Rozdział 4

Buck przechadzał się niecierpliwie między bagnem a samochodem.

– Jedźmy już, ojciec – powiedział. – Jeżeli wcześnie nie wyjedziemy, będziemy się pętać po tych błotach przez całą noc. Nie bardzo lubię bagna po ciemku.

– Myślałam, że tata pośle po Rozamundę i Willa – wtrąciła Gryzelda, spoglądając na teścia. – Najlepiej niech tata zaraz napisze list i wrzuci, przejeżdżając przez miasto.

– Nie miałem zamiaru pisać listu – odparł Tay Tay. – List za długo by szedł. Chciałem kogoś po nich posłać. Myślę, że Miła Jill mogłaby pojechać do Scottsville i przywieźć ich tutaj. Wyślę ją autobusem do Augusty, to będzie na miejscu przed nocą. Mogą wrócić też autobusem jutro z samego rana i jeszcze zdążyć tu na czas, żeby zacząć kopać zaraz po obiedzie.

– Ale Miłej Jill nie ma – rzekł Buck – i nie wiadomo, kiedy wróci. Jeżeli będziemy na nią czekali, to nigdy nie wybierzemy się na te moczary.

Pluto siedział wyprostowany i spoglądał na drogę. Jeśli tak dalej pójdzie, na pewno nie zdąży odwiedzić osobiście swoich wyborców.

– Teraz już jej tylko patrzeć – powiedział stanowczo Tay Tay. – Zaczekamy i podwieziemy Jill do Marion. W mieście wysadzimy ją na przystanku autobusowym i pojedziemy na moczary po tego albinosa. Tak trzeba zrobić. Jill będzie w domu lada chwila. Nie ma żadnego sensu jechać, jeżeli się tu zjawi niedługo.

Buck wzruszył ramionami i znowu począł z niesmakiem przechadzać się po podwórku. Zmarnowali już dwie godziny i nic nie osiągnęli przez tę zwłokę.

– Ja bym… – zaczął Pluto i zawahał się.

– Co ty byś? – zapytał Tay Tay.

– No, chciałem powiedzieć…

– Że co? Gadaj, Pluto. Mów, co masz na myśli. Jesteśmy tu w rodzinie.

– Myślałem sobie, że gdyby nie miała nic przeciwko temu…

– Co ci się stało, u diabła starego? – zapytał ze złością Tay Tay. – Zaczynasz coś bąkać, a potem robisz się cały czerwony na gębie i karku, jakbyś się bał i mówić, i nie mówić. No, dalej, gadaj, o co chodzi.

Pluto poczerwieniał znowu. Patrzał to na jedno z nich, to na drugie, a w końcu wyciągnął chustkę i zasłonił sobie twarz, udając, że ją ociera. Kiedy nieco ochłonął, wetknął chustkę na powrót do kieszeni.

– Chciałem powiedzieć, że jeżeli Miła Jill wróci z moim autem, chętnie podwiozę ją dziś wieczorem do Doliny Horse Creek. To znaczy z przyjemnością ją tam zabiorę, jeżeli tylko się zgodzi.

– No, to prawdziwie po sąsiedzku, Pluto! – zawołał z entuzjazmem Tay Tay. – Teraz już wiem, że możesz liczyć na nasze głosy. Jeżeli ją tam podwieziesz, zaoszczędzisz mi wydatku. Powiem jej, żeby z tobą pojechała. Nie będzie miała nic a nic przeciwko temu. Co to znaczy: “jeżeli się zgodzi"? Przecież jej każę, Pluto. Bardzo ci jestem wdzięczny za tę propozycję. Koniec końców zaoszczędzę dzięki temu trochę pieniędzy.

– Myślicie, że pojedzie ze mną… znaczy się, uważacie, że zgodzi się, abym ją tam zawiózł moim wozem, jeżeli go tu przyprowadzi z powrotem?

