Rozdział 7

W południe syreny przędzalń bawełny w całej Dolinie ozwały się na przerwę obiadową. Nagle wszędzie ustało tętnienie maszyn, a mężczyźni i kobiety poczęli wychodzić z budynków, wydłubując sobie z uszu kłaczki bawełny. Natomiast w przyfabrycznym miasteczku Scottsville ludzie nie ruszyli się z krzeseł na gankach. Było południe, pora obiadowa, ale w Scottsville wszyscy siedzieli ze skurczonymi żołądkami i czekali na koniec strajku.

W sąsiednim żółtym domku fabrycznym kobieta rozpaliła ogień pod kuchnią i postawiła na blasze garnek z wodą. Ona, jej mąż i dzieci pochłoną wszystko, co tylko jest do jedzenia, i nawet nie wygładzą im się zmarszczki w kącikach ust. Każdy kolejny dzień był zwycięstwem; od osiemnastu miesięcy stawiali opór kompanii i nie mieli zamiaru ustąpić, póki jeszcze pozostawała nadzieja.

Rozamunda zaproponowała, żeby ukręcić lodów.

– Will chętnie zje, jak wróci – powiedziała.

Posłały Pluta po lód. Poszedł do sklepu na rogu i wrócił najszybciej, jak mógł, a tymczasem Rozamunda wyparzyła maszynkę i obrała brzoskwinię. Pluto był w nieustannym strachu, przebywając w Dolinie. Lękał się, że ktoś wyskoczy na niego zza drzewa i poderżnie mu gardło od ucha do ucha, a nawet w domu bał się siąść tyłem do drzwi lub okna.

Podczas gdy Rozamunda przygotowywała krem, Miła Jill wyszła na tylny ganek i siadła w cieniu na poduszce. Uczesała się, ale nie upięła włosów. Zwisały jej na plecy, okrywając ramiona, i sięgały prawie do ziemi. Miała na sobie pożyczony od Rozamundy szlafrok, pod spodem zaś ręcznik i czarne jedwabne pończochy z kanarkowożółtymi podwiązkami.

Kiedy Pluto wrócił z lodem, krem był już gotowy do zamrożenia. Pluto widział, że będzie musiał kręcić maszynkę.

Teraz, gdy słońce schowało się za dom, na ocienionym tylnym ganku było chłodniej. Niekiedy dolatywał tu powiew wiatru, a temperatura wynosząca w południe dziewięćdziesiąt stopni Fahrenheita była znośna. Szeroki, zielony, zimny potok Horse Creek przypominał podłużne jezioro, rozciągające się na całe mile w Dolinie.

– Muszę się zbierać do domu – powiedział Pluto.

– To fakt.

– Wyborcy obejdą się bez ciebie – odrzekła Jill. – Ucieszą się, że im dzisiaj nie zawracasz głowy. A zresztą i tak nie jesteśmy jeszcze gotowi do drogi.

– Zmarnowałem wczorajszy i przedwczorajszy dzień, i jeszcze kilka dni przedtem. A teraz zmarnuję i dzisiejszy.

– Jak wrócimy, poagituję trochę za tobą – powiedziała Jill. – Zbiorę ci tyle głosów, że nie będziesz wiedział, co z nimi robić.

– Jednak chciałbym już być z powrotem – odparł. – To fakt.

Począł szybciej kręcić korbą maszynki w nadziei, że skończy na czas, by wyruszyć w ciągu godziny.

– Żeby ten Will już wrócił! – odezwała się Rozamunda. – Nie myślicie, że tym razem pójdzie sobie na dobre i nigdy więcej nie pokaże się w domu?

Miła Jill westchnęła i spojrzała w kuchenne okno sąsiedniego żółtego domku. Jacyś ludzie jedli tam sandwicze, popijając mrożoną herbatą. Na ten widok Jill uczuła lekki głód.

Rozamunda uznała, że lody już dostatecznie zgęstniały. Pluto z trudem obracał korbą w tym tempie, w jakim zaczął; pot ściekał mu po twarzy, a dolna warga zwisła z wyczerpania. Jedną ręką trzymał maszynkę, a drugą kręcił uparcie.

Nikt nie patrzał w stronę węgła domu, kiedy Will wytknął zza niego głowę. Przyglądał im się przez parę minut. Gdy zobaczył, że Pluto kręci lody, wysunął się zza rogu i z wolna ruszył ścieżką ku schodkom ganku.

– Patrzcie, idzie Will – powiedziała Jill, która pierwsza go zauważyła.

Will stanął jak wryty i spojrzał na Rozamundę.

