Rozdział 3

Doszedłszy do domu, Tay Tay i Pluto zastali tam obu chłopaków odpoczywających po robocie. Dętki były twardo napompowane, a w chłodnicy aż przelewała się woda. Wszystko najwyraźniej gotowe już było do odjazdu. Shaw siedział na stopniu auta, czekając na ojca, i skręcał sobie papierosa, a Buck usadowił się obok żony na schodkach ganku i obejmował ją wpół. Gryzelda bawiła się jego włosami, rozburzając je dłonią.

– Już idzie – powiedziała – ale to jeszcze nie znaczy, że gotów zaraz jechać.

– Chłopcy – zaczął Tay Tay, przysiadając na pniu sykomoru, aby odsapnąć chwilę. – Musimy brać się do rzeczy. Przed ranem złapię tego bielasa. Jeżeli gdzieś jest w okolicy, będziemy go mieli o tej porze albo i grubo wcześniej.

– Trzeba będzie pilnować albinosa, jak go tu przywieziecie, prawda, tato? – spytała Gryzelda. – Murzyni mogą próbować go porwać, jak tylko się dowiedzą, że masz u siebie czarodzieja.

– Już ty się o to nie martw, Gryzeldo – powiedział gniewnie Tay Tay. – Wiesz doskonale, że nie wierzę w żadne zabobony, czarodziejstwa i takie tam rzeczy. Bierzemy się do tego naukowo i nie będziemy się bawić w żadne czary. Na to, żeby odnaleźć żyłę, trzeba naukowca. Jeszcześ nie słyszała, żeby czarnuchy wykopały wiele bryłek złota mimo całej tej swojej przemądrzałej gadaniny o czarach. Bo to po prostu niemożliwe. Od samego początku prowadzę całą sprawę naukowo. Niech cię o to głowa nie boli, Gryzeldo.

– Czarni skądsiś wygrzebują te bryłki – powiedział Buck – bo ich widziałem do licha; jakoś tam wyłażą z ziemi. Murzyni złapaliby sobie albinosa, gdyby wiedzieli, że taki jest w okręgu albo gdzieś niedaleko, i gdyby nie bali się jechać po niego.

Tay Tay odwrócił głowę; miał już dość tych dyskusji. Wiedział, co trzeba robić, ale był nazbyt wyczerpany całodzienną harówką w wielkim dole, aby próbować ich przekonywać o słuszności swego punktu widzenia. Odwrócił więc głowę i popatrzał w innym kierunku.

Było już późne popołudnie, lecz słońce wciąż wisiało jakby na milę wysoko, a upał nie zelżał ani odrobinę.

– Żałuję, że muszę zaraz uciekać, moi kochani – powiedział Pluto, siadając w cieniu na schodkach. – Ale między tym domem a skrzyżowaniem dróg czeka na mnie cała urna głosów i muszę je wszystkie policzyć, nim słońce zajdzie. Nigdy nie opłaca się odkładać roboty na później. Dlatego trzeba już pędzić, choć takie gorąco.

Shaw i Buck chwilę patrzyli na Pluta, potem zerknęli na Gryzeldę i wybuchnęli gromkim śmiechem. Pluto byłby nie zwrócił na to uwagi, gdyby nie to, że śmiali się dalej.

– Co tam takiego śmiesznego, Buck? – zapytał, rozglądając się po podwórku, a potem zatrzymując wzrok na swoim opasłym brzuchu.

Gryzelda ponownie wybuchnęła śmiechem, kiedy zauważyła, że Pluto tak sam siebie ogląda.

Buck szturchnął ją łokciem, aby mu odpowiedziała.

– Panie Swint – zaczęła. – Wygląda na to, że pan będzie musiał wstrzymać się do jutra z tym obliczaniem głosów. Miła Jill pojechała jakąś godzinę temu i jeszcze nie wróciła. Zabrała pana wóz.

Pluto otrząsnął się jak zmokły pies. Uczynił ruch, jakby chciał wstać, ale nie mógł podnieść się ze schodków. Popatrzał na drugą stronę podwórka, ku miejscu, gdzie wczesnym popołudniem zostawił samochód. Nie było go tam: nie mógł go nigdzie dojrzeć.

