Rozdział 20

– Posłuchaj mnie, synu – powiedział Tay Tay do Bucka. – Jim Leslie przyjechał do nas i chcę, żeby odjechał spokojnie. Przez całe życie robiłem wszystko, żeby mieć spokój w rodzinie, i nie mogę stać i patrzeć, jak się za łby bierzecie. Wytłumacz Jimowi, że nie chcemy tu awantury. Jeżeli wsiądzie do auta, zakręci i wróci do Augusty, wszystko będzie w porządku i tak samo, jak było, zanim przyjechał. Nie wiedziałbym, co myśleć o samym sobie, gdybym pozwolił na to, żebyście, chłopcy, tarmosili się w moim domu.

Zauważył, że zza węgła przyglądają się tej scenie obaj czarni. Widać było tylko ich głowy, a białka oczu miały barwę wapna w słoneczny dzień. Kiedy usłyszeli, że Tay Tay woła Bucka, odgadli, że się na coś zanosi, więc wyleźli z dołu, aby zobaczyć, jaka jest tego przyczyna. Słysząc, że Tay Tay nakazuje Jimowi wsiąść do auta, zawrócili i cichaczem skryli się za domem. Znalazłszy się tam, ruszyli na palcach ku stajni, trzymając kapelusze w ręku i starając się nie oglądać przez ramię.

– Czego tu chcesz? – spytał brata Buck, zagradzając mu drogę na ganek.

– Nie przyjechałem, żeby z tobą gadać – odparł krótko Jim Leslie.

– Jeżeli nie chcesz gadać, to wynoś się stąd do cholery, a szybko.

– No, no, synu – powiedział Tay Tay.

Jim Leslie znowu odwrócił się i począł wstępować po schodkach na ganek. Buck nadal zagradzał mu drogę, ale Jim przepchnął się naprzód.

– Czekaj, ty sukinsynu!

– Skończcie z tymi awanturami! – zawołał Tay Tay. – Nie pozwolę u siebie na coś podobnego!

– Czekać? – odparł bratu Jim. – A na co? Mnie się śpieszy. Nie mogę czekać.

Buck trzasnął go w szczękę, aż Jim zatoczył się na ścianę domu. Przysiadł na zgiętych kolanach i rzucił się na Bucka.

Tay Tay, widząc, co się dzieje, skoczył między obu synów, chcąc ich rozdzielić. Co chwila musiał uchylać głowę, aby nie oberwać którąś z czterech pięści rozlatanych dokoła niego. Udało mu się przyprzeć Jima do ściany, po czym spróbował przytrzymać Bucka.

– Czekajcie chwileczkę, chłopcy – powiedział. – Wszyscy trzej jesteście braćmi. Wiecie doskonale, że nie wolno wam bić się między sobą. Każdy z was powinien zachować spokój i życzę sobie, żeby tak zawsze było. Chodźmy do stajni i obgadajmy wszystko na spokojnie, nie skacząc sobie do oczu jak te koguty. Mam wam to i owo do powiedzenia. Jeżeli tylko zachowacie spokój, wytłumaczę wam całą kupę rzeczy. To grzech i wstyd tak się awanturować. No, chodźmy teraz wszyscy do stajni.

– Zabiję tego sukinsyna! – warknął Buck, zniecierpliwiony gadaniną ojca.

– Nie wymyślajmy sobie wzajemnie – prosił Tay Tay. – Jestem przeciwny takiemu przeklinaniu między braćmi. Dobre to w odpowiednim czasie i miejscu, ale nie między jednym bratem a drugim.

Wydało mu się w tej chwili, że Buck byłby skłonny wysłuchać go, gdyby i Jim Leslie uczynił to samo.

– On tu nie wejdzie. Zabiję go. Wiem, czego szuka. Nie jestem durniem.

Shaw nie odzywał się dotąd, ale stał obok Bucka, gotów przyjść mu z pomocą w razie potrzeby. Ilekroć musiał wybierać, stawał po stronie Bucka. Tay Tay wiedział, że Shaw i Jim Leslie nigdy nie żyli z sobą zbyt dobrze.

