechał na wieś piec się w tym gorącym słońcu. Miał nadzieję, że zobaczy się z Jill, ale ponieważ nie mógł jej nigdzie znaleźć, począł przemyśliwać, czyby nie wrócić do miasta, nie odwiedzając po drodze wyborców.

– Jakbyś miał trochę wolnego czasu, Pluto, wybierz się w te strony za parę dni i pomóż nam trochę przy kopaniu. Bo to by dużo dla nas znaczyło. A kopiąc, nie powinieneś zapomnieć o tych kilku głosach z naszej farmy. Przecież teraz najbardziej potrzeba ci głosów.

– Postaram się wpaść niedługo i wtedy spróbuję trochę pokopać, jeżeli dół nie będzie za głęboki. Bo nie chcę złazić tam, skąd nie mógłbym się wydostać. A zresztą, jak już złapiecie tego albinosa, nie będziecie musieli tak harować. Wtedy wszystkie wasze kłopoty się skończą, Tay Tay, i trzeba będzie tylko dokopać się do tej żyły.

– Daj Boże – odparł Tay Tay. – Kopię już od piętnastu lat i potrzeba mi trochę zachęty.

– Albinos potrafi znaleźć żyłę. To fakt.

– Chłopcy już są gotowi do drogi – rzekł Tay Tay, wstając. – Trzeba jechać, zanim się ściemni. Muszę złapać tego bielasa przed świtem.

Tay Tay ruszył ścieżką ku domowi, gdzie czekali jego synowie. Nie oglądał się, by sprawdzić, czy Pluto wstał, bo bardzo mu się śpieszyło. Pluto pozbierał się z wolna i poszedł za nim ścieżką między głębokimi dołami i wysokimi kopcami ku miejscu, gdzie dwie godziny temu zostawił przed domem samochód. Miał nadzieję, że jeszcze zobaczy Miłą Jill przed odjazdem, ale nigdzie nie było jej widać.

Загрузка...