Tay Tay pochylił się, by dosłyszeć, o czym mówią.

Pluto miał dość czasu, aby coś odpowiedzieć, ale nie wydał żadnego zrozumiałego dźwięku. Znalazł się w takim położeniu, że nie wiedział, co mówić czy robić. Nie ruszał się więc z miejsca i milczał.

– Panie Swint – powtórzyła Gryzelda. – Miła Jill pojechała pańskim autem.

– Nie ma go – bąknął. – To fakt.

– Nie przejmuj się tym, co robi Jill – pocieszył go Tay Tay. – Ona czasem całkiem wariuje bez żadnego powodu.

Pluto opadł na schodki, a jego ciało rozlało się na deskach. Wsadził do ust świeżą prymkę żółtego tytoniu. Nie było nic innego do roboty.

– Trzeba jechać, ojciec – powiedział Shaw. – Późno się robi.

– No, synu, zdawało mi się, że godzinę temu rzuciłeś robotę, żeby pojechać do miasta – odparł stary. – Co będzie z tym twoim bilardem?

– Nie wybierałem się do miasta na bilard. Wolę dziś jechać na moczary.

– W takim razie, jeżeli nie miałeś grać w bilard, to co będzie z tą babą, za którą chciałeś latać?

Shaw odszedł bez odpowiedzi. Kiedy Tay Tay podkpiwał z niego, mógł tylko odejść. Nie umiał wytłumaczyć ojcu pewnych rzeczy i już od dawna doszedł do wniosku, że najlepiej jest dać mu się wygadać.

– Czas jechać – rzekł Buck.

– Co prawda, to prawda – odparł Tay Tay i poszedł w kierunku stajni.

Po chwili wrócił, niosąc przewieszone przez rękę linki. Wrzucił je na tylne siedzenie samochodu i znowu przysiadł na pniu.

– Chłopcze – powiedział. – Coś mi przyszło do głowy. Poślę po Rozamundę i Willa, żeby tu przyjechali. Teraz, jak będziemy mieli tego albinosa, i on pokaże, gdzie jest żyła, muszą nam trochę pomóc przy kopaniu, a przecież nie mają w tej chwili wiele do roboty. Przędzalnia w Scottsville znowu stoi i Will nie robi nic a nic. Więc może tu przyjechać, żeby pokopać z nami. Rozamunda i Gryzelda też mogą dużo pomóc, a pewnie i Miła Jill także. Tylko weźcie pod uwagę, że ja wcale nie chcę, aby dziewczyny pracowały tyle samo co my. Ale i tak mogą dużo pomóc. Mogą nam gotować jedzenie, nosić wodę i robić różne inne rzeczy. Gryzelda i Rozamunda pomogą, ile tylko się da, tylko nie jestem taki pewny co do Miłej Jill. Spróbuję ją namówić, żeby dla nas popracowała. Nie pozwoliłbym, żeby dziewczyna tyrała u mnie jak chłop, ale zrobię, co potrafię, żeby Jill także wzięła się trochę do pomocy.

– Chciałbym zobaczyć, jak ojciec zmusi Willa Thompsona do kopania – powiedział Shaw, wskazując Tay Taya ruchem głowy. – Ten Will to najgorszy leń stąd do Atlanty. Nie widziałem go nigdy przy robocie, a już w każdym razie nie tutaj. Nie wiem, co on tam robi w fabryce, kiedy przędzalnia idzie, ale założyłbym się, że niewiele. Will Thompson dużo nie wykopie, choćby nawet zlazł do dołu i udawał, że macha łopatą.