– Will! – krzyknęła Rozamunda.

Zerwała się z miejsca, zbiegła ze schodków na spotkanie męża, zarzuciła mu ręce na szyję i poczęła całować go jak szalona.

– Will, nic ci nie jest?

Poklepał ją po ramieniu i pocałował. Miał na sobie tylko pożyczone gdzieś spodenki koloru khaki, był boso i bez koszuli.

Rozamunda pociągnęła go do schodków i posadziła na swoim krześle. Pluto przestał kręcić korbą i popatrzał na Willa. Nie spodziewał się zobaczyć go tak prędko.

– Lody już zgęstniały, Pluto – rzekła Rozamunda. – Zdejmij pokrywę, a my przyniesiemy łyżki i talerzyki. Tylko uważaj na sól. Wyjmij trochę lodu, bo jeszcze zapomnisz.

Wróciła po chwili. Jill wzięła dużą łyżkę, nałożyła lodów na talerzyki i podała je wszystkim po kolei. Rozamunda nie chciała odejść od Willa. Wziął do ust trochę brzoskwiniowych lodów i uśmiechnął się do niej.

– Słyszałeś coś o uruchomieniu fabryki? – spytała.

– Nie.

Kobiety z żółtych domków fabrycznych co dzień zadawały to pytanie, lecz mężczyźni stale odpowiadali, że nie słyszeli nic.

– Przecież inne zakłady wciąż pracują, prawda?

– Chyba tak – odparł.

– A kiedy nasza ruszy?

– Nie wiem.

Myśl o tym, że inne fabryki pracują regularnie, zmroziła Willa. Siedział wyprostowany i patrzał na szeroki, zielony potok. Horse Creek płynął spokojnie, przypominając gładkie jezioro. Kiedy Will zaczął myśleć o innych przędzalniach w Dolinie, które dzień i noc pracowały, roztoczył się przed jego oczami żywy obraz. Ujrzał okryte bluszczem mury fabryki stojącej nad zieloną wodą. Był wczesny ranek, rozbrzmiewały syreny wzywające do pracy ochocze dziewczęta. Teraz do przędzalni przychodziły już tylko dziewczyny, nie mężczyźni; fabryka wolała je zatrudniać, bo nie buntowały się przeciwko cięższej robocie, dodatkowym godzinom, dłuższej pracy czy obcinaniu płac. Will widział dziewczyny biegnące wczesnym rankiem do fabryki, podczas gdy mężczyźni stali na ulicach, przypatrując się temu bezradnie.

Przez cały dzień wokół okrytych bluszczem murów panowała cisza i spokój. Maszyny nie warczały tak głośno, gdy stały przy nich dziewczęta. Kiedy pracowali mężczyźni, cała przędzalnia aż huczała. Wieczorem bramy rozwierały się na oścież i z fabryki wybiegały dziewczyny, śmiejąc się głośno. Znalazłszy się na ulicy, zawracały ku murom, po których piął się bluszcz, przywierały do niego, dotykały go ustami. Mężczyźni, którzy całymi dniami stali bezczynnie pod fabryką, ciągnęli je do domu i bili niemiłosiernie za tę zdradę.

Will ocknął się nagle i zobaczył Pluta, Rozamundę i Jill. Przed chwilą był bardzo daleko, a powróciwszy, zdziwił się na ich widok. Przetarł oczy, zastanawiając się, czy nie spał. Wiedział jednak, że nie, bo jego talerzyk był pusty. Leżał mu w rękach, ciężki i twardy.

– O, Chryste – szepnął.

Przypomniał sobie czasy, kiedy fabryka szła dzień i noc. Mężczyźni, którzy tam pracowali, byli zmęczeni, wyczerpani, natomiast dziewczyny kochały się w krosnach, wrzecionach i lotnych kłaczkach bawełny. Za obrośniętymi bluszczem murami fabryki te dziewczęta o szalonych oczach wyglądały jak kwitnące rośliny w doniczkach.