– Te kłótnie o baby muszą się skończyć na mojej ziemi – oświadczył Tay Tay z nagłą determinacją. Wreszcie uświadomił sobie, że próby doprowadzenia do zgody są daremne. – Chciałem załatwić to na spokojnie, ale nie pozwolę dłużej, żebyście się brali za łby o kobity. To się musi zaraz skończyć. Ty, Jim, wsiadaj do auta i wracaj do Augusty. A wy, Buck i Shaw, złaźcie do dołu i kopcie. Patrzałem na te kłótnie, póki mogłem. Ale teraz wynoście się stąd wszyscy. Koniec z tymi burdami o baby na mojej ziemi!

– Zabiję sukinsyna – powtórzył Buck. – Ukatrupię go, jeżeli wejdzie do domu. Nie pozwolę, żeby tu przyłaził i zabierał mi Gryzeldę.

– Chłopaki, mówię wam, że te awantury o baby mają się skończyć. Róbcie zaraz wszyscy to, co wam kazałem.

Jim Leslie skorzystał z okazji, podskoczył do drzwi i już był w środku, zanim ktokolwiek zdążył go zatrzymać. Jednakże Buck biegł ledwie o trzy schodki za nim, a Tay Tay i Shaw także rzucili się w pogoń. Jim wpadł w pierwsze z brzegu drzwi, a potem do następnego pokoju. Nie wiedział, gdzie jest Gryzelda, począł więc biegać po domu, szukając jej.

– Trzymaj go, Buck! – wrzasnął Shaw. – Wpędź go do sieni… Nie daj mu uciec tylnymi drzwiami!

Kiedy w chwilę później Tay Tay wpadł do jadalni, zastał na środku izby Jima odgrodzonego stołem od Bucka. Obaj obrzucali się przekleństwami. W kącie za przyciągniętym fotelem stłoczyły się wszystkie trzy dziewczyny. Gryzelda i Rozamunda szlochały, a Jill jak gdyby nie bardzo wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Tay Tay nie miał czasu przyjrzeć się im dokładniej, nie starał się też ich ochraniać, póki nie były w bezpośrednim niebezpieczeństwie, zaczął więc znowu wrzeszczeć na synów. Wkrótce jednak spostrzegł, że to bezcelowe; nie słuchali ani słowa i jakby w ogóle nie dostrzegali, że ojciec jest w izbie.

– Wyjdź z tego kąta, Gryzeldo – powiedział Jim Leslie. -Jedziesz ze mną. Wychodź i wsiadaj do auta, zanim cię będę musiał wyciągnąć.

– Stój, gdzie jesteś, i nie waż się ruszyć – rzucił przez zaciśnięte zęby Buck, nie spuszczając oka z brata.

Tay Tay w desperacji obrócił się do Shawa.

– Wołaj na pomoc Czarnego Sama i Wuja Feliksa. Sami nie damy mu rady.

– Zostań, Shaw – powiedział Buck. – Nie potrzeba mi niczyjej pomocy. Sam potrafię się z nim załatwić.

– Wyjdź z tego kąta, Gryzeldo, zanim cię stamtąd wyciągnę – powtórzył Jim Leslie.

– Przyjechałeś, żeby ją zabrać, tak? Dlaczegoś nic nie mówił na podwórku? Dobrze wiedziałem, o co ci idzie, alem czekał, żebyś to sam powiedział. Przyjechałeś ją zabrać, co?

– Te burdy o baby muszą się skończyć – powiedział stanowczo Tay Tay. – Nie mam zamiaru dłużej tego znosić.

– Wychodź z tego kąta, Gryzeldo – powiedział Jim Leslie po raz trzeci.

– Zaraz zabiję sukinsyna! – krzyknął Buck.

Cofnął się, rozprostowując ręce.

– Te kłótnie o baby mają mi się zaraz skończyć! – zawołał znowu Tay Tay, grzmocąc pięściami w stół przedzielający obu synów.

Buck cofnął się do ściany i sięgnął po wiszącą na kołku strzelbę. Otworzył ją i zerknął, czy naboje są w lufach.

Kiedy Jim ujrzał broń w rękach Bucka, wypadł do sieni i przebiegł przez dom na tylne podwórko. Buck pognał za nim, wyciągając przed sobą strzelbę niczym węża na kiju.