– Wy, chłopaki, nie macie takiego serca do Willa jak ja. Przecież on potrafi harować jak mało kto. Dlatego nie lubi kopać u nas w dołach, że nie czuje się tutaj jak w domu. Will to robotnik fabryczny i na wsi, na gospodarstwie jest mu nijako. Ale może teraz trochę pokopie. Jeżeli chce, potrafi nie gorzej od innych. Możliwe, że tym razem dostanie gorączki złota, zejdzie do dołu i weźmie się za łopatę jak szatan. Nigdy nie wiadomo, co się stanie, kiedy gorączka chwyci człowieka. Może któregoś ranka obudzicie się, wyjdziecie na dwór i zobaczycie, że Will kopie, aż furczy. Jeszcze nie widziałem mężczyzny ani kobiety, którzy by nie ryli się w ziemi, kiedy ich złapie gorączka złota. Człowiek zaczyna myśleć, że może następnym uderzeniem kilofa wyrzuci na wierzch garść tych żółtych bryłek, a wtedy, rany boskie, kopie i kopie, i kopie! Dlatego zaraz poślę po Rozamundę i Willa. Trzeba nam będzie jak najwięcej rąk, synu. Ta żyła może tkwić na trzydzieści stóp pod ziemią, i to w miejscu, gdzie jeszcze nie zaczęliśmy kopać.

– A może ona jest na poletku Pana Boga? – powiedział Buck. – Co byś ojciec wtedy zrobił? Chyba byś nie wykopywał bryłek, jeżeliby miały wszystkie pójść dla pastora, na kościół, co? Bo ja na pewno nie. Całe złoto, które wykopię, pójdzie do mojej kieszeni, przynajmniej tyle, ile mi się należy. Nie oddam go pastorowi w kościele.

– Powinniśmy przenieść gdzie indziej poletko, póki nie zaczniemy kopać na tym gruncie i nie upewnimy się, co tam jest – rzekł Shaw. – Bogu ono niepotrzebne, a zanim się człowiek obejrzy, może tam trafić na żyłę. Niech mnie cholera weźmie, jeżeli będę wykopywał złoto i patrzał, jak je pastor zabiera. Ja byłbym za tym, żeby przesunąć gdzie indziej poletko Pana Boga, póki się nie przekonamy, co na nim jest.

– W porządku, chłopcy – zgodził się Tay Tay. – Jeszcze raz przesunę poletko, ale wcale nie mam zamiaru w ogóle go znieść. Bo ono jest Pana Boga i po dwudziestu siedmiu latach nie mogę Mu go odbierać. To nie byłoby przyzwoicie. Natomiast nie może być nic złego w przesunięciu go odrobinę, jeżeli zajdzie potrzeba. Szkoda gadać, byłaby piekielna szkoda, gdybyśmy znaleźli na nim żyłę, więc widzi mi się, że lepiej je od razu przenieść, bo wtedy nie będziemy mieli zmartwienia.

– A dlaczego tata go nie przeniesie tu, gdzie jest dom i stajnia? – podsunęła Gryzelda. – Pod domem nic nie ma, a zresztą i tak nie można by pod nim kopać.

– Nigdy mi to do głowy nie przyszło – odrzekł Tay Tay – ale muszę powiedzieć, że pomysł wydaje mi się dobry. Chyba je tu przerzucę. No, bardzo się cieszę, że mam to już z głowy.

Pluto obrócił się i spojrzał na niego.

– Przecieżeście go jeszcze nie przenieśli, Tay Tay? – powiedział.

– Jeszczem nie przeniósł? A jakże. Tu, gdzie siedzimy, jest teraz poletko Pana Boga. Przesunąłem je stamtąd tutaj.

– No, to z was najszybszy człowiek, o jakim słyszałem – rzekł Pluto, kiwając głową. – To fakt.

Buck i Gryzelda poszli za róg domu. Shaw ruszył za nimi, ale rozmyślił się i zamiast tego skręcił sobie papierosa. Był gotów do drogi i nie chciał dłużej zwlekać. Wiedział jednak, iż Tay Tay nie odjedzie, póki nie znudzi mu się bezczynność.

Pluto siedział na schodkach, rozmyślał o Jill i zastanawiał się, gdzie też może być. Chciał, żeby już wróciła, chciał usadowić się przy niej i objąć ją wpół. Czasem pozwalała mu siadać przy sobie, kiedy indziej znów nie. Była w tym tak samo nieobliczalna jak we wszystkim, co robiła. Pluto nie miał pojęcia, co na to poradzić; taka już była, nie widział sposobu, żeby ją zmienić. Jednakże póki siedziała spokojnie i pozwalała się obejmować, był zupełnie zadowolony; dopiero kiedy trzepnęła go w twarz albo wykuksała pięściami po brzuchu, robiło mu się całkiem nieprzyjemnie.