– No chyba, że się zgodzi, jak jej każę. Jeszcze powinna bardzo się ucieszyć, że będzie mogła przejechać się z tobą – powiedział z przekonaniem Tay Tay, spluwając na łodyżkę dzikiej cebuli rosnącą pod jego stopami. – Niech ci się nie zdaje, że nie potrafię trzymać własnych dzieci w ryzach. Pojedzie, jeszcze jak, kiedy jej każę. Nie będzie miała nic a nic przeciwko temu.

– Jeżeli Pluto ma ją zabrać, to już jedźmy na te moczary, ojciec – rzekł Buck. – Robi się późno. Chciałbym wrócić przed północą, jeśli się da.

– Chłopcy – powiedział Tay Tay. – Ogromnie jestem dumny, że tak się rwiecie do roboty. Zaraz jedziemy. Pluto, podwieź Miłą Jill do Scottsville i zostaw ją u Rozamundy i Willa. Bardzo to ładnie z twojej strony. Ogromnie ci jestem zobowiązany.

Wbiegł na ganek, potem znowu zawrócił na podwórko. Na chwilę zapomniał, jak bardzo jest podniecony perspektywą znalezienia albinosa.

– Gryzeldo, jak Miła Jill wróci, powiedz jej, że ma jechać do Doliny Horse Creek i jutro rano sprowadzić tu Rozamundę i Willa. Będzie musiała wytłumaczyć, czego od nich chcemy, więc ją naucz, co ma mówić. Potrzebni nam są do kopania. Powiedz Miłej Jill, żeśmy z chłopcami pojechali na moczary po tego bielasa i że teraz migiem natrafimy na żyłę. Nie mówię, kiedy to będzie, ale mogę powiedzieć, że migiem. Tobie i jej kupię najładniejsze sukienki, jakie tylko mają na składzie w mieście. Tak samo Rozamundzie, kiedy już znajdę żyłę. Rozamunda i Will muszą wiedzieć, że bardzo nam potrzeba ich pomocy, bo wtedy przyjadą jutro. Weźmiemy się wszyscy do roboty zaraz po obiedzie i będziemy kopali, kopali i kopali.

Chwilę szperał w kieszeni, wreszcie wydobył ćwierć dolara i wręczył Gryzeldzie.

– Weź to i kup sobie coś ładnego, jak będziesz w mieście – rozkazał. – Chciałbym ci dać więcej, bo taka jesteś ślicznotka, że kiedy na ciebie patrzę, nie mogę się po prostu oprzeć – ale jeszcześmy nie natrafili na żyłę.

– No, jedźmy, ojciec – powiedział Shaw.

Buck zapuścił ręczną korbą silnik potężnego siedmioosobowego auta i trzymał go na małych obrotach, podczas gdy ojciec udzielał Gryzeldzie ostatnich wskazówek dla Jill. Właśnie kiedy Buck już myślał, że Tay Tay wsiądzie do samochodu, stary zakręcił się na pięcie i pobiegł do stajni. Po chwili wrócił biegiem, niosąc jeszcze kilka linek. Rzucił je na tylne siedzenie, gdzie już leżały te, które przyniósł poprzednio.

Przez kilka minut stał i ze ściągniętymi brwiami przypatrywał się bacznie siedzącemu na schodach Plutowi, jak gdyby chciał sobie przypomnieć, co jeszcze ma powiedzieć przed odjazdem. Nie przychodziło mu jednak nic do głowy, więc wsiadł do samochodu razem z Buckiem i Shawem. Buck zwiększył obroty motoru i z rury wydechowej dobyła się chmura czarnego dymu. Tay Tay obrócił się i pomachał ręką na pożegnanie Gryzeldzie i Plutowi.

– Tylko pamiętaj, żebyś powtórzyła Miłej Jill, co ci mówiłem – powiedział. – I każ jej bezwarunkowo wracać do domu jutro z samego rana!

Shaw przechylił się nad kolanami ojca i zatrzasnął drzwiczki, których ten w podnieceniu nie domknął. Pośród łoskotu i smrodliwych wyziewów z rury wydechowej wielki samochód wypadł z podwórka i wjechał na szosę. W chwilę później zniknął w oddaleniu.