Na podwórku Tay Tay pojął, że nie zdoła zatrzymać Bucka. Nie mógł mu wyrwać strzelby; Buck był za silny i odtrąciłby go bez trudu. Zamiast więc zbiec z ganku na podwórze, Tay Tay padł na kolana i począł się modlić.

Za nim przystanęły w sieni Gryzelda, Rozamunda i Jill; bały się zarówno iść dalej, jak i pozostać same w domu. Stłoczyły się za frontowymi drzwiami, zerkając przez szparę, aby zobaczyć, co dzieje się na podwórku.

Kiedy Tay Tay usłyszał, że Buck krzykiem nakazuje Jimowi stanąć, podniósł głowę, nie przerywając modlitwy; jedno oko miał rozwarte ze strachu, a drugie przymknięte w suplikacji. Jim stał przed samochodem; mógł bez trudu schronić się za nim, ale przystanął w miejscu i począł wygrażać pięścią Buckowi.

– Teraz ją zostawisz w spokoju – powiedział Buck.

Strzelba już była wymierzona w Jima. Ze swego miejsca na ganku Tay Tay nieledwie widział, gdzie skierowana jest muszka, i przysiągłby, że czuje, jak palec Bucka zaciska się na cynglu. Przymknął oczy w modlitwie na sekundę przed detonacją. Gdy je otworzył, ujrzał Jima chwytającego rękami powietrze i prawie w tej samej chwili usłyszał huk drugiego strzału. Jim Leslie stał jeszcze przez kilka krótkich sekund, po czym zwinął się w bok i ciężko runął na twardy, biały piasek u stóp dębu.

W tej samej chwili Gryzelda, Rozamunda i Jill krzyknęły przeraźliwie za drzwiami. Tay Tay zamknął oczy, usiłując wydrzeć z myśli szczegóły tej strasznej sceny. Czepiał się nadziei, iż kiedy znowu otworzy powieki, okaże się, że wszystko to gdzieś zniknęło. Jednakże w rzeczywistości nie zmieniło się nic, tyle że Buck stał nad Jimem i wpychał w lufy nowe ładunki. Jim Leslie skręcił się i zwinął w kłębek.

Tay Tay zerwał się i wybiegł na podwórko. Odepchnął Bucka i pochyliwszy się nad Jimem, zagadał coś do niego. Bez niczyjej pomocy dźwignął syna i poniósł go na ganek. Podszedł Shaw i popatrzał na brata, dziewczęta stały w progu, zakrywając twarze rękami. Co chwila któraś z nich krzyczała przenikliwie. Buck siadł na schodkach, wypuszczając z rąk strzelbę.

– Powiedz, że nie umrzesz, synku – błagał Tay Tay, klękając obok Jima na podłodze.

Jim Leslie spojrzał na niego i przymknął oczy w blasku słońca. Wargi jego poruszały się przez kilka sekund, ale Tay Tay nie mógł dosłyszeć żadnego dźwięku.

– Nie można mu jakoś pomóc, tato? – spytała Rozamunda, która pierwsza wybiegła z sieni na ganek. – Co robić?

Uklękła obok ojca, przyciskając obie dłonie do krtani. Gryzelda i Jill przysunęły się nieco bliżej i spojrzały na Jima.

Tay Tay kiwnął głową Rozamundzie.

– Potrzymaj go za rękę – powiedział. – Tak by zrobiła jego matka, gdyby tu była w tej chwili.

Jim Leslie, poczuwszy jej dłoń na swojej, otworzył oczy i spojrzał na Rozamundę.

– Możesz coś powiedzieć, synku? – zapytał Tay Tay. – Chociaż cokolwiek…

– Nie mam nic do powiedzenia – odrzekł słabym głosem, przymykając na powrót powieki.

Chustka, którą przykładał Tay Tay do rany, osunęła się z piersi Jima na podłogę ganku. Jim Leslie po raz ostatni otworzył oczy, które zaszkliły się nieruchomo w słońcu.