Jakiś samochód przejechał przed domem w tumanie czerwonego kurzu, opylając wszystko dokoła tak, że chwasty i drzewa wydały się jeszcze bardziej martwe. Pluto zerknął na wóz, ale zaraz spostrzegł, że nie prowadzi go Jill, więc przestał się nim interesować. Auto zniknęło za zakrętem, ale pył jeszcze długo unosił się w powietrzu.

Kiedy Pluto widział ostatnim razem Jill, kazała mu się zabierać w pięć minut po przyjeździe. Zabolało go to, więc wrócił do domu i położył się do łóżka. Przyjechał wtedy na cały wieczór i był przekonany, że spędzi z nią co najmniej kilka godzin, a oto już w pięć minut po przybyciu wracał do domu. Jill powiedziała mu, żeby się zabierał do diabła. Mało tego; jeszcze go wytrzaskała po twarzy i wyszturchała pięściami w żołądek. Tym razem miał nadzieję, że jeśli słuszna jest teoria prawdopodobieństwa czy choćby zasada wyrównania, ich dzisiejsze spotkanie będzie miało zupełnie inny przebieg. Jeżeli w ogóle jest sprawiedliwość, Jill powinna by tym razem ucieszyć się na jego widok, pozwolić się pieścić, a nawet, dla wynagrodzenia poprzednich odwiedzin, dać się pocałować kilka razy. Powinna by uczynić to wszystko, natomiast czy istotnie postąpi tak, czy nie – tego nie wiedział. Reakcje Jill były równie trudne do przewidzenia jak to, czy go wybiorą tej jesieni na szeryfa.

Myśl o zbliżających się wyborach poruszyła Pluta. Zebrał się, żeby wstać, ale nawet nie drgnął z miejsca. W taki upał nie był w stanie maszerować pieszo zakurzoną drogą i odwiedzać wyborców.

Buck i Gryzelda wrócili, niosąc dwa wielkie arbuzy oraz solniczkę. Buck trzymał w ręku nóż rzeźnicki. Pluto, ujrzawszy ogromne arbuzy, zapomniał o swoich zmartwieniach i wyprostował się nieco. Tay Tay, który siedział w kucki, podniósł się także. Kiedy Buck i Gryzelda złożyli arbuzy na ganku, Tay Tay podszedł i pokrajał je na ćwiartki. Gryzelda przyniosła Plutowi przeznaczoną dlań porcję, on zaś począł jej dziękować za tę uprzejmość. Nie musiał podnosić się i chodzić po swój kawałek arbuza, skoro Gryzelda już wstała, a nie wiedział, czy byłby się ruszył, gdyby mu go nie przyniosła. Usiadła obok i patrzała, jak pogrążył całą twarz w chłodny miąższ. Arbuzy od dwóch dni chłodziły się na dnie studni i były zimne jak lód.

– Panie Swint – powiedziała Gryzelda, przyglądając się Plutowi – pan ma oczy podobne do pestek arbuza.

Wszyscy się roześmieli. Pluto czuł, że Gryzelda ma rację. Nieomal zobaczył siebie w tej chwili.

– E, Gryzeldo! – odparł. – Znowu się ze mnie nabijasz.

– Musiałam to powiedzieć. Bo pan ma takie małe oczki i taką czerwoną twarz, że wygląda zupełnie jak arbuz z dwiema pestkami.

Tay Tay zaśmiał się jeszcze głośniej.

– Jest pora na zabawę i pora na robotę – powiedział, wypluwając garść pestek. – A teraz przyszła pora na robotę. Musimy brać się do rzeczy, chłopaki. Dosyć na dziś nasiedzieliśmy się przy domu i teraz trzeba jechać w drogę. Muszę złapać tego albinosa przed ranem. No, zbierajmy się.