Po całej Dolinie rozsiane były miasteczka przyfabryczne i obrośnięte bluszczem przędzalnie; wszędzie były dziewczyny o jędrnych ciałach i oczach jak szafirowe kwiaty powoju, a na rozprażonych ulicach stali, spoglądając po sobie, mężczyźni i wypluwali płuca w sypki, żółty pył Karoliny. Will wiedział, że nigdy nie potrafi odejść od błękitnie oświetlonych nocą fabryk, od stojących na ulicach mężczyzn o zakrwawionych ustach, od niepokoju miasteczek fabrycznych. Nic już nie zdoła go stąd odciągnąć. Mógł wprawdzie wyjechać na jakiś czas, ale nie potrafiłby znaleźć sobie miejsca i czułby się nieszczęśliwy, póki by nie powrócił. Musiał tu zostać i pomagać kolegom w zdobywaniu jakichś środków do życia. Ulice fabrycznego miasteczka nie mogłyby istnieć bez niego; musiał tu żyć i stąpać po nich, patrzeć, jak wieczorem słońce kryje się za fabryką, a rankiem nad nią wschodzi. Dziewczęta na ulicach miasteczek w Dolinie miały jędrne i prężne piersi. Materiały tkane w niebieskim świetle rękami dziewcząt okrywały ich ciała, ale pod tkaniną drżenie prężnych piersi było niby szybkie ruchy niespokojnych dłoni. W miasteczkach Doliny piękność była żebracza, a głód silnych mężczyzn przypominał skowyt bitych kobiet.

– Jezu Chryste – szepnął z cicha Will.

Podniósł wzrok i spostrzegł, że Miła Jill nakłada mu na pusty talerzyk nakrapiane kawałeczkami brzoskwiń lody. Zanim zdążyła się odwrócić i odejść, Will chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. Pocałował ją kilkakrotnie w policzek, silnie ściskając dłoń.

– Na miłość boską, nie przyjeżdżaj tu nigdy i nie idź do pracy w przędzalni – powiedział. – Nie zrobisz tego, prawda, Jill?

Zaczęła się śmiać, ale kiedy spojrzała mu w twarz, ogarnął ją niepokój.

– Co się stało, Will? Chory jesteś?

– Ach, nic – odparł. – Ale na miłość boską, nie pracuj nigdy w przędzalni bawełny.

Rozamunda położyła mu rękę na dłoni, prosząc, aby zjadł lody, zanim się roztopią.

Przymknął oczy i ujrzał żółte domki przyfabryczne ciągnące się wzdłuż Scottsville nieskończonymi szeregami. Poprzez kuchenne okna na tyłach domków widział kobiety, które zacisnąwszy usta, siedziały odwrócone plecami do wygasłych kuchni. Przed domami, na ulicach, widział mężczyzn o zakrwawionych wargach, którzy wypluwali płuca w żółty pył. Ponad szerokim, chłodnym potokiem Horse Creek wznosiły się jak okiem sięgnąć obrosłe bluszczem przędzalnie bawełny, a w nich śpiewały dziewczyny, zagłuszając warkot maszyn. Przędzalnie, tkalnie i bieralnie ciągnęły się w nieskończoność, a żwawe dziewczyny o prężnych piersiach i oczach jak szafirowe kwiaty wbiegały do nich i wybiegały dzień po dniu.

– Pluto zabiera nas do Georgii – powiedziała łagodnie Rozamunda. – W domu porządnie sobie wypoczniesz, Willu. Po powrocie będziesz się czuł bez porównania lepiej.

Ucieszył się, że pojadą na jakiś czas do Tay Taya, ale nie mógł znieść myśli, że inni tu zostaną i będą sami stawiali opór kompanii. Jednakże kiedy wróci, będzie się czuł o wiele lepiej, a wtedy może zdołają wyłamać zamknięte na stalowe sztaby drzwi fabryki i włączyć prąd. Miło byłoby wrócić do Doliny, stanąć w fabryce i słuchać warkotu maszyn, choćby nawet nie miało się tkać materiałów.

– Niech będzie – powiedział. – Kiedy jedziemy, Pluto?

– Choćby i zaraz – odrzekł Pluto. – Chciałbym wrócić wcześnie, żeby jeszcze uzbierać trochę głosów przed kolacją.

Rozamunda i Miła Jill weszły do domu, aby się ubrać. Will i Pluto siedzieli, spoglądając na zieloną wodę toczącą się w dole. Zdawała się chłodna i jakby ostudzała przelatujący nad nią podmuch wiatru. Ale pod bezchmurnym niebem wszędzie było jednakowo gorąco. W słońcu więdły trawy i chwasty, a pył zwiewany z uprawnych pól na wzgórzach osiadał na ziemi i budynkach niby sproszkowana farba.

Will wszedł do domu, żeby zrzucić spodenki i włożyć własne ubranie.

Byli już gotowi do odjazdu i zamknęli dom, gdy wtem Will spostrzegł, że ktoś nadchodzi ulicą.

– Gdzie się wybierasz, Will? – zapytał ów mężczyzna, przystając i spoglądając na nich i na samochód Pluta.

– A, tylko na parę dni do Georgii, Harry. – Will, uciekając w ten sposób, czuł się jak zdrajca. Czekał, by Rozamunda pierwsza zeszła ze schodków.