Tay Tay powstał sztywno i zszedł na podwórko. Zaczął przechadzać się tam i z powrotem przed schodkami, gadając coś do siebie. Kroczył powoli od jednego węgła domu do drugiego, nie odrywając oczu od białego piasku, po którym stąpał. Gryzelda i Jill padły na kolana obok Rozamundy i klęczały, nie mogąc złapać tchu, póki szloch nie targnął ich za gardło. Tay Tay nie patrzał na nie. I tak wiedział, że tam są.

– Krew na mojej ziemi – wyszeptał. – Krew na mojej ziemi…

Ocknął się na odgłos kroków Rozamundy, która wbiegła do domu, zostawiwszy Gryzeldę i Jill. Podniósł głowę i ujrzał Czarnego Sama i Wuja Feliksa, którzy gnali przez pole do lasu za farmą. Na widok uciekających Murzynów Tay Tay po raz pierwszy tego dnia zastanowił się, gdzie może być Dave. Przypomniał sobie, że nie widział go od wczesnego rana. Nie miał pojęcia, dokąd poszedł, i było mu to obojętne. Jakoś da sobie radę bez niego.

Na najniższym schodku ganku siedział Buck z głową zwieszoną na piersi. Strzelba leżała na ziemi, tam, gdzie wypadła mu z rąk. Tay Tay odwrócił się, aby na nią nie patrzeć.

– Krew na mojej ziemi – szeptał.

Farma, którą widział przed sobą, była obrazem spustoszenia. Kopce czerwonawej gliny i żółtego piasku, między nimi szerokie rdzawe wykopy, bura ziemia ogołocona z roślinności – wszystko tu było ruiną. Tay Taya stojącego w cieniu dębu ogarnęło ogromne znużenie. Nie czuł już siły w mięśniach, kiedy myślał o złocie ukrytym w ziemi na jego farmie. Nie wiedział, gdzie ono jest, nie wiedział, czy zdoła dalej kopać, nie mając siły. A przecież złoto tu było, bo na farmie znaleziono kilka bryłek; wiedział, że jest, ale nie miał pojęcia, czy będzie zdolny dalej go szukać. W tej chwili doznawał uczucia, że już nie warto nic robić. Przeżył swoje życie z mocnym postanowieniem utrzymania spokoju w rodzinie. Teraz to już nie było ważne. Nic nie miało znaczenia, bo oto na jego ziemi rozlana została krew – krew jego dziecka.

Wspomniał swoją rozmowę z Buckiem ubiegłego wieczora w jadalni.

“Cała bieda z wami, chłopcy, że jakoś tego nie chwytacie".

Blask słońca poraził go w oczy i przypomniał o czym innym.

– Krew na mojej ziemi – powtórzył. – Krew na mojej ziemi.

Poprzez otwarte okna i drzwi słychać było płacz dziewczyn w domu. Kiedy Tay Tay przechadzał się tam i z powrotem, wyszły znowu na ganek i przystanęły, patrząc na niego.

– Jedź po przedsiębiorcę pogrzebowego albo doktora, albo ja wiem po kogo, synu – powiedział do Shawa, kiwając ze znużeniem głową.

Shaw wsiadł do samochodu ojca i ruszył w kierunku Marion. Stali na ganku i patrzeli, jak chmura żółtego pyłu osiada za autem na drodze.

Tay Tay starał się nie odrywać wzroku od podłogi, aby nie spojrzeć na swoją spustoszoną ziemię. Wiedział, że jeśli znowu na nią popatrzy, dozna uczucia skurczu w piersiach. Coś w tym widoku działało na niego odstręczająco. Już nie był taki jak dawniej. Wielkie kopce piasku zawsze wprawiały Tay Taya w podniecenie; teraz miał chęć odwrócić głowę i nigdy więcej nie spojrzeć w ich stronę. Nawet usypiska przybrały inną barwę, a gleba nie przypominała żadnej ziemi, jaką dotychczas oglądał. Nigdy nie było tam roślinności, lecz do tej chwili nie uświadamiał sobie jej braku. Na drugim krańcu farmy, gdzie była nowizna, rosło coś niecoś, bo gleby nie zawalono tam kopcami piachu i gliny i nie pokryto wielkimi, ziejącymi dziurami. Zapragnął mieć tyle siły, aby wyciągnąć ramiona i wszędzie wygładzić ziemię, zrównać ją, zasypać doły wykopanym piaskiem. Własną bezsilność uprzytomniła mu myśl, że już nigdy nie zdoła tego dokonać. Uczuł ciężar w sercu.