– Mam nadzieję, że znajdą tego albinosa – powiedział Pluto, nie zwracając się specjalnie do Gryzeldy. – Bo jeżeli nie, Tay Tay wróci i będzie klął, że mu nałgałem. A przysięgam na Boga, iż ten gość mówił mi, że go tam widział. Nic a nic nie skłamałem. Mówił, że go widział w zaroślach na skraju moczarów i że tam stał jak wół i rąbał drzewo. Jeżeli Tay Tay go nie znajdzie i nie przywiezie tutaj, odbierze mi swój głos, co byłoby naprawdę fatalne. To fakt.

Kiedy to mówił, Gryzelda weszła na ganek. Po pierwsze nie mogła dosłyszeć, co Pluto mamrocze pod nosem, a po drugie nie chciało jej się tkwić z nim na podwórku. Usiadła na bujanym fotelu i spojrzała na kark Pluta. Z tego miejsca było lepiej widać drogę, więc wypatrywała, czy nie nadjeżdża Jill.

Pluto siedział na schodkach i dalej mamrotał do siebie. Mówił teraz tak cicho, że nic nie mogła dosłyszeć. Zastanawiał się, co też powie i zrobi Tay Tay, jeżeli nie zdoła odnaleźć albinosa. Zaczynał żałować, że w ogóle o nim wspomniał. Wiedział już, że nie powinien był mówić o rzeczach, co do których nie miał zupełnej pewności.

Gryzelda wstała i popatrzyła na drogę.

– Czy to nie pana wóz? – spytała, wskazując nad jego głową tuman czerwonego pyłu wzbijający się z drogi. – Tak wygląda, jakby go prowadziła Miła Jill.

Pluto dźwignął się z wysiłkiem. Wstał i postąpił kilka kroków we wskazanym kierunku. Przystanął koło pnia sykomoru, czekając, by auto podjechało bliżej. Robiło straszny harmider, ale rzeczywiście przypominało jego wóz. Zastanowił się, dlaczego tak hałasuje. Prowadząc samemu, nigdy tego nie zauważył.

– Tak – powiedziała Gryzelda. – To Miła Jill. Nie może pan poznać własnego samochodu?

Jill skręciła w podwórko, nie zmniejszając szybkości. Ciężkie auto zarzuciło i dziesięć czy dwanaście stóp dalej stanęło raptem, obrócone prostopadle do kierunku biegu. Jedna z tylnych opon była spłaszczona jak deska, a wyłażąca nad jej krawędzią dętka – poszarpana na strzępy. Pluto popatrzał na koło, czując, że go ogarnia niezmierne znużenie.

Usłyszał, iż za nim Gryzelda schodzi ze stopni, więc odsunął się trochę, by ją przepuścić.

– Kicha ci nawaliła, Pluto – powiedziała Jill. – Widzisz?

Pluto usiłował coś odrzec, ale stwierdził, że trudno mu oderwać język od podniebienia. Kiedy wreszcie zdołał to uczynić, język opadł mu między wargi i zwisł na zewnątrz.

– Co ci się stało? – spytała, wyskakując z wozu. – Nie widzisz? Ślepy jesteś czy co?

– Komu kicha nawaliła? – wykrztusił Pluto. Dopiero kiedy się odezwał, uświadomił sobie, jak słabym głosem mówi. – Komu?

– A tobie, koński zadku – odparła Jill. – Co się z tobą wyrabia? Nic nie widzisz?

Nadbiegła Gryzelda.

– Cicho, Jill – powiedziała. – Nie wyrażaj się w ten sposób.

Gdy Pluto przyszedł do siebie, zaczął podnosić koło na lewarku, ażeby założyć zapasową dętkę. Sapiąc i dysząc, zmieniał przedziurawioną oponę, ale nie powiedział Jill złego słowa za to, że zniszczyła mu nowiuteńką oponę i poszarpała ową dętkę za dwa dolary.