– Czy aby z pewnością nie wyjeżdżasz na dobre? – zapytał podejrzliwie mężczyzna.

– Będę z powrotem za parę dni, Harry. Dam ci znać zaraz, jak wrócę.

– W porządku, tylko nie zapomnij wrócić. Bo jak wszyscy się porozjeżdżają, kompania sprowadzi tu inną załogę i zacznie bez nas. Musimy siedzieć na miejscu i nie dawać się. Jeżeli fabryka ruszy bez nas, nie będziemy mieli już żadnej szansy. Sam dobrze wiesz, Will.

Will wyminął Rozamundę i zbiegł na chodnik. Obaj odeszli ulicą, rozmawiając zniżonym głosem. Przystanęli o kilkanaście kroków dalej i zaczęli dyskutować z ożywieniem. Will mówił coś, stukając Harry'ego w piersi wskazującym palcem, a tamten kiwał głową i patrzał ku obrosłej bluszczem fabryce. Odwrócili się i odeszli jeszcze kawałek, mówiąc do siebie jednocześnie. Kiedy przystanęli znowu, mężczyzna począł coś perswadować Willowi, stukając go palcem w pierś, a Will kiwnął głową, potrząsnął nią gwałtownie i kiwnął znowu.

– Nie możemy pozwolić, żeby ktoś tam wlazł i popsuł maszyny – mówił Will. – Tego nikt nie chce.

– To ci właśnie tłumaczę, Will. My chcemy tam się dostać i włączyć prąd. Jak przyjadą z kompanii i zobaczą, co się święci, to albo nas spróbują wyrzucić, albo będą musieli się dogadać.

– Słuchaj, Harry – rzekł Will. -Jak raz włączymy prąd, nikt na świecie więcej go nie zamknie. Prąd już tak zostanie. Jeżeli spróbują go zamknąć, no to my… my… cholera, prąd pozostanie włączony!

– Ja zawsze byłem za tym, żeby włączyć i nie zamykać. To przecież chciałem wyperswadować naszej organizacji związkowej, ale co to można wytłumaczyć takiemu cholernemu A.F.L.? Nic! Biorą forsę za to, żeby nam nie dać pracować. Jak zaczniemy robić, przestaną przychodzić dla nich pieniądze. Psiakrew, Willu, frajerzy jesteśmy, że słuchamy tego ich gadania o arbitrażu. Jak już włączymy prąd, niech fabryka pracuje choćby na trzy albo cztery zmiany, ale niech idzie przez cały czas. Potrafimy wypuścić tyle samo kretonów, co kompania, a może i grubo więcej. W każdym razie wszyscy będziemy wtedy pracowali. Jak każdy wróci do roboty, da się przyśpieszyć produkcję. Teraz musimy włączyć prąd, a jakby spróbowali go zamknąć, to pójdziemy tam i… no, niech to cholera. Will, jeżeli raz włączymy prąd, nikt go nam nie zamknie. Przecież ja nigdy nie byłem za tym, żeby coś rozwalać. Ty wiesz dobrze i wszyscy wiedzą. To drańskie A.F.L. zaczęło całą gadaninę, kiedy usłyszało, że myślimy o włączeniu prądu. Ja jestem tylko za tym, żeby uruchomić fabrykę.

– To samo powtarzałem na każdym zebraniu związkowym od czasu zamknięcia – rzekł Will. – Organizacja jest całkiem skołowana przez A.F.L. Ciągle tam mówią, że tylko arbitraż przywróci nam pracę. Mnie się to nigdy nie podobało. Z kompanią nie można gadać, bo się dostaje tylko jednostronną odpowiedź. Nie powiedzą nic innego, tylko: dolar dziesięć. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. A jakim sposobem, psiakrew, można z dolara i dziesięciu centów opłacić komorne za te śmierdzące prewety, w których mieszkamy? Powiedz mi jak, a pierwszy będę głosował za arbitrażem. O, nie. Tego się nie da zrobić.

– Ja jestem za tym, żeby wejść do fabryki i włączyć prąd. Przez cały czas to powtarzam. Nigdy nic innego nie mówiłem i nie będę mówił.

Rozamunda podeszła ku nim i zawołała Willa. Obrócił się i spytał, czego chce. Zupełnie zapomniał, że wybiera się do Georgii.

– Chodżże, Will – powiedziała. – Pluto ze skóry wyłazi, że tak długo czeka. Kandyduje na szeryfa i musi zbierać głosy. Możecie skończyć tę rozmowę za parę dni, kiedy wrócimy.