Pluto otarł ręce i twarz i odrzucił skórkę arbuza. Miał ochotę mrugnąć do Gryzeldy i położyć jej dłoń na kolanie. Po paru minutach zdobył się na odwagę, by mrugnąć do niej swymi pestkami arbuza, ale ani rusz nie mógł się zdecydować, żeby jej dotknąć. Myśl, że mógłby położyć dłoń na kolanach Gryzeldy, a może i popróbować wsunąć palce między jej uda, sprawiła, że twarz i kark oblały mu się rumieńcem. Począł bębnić palcami po schodkach w takt siedem ósmych, pogwizdując pod nosem, śmiertelnie wystraszony, żeby ktoś nie odczytał jego myśli.

– Buck ma przystojną żonę, co, Pluto? – odezwał się Tay Tay, wypluwając nową garść pestek arbuza. – Widziałeś gdzie ładniejszą dziewczynę? Tylko popatrz na tę śmietankową skórę i złoto we włosach, nie mówiąc o tej bladej niebieskości w oczach. A jak już ją wychwalam, to nie mogę pominąć i reszty. Widzi mi się, że Gryzelda jest najładniejsza ze wszystkich dziewczyn. Ma dwa najśliczniejsze sterczące cudeńka, jakie człowiek w ogóle może zobaczyć. Aż dziw, że Pan Bóg umieścił tyle śliczności pod jednym dachem z takim starym mantyką jak ja. Może i wcale nie zasługuję, żeby to oglądać, ale oświadczam ci, że póki można, napatrzę się, ile wlezie.

Gryzelda spuściła głowę zarumieniona.

– Dajże spokój, tato – poprosiła.

– Nie mam racji, Pluto?

– Bardzo z niej ładna kobitka – odrzekł. – To fakt.

Gryzelda zerknęła na Bucka i zaczerwieniła się znowu. Buck roześmiał się do niej.

– Synu – powiedział Tay Tay do Bucka. – Skądeś ty ją u diaska wytrzasnął, szczęściarzu jeden?

– Tam, skąd ona pochodzi, nie ma już więcej takich – odparł. – Wybrana jest z całego przychówka.

– I założę się, że dali spokój z chowaniem innych, kiedy przyszedłeś i zabrałeś tę najpiękniejszą.

– No, przestańcie już jeden z drugim! – zawołała Gryzelda, zasłaniając sobie rękami twarz przed ich wzrokiem.

– Bardzo nie lubię sprzeciwiać ci się, Gryzeldo – ciągnął z uporem Tay Tay – ale jak już raz zacznę o tobie mówić, nie mogę przerwać. Po prostu muszę cię wychwalać. I chyba to samo robiłby każdy, kto by cię tak obejrzał jak ja. Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, jak Buck cię stamtąd przywiózł, zachciało mi się z punktu klęknąć i coś polizać. To rzadkie uczucie u człowieka, i jeżeli już na mnie przychodzi, to z dumą mówię o tym przy tobie.

– Proszę cię, tato… – szepnęła.

Tay Tay mówił dalej, ale nikt nie mógł dosłyszeć jego słów. Siedział na pniu, gadał sam do siebie i wpatrywał się w ubity, biały piasek u swoich stóp.

Pluto lekko poruszył rękami. Miał chęć przysunąć się bliżej do Gryzeldy, ale zabrakło mu odwagi. Obejrzał się, czy ktoś nie patrzy. Wszyscy mieli wzrok skierowany w inną stronę, więc szybko położył dłoń na nogach Gryzeldy. Gryzelda obróciła się i trzepnęła go w twarz tak błyskawicznie, że nawet nie zdążył zauważyć, skąd cios pochodzi. Uczuł falę krwi napływającą do piekącego policzka, a w uszach zadźwięczały mu dzwonki. Kiedy zdołał otworzyć oczy, Gryzelda stała już przed nim, a Buck i Shaw skręcali się ze śmiechu.

– Ja cię nauczę pozwalać sobie ze mną, ty kupo siana! – krzyknęła ze złością. – Niech pan nie myśli, że jestem Jill. Może ona nie zawsze daje panu po gębie, ale ja na pewno będę tak robiła. Za następnym razem już pan nie popróbuje czegoś podobnego!

Tay Tay wstał i przeszedł przez podwórko, by sprawdzić, czy Pluto mocno oberwał.