Jill przypatrywała mu się chwilę, po czym roześmiała się i weszła na ganek z Gryzeldą.

– Jedliście tu arbuzy, a mnie nic nie zostawiliście?

– Jest tego do licha – odpowiedziała Gryzeldą. – Mam dla ciebie w kuchni dwa duże kawałki.

– A co Pluto Swint tu robi?

– Ojciec chce, żebyś pojechała po Rozamundę i Willa i przywiozła ich tutaj – odparła Gryzeldą, przypominając sobie zaraz polecenie teścia. – On, Buck i Shaw wybrali się razem na moczary, żeby złapać jakiegoś albinosa, który ma odgadnąć, gdzie jest żyła. Kazał ci powiedzieć, że chce tu sprowadzić Rozamundę i Willa, żeby pomogli mu kopać. Pluto zaraz cię tam zawiezie, a ojciec mówił, że masz z nimi wrócić jutro rano pierwszym autobusem. Ja bym też chętnie pojechała.

– No, to jedź! Dlaczego nie?

– Buck mówił, że pewnie tu będzie koło północy, a ja chcę być w domu, jak wróci. Pojadę kiedy indziej. Lepiej się pospiesz i przebierz.

– Za minutę będę gotowa – powiedziała Jill. – Tylko najpierw muszę się trochę wykąpać. Nie puszczaj Pluta beze mnie. Zaraz się przyszykuję. To nie potrwa długo.

– Och, on zaczeka na ciebie – rzekła Gryzeldą, wchodząc za nią do domu. – Zostanie tu, zostanie! Nie pozbędziesz się go inaczej; musisz z nim pojechać.

Weszły do domu, a Pluto został na podwórku, zmieniając oponę. Dziurawą zdjął już z koła i gotował się do założenia zapasowej i dokręcenia sworzni. Pracował w upale, nie zauważywszy nawet, że Gryzelda i Jill zostawiły go samego na podwórku.

Kiedy skończył i schował pod siedzenie lewarek oraz klucz francuski, wyprostował się i zaczął otrzepywać ubranie z kurzu. Twarz i ręce miał oblepione brudem i potem, a dłonie usmarowane oliwą. Przez chwilę usiłował wytrzeć je chustką do nosa, ale dał za wygraną, widząc, że to beznadziejne. Ruszył za dom, do studni na tylnym podwórku, aby tam umyć twarz i ręce.

Doszedł do węgła domu, nie odrywając oczu od ziemi. Kiedy minął róg, podniósł wzrok i ujrzał na podwórku Miłą Jill.

Zrazu cofnął się, ale potem znowu postąpił naprzód i spojrzał na nią po raz drugi. A potem już nie wiedział, co robić.

Gryzelda siedziała na górnym schodku ganku i rozmawiała z Jill. Nie patrzała w stronę Pluta. Jill stała nad dużą, biało emaliowaną miednicą, którą wyniosły z domu na podwórko i ustawiły między gankiem a studnią. Kiedy Pluto zobaczył Jill, ta zajęta była rozmową z Gryzeldą i namydlała sobie ramiona.

Dopiero wtedy Pluto uświadomił sobie w pełni, co się dzieje. Nie chciał zawrócić i odejść, ale bał się podsunąć bliżej.

– No, niech mnie nagły szlag trafi! – powiedział i rozdziawił usta.

Jill usłyszała to i spojrzała w jego stronę. Znieruchomiała z namydloną rękawicą na ramieniu i przypatrzyła mu się uważniej. Gryzelda obróciła głowę, aby zobaczyć, czemu Jill przygląda się tak długo.

Pluto myślał przez chwilę, że Jill swoim spojrzeniem chce zbić go z tropu i zmusić do odwrotu za dom, ale tkwił tu już od paru minut i nie miał pojęcia, co dziewczyna zamierza zrobić. Ponieważ stał tak długo, uznał, że Jill winna uczynić pierwszy krok. Nie próbowała wcale ukryć się przed nim ani nawet zasłonić ręcznikiem bądź czymkolwiek innym. Stała nad biało emaliowaną miednicą i wpatrywała się w niego.