Will pogadał z Harrym jeszcze parę minut, po czym poszedł za Rozamunda do samochodu. Miła Jill usiadła za kierownicą, obok usadowił się Pluto. Will z Rozamunda zajęli miejsca na tylnym siedzeniu. Motor pracował już od pięciu minut albo i dłużej, podczas gdy oni dwaj tam rozmawiali. Will wychylił się i pomachał ręką Harry'emu.

– Postaraj się, żeby zwołali zebranie na piątek wieczorem! – krzyknął. – Jak Boga kocham, pokażemy A.F.L.-owi i kompanii, dlaczego chcemy włączyć prąd.

Auto prowadzone przez Jill popędziło nie brukowaną ulicą i zawadiacko skręciło za róg. Zniknęli w gęstym tumanie kurzu, który wzbił się, a potem począł przesiewać się przez rozgrzane powietrze, by wreszcie osiąść na drzewach i frontowych gankach żółtych domków fabrycznych.

Po rozpalonej szosie asfaltowej mknęli w stronę Augusty, mijając nieskończone skupiska domków. Przejechali przez inne miasteczka fabryczne, zwalniając w miejscach, gdzie szybkość była ograniczona, i przyglądając się huczącym przędzalniom. Poprzez otwarte okna widzieli mężczyzn i dziewczyny, nieledwie słyszeli szum maszyn za pokrytymi bluszczem murami. Na ulicach było mało ludzi, bez porównania mniej niż w Scottsville.

– Pośpieszmy się i dojedźmy nareszcie do tej Augusty – powiedział Will. – Chciałbym jak najprędzej wydostać się z Doliny. Mam już wyżej nosa tego patrzenia w dzień i w nocy na przędzalnie i domki fabryczne.

Wiedział, że wcale nie ma dosyć ani patrzenia na nie, ani życia pośród nich, to widok tylu pracujących fabryk wprawił go w rozdrażnienie.

Pozostawili za sobą Graniteville, Warrenville, Langley, Bath i Clearwater i wydostawszy się z Doliny, pomknęli po rozgrzanym asfalcie z szybkością siedemdziesięciu mil na godzinę. Znalazłszy się na szczycie wzniesienia, ujrzeli w dole wymarłe miasteczko Hamburg, błotnistą Savannah, a po stronie stanu Georgia rozległą równinę, na której zbudowana była Augusta. Nad nią wznosiło się Wzgórze, usiane wieżowcami hoteli wypoczynkowych oraz dwupiętrowymi białymi pałacykami.

Gdy okrążali podłużną wyniosłość, kierując się ku mostowi, Rozamunda napomknęła o Jimie Leslie.

– On mieszka w którymś z tych pięknych domów na Wzgórzu – powiedział Will. – Dlaczego drań nigdy do nas nie przyjedzie?

– Przyjechałby, gdyby nie jego żona – odparła Rozamunda. – Gussie uważa, że jest za wielka, żeby z nami gadać. To przez nią Jim Leslie wyzywa nas od bawełnianych łbów.

– Już wolę mieszkać w domku fabrycznym i być marnym bawełnianym łbem niż czymś takim jak ona i Jim Leslie. Spotkałem go kiedyś na Broad Street i kiedy do niego zagadałem, obrócił się na pięcie i zwiał, żeby ludzie nie widzieli, że ze mną rozmawia.

– Jim dawniej nie był taki – powiedziała Rozamunda. – W domu, kiedy był jeszcze mały, niczym nie różnił się od nas wszystkich. Dopiero jak zrobił grubszą forsę, wziął sobie elegancką pannę ze Wzgórza i teraz nie chce mieć z nami nic wspólnego. Chociaż i na początku właściwie też był trochę inny niż my. Miał w sobie coś takiego… sama nie wiem co.

– Jim Leslie jest pośrednikiem w handlu bawełną – rzekł Will. – Wzbogacił się na spekulacji. Nie zarobił tej forsy, tylko ją wycyganił. Przecież wiadomo, co to jest taki pośrednik, no nie? Wiecie, dlaczego oni się nazywają pośrednicy?

– No?

– Bo się pośrednio przyczyniają do tego, że farmerzy są bez forsy. Pożyczają im trochę pieniędzy, a potem zagarniają całe zbiory. Albo też wysysają krew ludziom przez to, że podbijają i obniżają ceny, i zmuszają ich, żeby się wyprzedawali. Dlatego mają tę nazwę. I taki właśnie jest Jim Leslie Walden. Gdyby był moim bratem, potraktowałbym go tak samo jak pierwszego lepszego łamistrajka ze Scottsville.

Загрузка...