– Pluto nie chciał zrobić nic złego, Gryzeldo – usiłował ją uspokoić. – Nie skrzywdziłby cię, szczególnie przy Bucku.

– Niech pan lepiej idzie sobie obliczać te głosy – powiedziała.

– Słuchajże, Gryzeldo, przecież wiesz doskonale, że Pluto nie może odjechać, póki Jill nie wróci z jego wozem.

– A na piechotę nie łaska? – spytała, śmiejąc się z Pluta. – Nie wiedziałam, że już nawet nie może chodzić.

Pluto popatrzał rozpaczliwie dokoła, jakby szukając, czego by się przytrzymać. Przerażała go myśl, że miałby wyjść na żar słoneczny i maszerować w czerwonym pyle. Oburącz uchwycił się krawędzi schodków.

Shaw zauważył, że ktoś idzie od stodoły ku domowi. Potem spojrzał raz jeszcze i poznał Czarnego Sama. Kiedy Murzyn zbliżył się, Shaw wyszedł z podwórka na jego spotkanie.

– Panie Shaw – powiedział Czarny Sam, zdejmując kapelusz – ja bym okropnie chciał zamienić słówko z pana ojczulkiem. Muszę się z nim zobaczyć.

– A o co idzie? Przecież ci mówiłem, co powiedział o jedzeniu.

– Ja nie wiem, panie Shaw, ale wciąż jestem głodny. Chciałbym zobaczyć się z pana ojczulkiem, bardzo proszę pana szanownego.

Shaw odwołał ojca za dom.

– Panie Tay Tay, u mnie w domu skończyło się jedzenie i przez cały dzień nie mieliśmy co do ust włożyć. Moja stara jest okropnie głodna.

– Co to ma znaczyć, u diabła starego, że przychodzisz tu i zawracasz mi głowę, Sam? – wrzasnął Tay Tay. – Kazałem powiedzieć, że dam ci trochę żarcia, jak tylko będę miał czas. Nie wolno ci tu przyłazić i naprzykrzać mi się w ten sposób. Wracaj do domu i przestań mnie męczyć. Dziś wieczorem jadę złapać człowieka, który jest cały biały, i nie mam głowy do czego innego. Ten bielas pomoże mi znaleźć żyłę.

– Chyba pan nie mówi o czarodzieju, prawda, panie Tay Tay? – zapytał z lękiem Czarny Sam. – Panie Tay Tay szanowny, ja bardzo proszę, niech pan tu nie sprowadza czarodzieja. Proszę pana Tay Tay, ja bym nie wytrzymał, jakby tu był czarodziej.

– Zamknij się, psiakrew – powiedział Tay Tay. – Nie twoja rzecz, co robię. Wynoś mi się do domu i nie przychodź tu, jak jestem zajęty.

Murzyn cofnął się. Chwilowo zapomniał o głodzie.

Myśl, że zobaczy na farmie albinosa, zapierała mu dech w piersiach.

– Zaczekaj – powiedział Tay Tay. – Jeżeli zarżniesz tego muła i zjesz go, kiedy mnie tu nie będzie, to jak wrócę, zapłacisz mi za niego, i to nie pieniędzmi, bo przecież wiem, że nie masz grosza przy duszy.

– Nie, proszę pana Tay Tay, ja bym czegoś podobnego nie zrobił. Nie zjadłbym muła mojego pana. Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Ale proszę pana szanownego, niech pan nie sprowadza tu żadnego czarodzieja.

Czarny Sam cofał się przed Tay Tayem. Oczy rozszerzyły mu się nienaturalnie i łyskały niesamowicie białkami.

Kiedy Tay Tay zawrócił na podwórko, Shaw podszedł do Murzyna.

– Jak wyjedziemy – powiedział – przyjdź pod kuchenne drzwi, to pani Gryzelda da ci coś do jedzenia. Powiedz Wujowi Feliksowi, żeby też przyszedł.

Czarny Sam podziękował, ale nie zapamiętał ani słowa z tego, co mówił Shaw. Obrócił się na pięcie i pobiegł ku stodole, stękając z cicha.

Загрузка...