– Synu – powiedział do Bucka, patrząc w dal. – Synu, szeryf…

Buck po raz pierwszy podniósł głowę i spojrzał przed siebie. Usłyszał te słowa i zrozumiał, co ojciec chce powiedzieć.

– Och, tato! – krzyknęła z progu Rozamunda.

Tay Tay czekał, czy jeszcze czego nie powie. Wiedział, że nie ma już nic do powiedzenia. Nie mógł usłyszeć nic więcej.

Wstał i zaczął znowu przechadzać się przed Buckiem od węgła do węgła; usta miał zaciśnięte posępnie, w oczach bezradność.

– Synu – powtórzył, przystając przed schodkami. – Szeryf dowie się o tym, jak Shaw przyjedzie do miasta.

Dziewczyny zbiegły ze schodków. Rozamunda zarzuciła Buckowi obie ręce na szyję i przycisnęła go do siebie z całej siły. Gryzelda stała obok zapłakana.

– Dobry Bóg obdarował mnie trzema najładniejszymi dziewczynami, jakie człowiek miał pod swoim dachem. Łaskaw był dla mnie pod tym względem, bo wiem, że wcale sobie na to nie zasłużyłem.

Jill rozpłakała się w głos. Wszystkie trzy stały teraz przy Tay Tayu, tuląc Bucka w ramionach.

– Dobry Pan Bóg uszczęśliwił mnie w ten sposób, ale też spuścił troskę na moje serce, ażebym za to zapłacił. Widać dobre i złe rzeczy zawsze muszą chodzić ręka w rękę. Nigdy nie można mieć jednych bez drugich.

Gryzelda przyciskała głowę Bucka do piersi, gładziła jego włosy i całowała po twarzy. Błagała, żeby się odezwał, ale on przymknął oczy i milczał.

– Gdzieś nam zrobiono paskudny kawał – mówił Tay Tay. – Pan Bóg powsadzał nas w ciała zwierząt, a kazał postępować jak ludziom. Tu był początek całej biedy. Gdyby nas stworzył takimi, jakimi jesteśmy, ale nie nazwał ludźmi, nawet ostatni z nas wiedziałby, jak żyć. Człowiek nie może żyć, czując się w środku sobą, i jednocześnie słuchać księży. Nie może robić obu rzeczy naraz, tylko jedno albo drugie. Może żyć albo tak, jak go stworzono, i czuć się sobą od środka, albo też tak, jak uczą księża, i wtedy musi być w środku martwy. Od początku ma w sobie Boga, ale jeżeli zacznie żyć, jak przykazują księża, musi z tego wyniknąć bieda. Nie byłoby tego całego nieszczęścia, gdyby chłopcy postępowali wedle moich wskazówek. Dziewczyny to rozumieją i chcą żyć, jak im Bóg przykazał, ale chłopaki idą gdzieś sobie, wysłuchują głupców i wróciwszy, próbują postępować wbrew Bogu. Bóg stworzył ładne dziewczyny, stworzył też mężczyzn, i już. Ale jeżeli ktoś próbuje wziąć kobietę albo mężczyznę i zatrzymać tylko dla siebie, to z tego musi wyniknąć bieda i zmartwienie do końca życia.

Buck wstał i rozprostował ramiona. Jedną ręką objął Gryzeldę, która przywarła doń i okrywała go pocałunkami.

– Tak się czuję, jakby dla mnie przyszedł koniec świata – rzekł Tay Tay. – jakby mi się ziemia spod stóp usunęła. Jakbym tonął i nie mógł się wyratować.

– Nie mów tak, tato – powiedziała Jill, tuląc się do ojca. – Nie mogę tego słuchać.

Buck uwolnił się z objęć Gryzeldy i oderwał od siebie jej ręce. Rzuciła się na niego jak szalona. Nie mógł się ruszyć w jej uścisku.