– Niech mnie nagły szlag trafi! – powtórzył. – To fakt.

Jill pochyliła się nad miednicą, wygarnęła z niej oburącz tyle mydlin, ile zdołała nabrać, i cisnęła w Pluta pecyną piany. Pluto, który stał ledwie o kilka stóp, ujrzał lecące ku niemu mydliny, ale nie zdążył uchylić się w porę. Kiedy wreszcie postąpił parę kroków, mydło już piekło go w oczy i ściekało za kołnierz koszuli. Oślepł zupełnie. Gdzieś przed sobą słyszał Jill i Gryzeldę zanoszące się od śmiechu, ale nie mógł nawet zaprotestować. Kiedy otworzył usta, by coś powiedzieć, poczuł na języku smak mydła, a w ustach nieprzyjemną gorycz. Pochylił się w przód najniżej, jak mógł, i zaczął wypluwać mydliny.

– Teraz cię trafi ten nagły szlag – usłyszał głos Jill. – Może następnym razem dobrze się zastanowisz, zanim spróbujesz mnie podglądać, kiedy stoję nago. No, i co teraz widzisz, Pluto? Widzisz coś? Dlaczego na mnie nie patrzysz? Mógłbyś coś niecoś zobaczyć!

Gryzelda, stojąc na schodkach, roześmiała się znowu.

– Szkoda, że go nie mogę sfotografować.- powiedziała do Jill. – Byłoby ładne zdjęcie do pokazania głosującym w dniu wyborów, co? Dałabym pod tym napis: “Mydlany szeryf z okręgu Wayne obliczający głosy".

– Jeżeli jeszcze raz spróbuje podglądać mnie, kiedy jestem nago, wetknę mu łeb do miednicy z mydlinami, aż się nauczy krzyczeć “wujciu" w trzech językach. W życiu nie widziałam takiego chłopa. Ciągle próbuje mnie dotykać albo gdzieś ściskać, a teraz jeszcze chciał przyłapać mnie na golasa. Nigdy nie widziałam takiego człowieka.

– Może nie wiedział, że bierzesz kąpiel na podwórku? Przecież nie mógł wiedzieć, póki tu nie zaszedł i nie zobaczył.

– Już ty w to nie wierz. Jeżeli tak, to może mi powiesz, dlaczego zawsze łazi za dom, ile razy się kąpię? Pluto nie jest taki tępy, jak się zdaje. Wyprowadza cię w pole tą swoją miną.

Po tym zaległa cisza i Pluto domyślił się, że weszły do domu. Raz jeszcze wyżął chustkę i popróbował zetrzeć mydło z oczu. Po omacku poszedł na front, dotarł do schodków i usiadł. Czekał, aż Jill ubierze się i wyjdzie. Nie był na nią zły o to, że mu cisnęła mydliny w twarz; nie potrafił być na nią zły o nic. Nieraz już robiła rzeczy o wiele gorsze. A wymyślała mu najgrubszymi słowami, jakie jej ślina na język przyniosła.

Gdy wreszcie udało mu się usunąć mydliny i zetrzeć ich resztki z twarzy i włosów, otworzył oczy i ze zdziwieniem stwierdził, że słońce już prawie zaszło. Zdał sobie sprawę, że tego dnia nie zdoła odwiedzić wyborców. Skoro jednak miał zabrać Miłą Jill do Scottsville, nie żałował tego wcale. Wolał być z nią, niż wygrać wybory.

Drzwi za nim skrzypnęły i Jill z Gryzelda wyszły na ganek.

Przystanęły za Plutem i spoglądając na jego ciemię, zaczęły chichotać. Nie mógł obejrzeć się nie wstając, więc postanowił czekać, aż zejdą ze schodków, i popatrzeć na nie dopiero wtedy.

– No, trafił cię szlag, Pluto? – spytała Jill. – Szkoda, że to się nie stało, zanim przyszedłeś na podwórko.

Загрузка...