– Synu – powiedział Tay Tay, patrząc ku polu pokrytemu wysokimi kopcami ziemi. – Synu, szeryf…

Buck pochylił się i zaczął całować Gryzeldę w usta, tuląc ją mocno i długo do siebie. Potem odepchnął ją.

– Buck, gdzie idziesz? – wykrzyknęła.

– Na spacer – odparł.

Osunęła się na schodki i zakryła twarz dłońmi. Jill usiadła obok i położyła sobie jej głowę na kolanach.

Buck zniknął za węgłem domu, a w chwilę potem ruszył za nim z wolna Tay Tay. Buck przelazł przez płot za studnią i poszedł polem prosto jak strzelił ku nowiźnie na drugim krańcu farmy. Tay Tay przystanął u ogrodzenia. Nie szedł dalej; stał oparty o płot, a Buck z wolna kroczył przez pole ku nowiźnie.

Tay Tay przypomniał sobie, iż przeniósł poletko Pana Boga pod dom, i tym bardziej dojmująco uświadomił sobie, że na nim właśnie został zabity Jim Leslie. Ale w tej chwili Tay Tay myślał o Bucku i nagle postanowił, że poletko Pana Boga musi iść za Buckiem i zatrzymywać się tam, gdzie on przystanie, tak aby zawsze był na nim. Patrzał za synem odchodzącym ku nowiźnie i rad był, że w porę pomyślał, aby poletko Pana Boga szło za Buckiem wszędzie, zatrzymywało się tam, gdzie on, tak aby jego syn ciągle był na nim, dokądkolwiek się uda.

– Krew na mojej ziemi – powiedział głośno. – Krew na mojej ziemi.

Po chwili Buck zniknął mu z oczu, zawrócił więc ku domowi i podszedł do krawędzi wielkiego dołu. Kiedy zajrzał do niego, uczuł palące pragnienie zejścia na dno i chwycenia za łopatę. Z wolna zsunął się do wykopu. Grzbiet miał trochę zesztywniały, a kolana miękkie. Postarzał się, kopiąc te doły. Niedługo już będzie za stary, by kopać.

Podniósł łopatę Shawa i zaczął wyrzucać przez ramię spulchnioną ziemię. Trochę jej osuwało się na powrót, ale większa część zostawała na wyższym występie. Kiedy go całkowicie zasypie, będzie musiał wdrapać się tam i przerzucić ziemię na następny z kolei. Wkopali się już tak głęboko, że teraz trzeba było przerzucać ziemię kilka razy, nim wreszcie znalazła się na wierzchu. Prócz tego dół poszerzał się coraz bardziej. Jeżeli nie wyrąbią w lesie dodatkowych podpór i nie przywleką ich mułami, dom może się zawalić. Jutro rano trzeba będzie posłać Czarnego Sama i Wuja Feliksa z mułami, ażeby przyciągnęli ze sześć albo siedem dużych kloców.

Nie wiedział, od jak dawna kopie, gdy wtem usłyszał głos Gryzeldy wołającej go z góry.

– Co tam, Gryzeldo? – zapytał, opierając się ciężko na łopacie.

– Gdzie strzelba, tato? – pytała Gryzelda. – Nie widziałeś jej?

Odczekał chwilę, zanim odpowiedział. Był nazbyt zmęczony, by mówić, nie odpocząwszy trochę.

– Nie, Gryzeldo – odrzekł wreszcie. – Nie widziałem. Nie mam teraz czasu pomóc ci szukać.

– Więc gdzież ona może być? Leżała tu na podwórku, a teraz jej nigdzie nie widzę.

– Gryzeldo – powiedział, opuszczając głowę, aby na nią nie patrzeć. – Gryzeldo, jak Buck szedł na spacer, to zabrał strzelbę ze sobą.

Nad krawędzią wykopu zaległo milczenie; po chwili Tay Tay podniósł głowę, aby zobaczyć, czy Gryzelda jeszcze patrzy na niego. Nie było jej widać, natomiast wyraźnie słyszał głos Miłej Jill i Rozamundy rozmawiających z podnieceniem gdzieś na górze. Pochylił się nad łopatą i wcisnął ją stopą w glinę, zastanawiając się, kiedy nareszcie wróci Shaw, aby mu pomóc kopać.

Загрузка...