Rozdział 15

W dwie godziny później dotarli do Scottsville, położonego w górnym krańcu Doliny.

Kiedy zajechali, Will wyskoczył z auta i pobiegł ulicą, wołając przez ramię, by zaczekali na niego w domu. To działo się wczesnym popołudniem, a o szóstej jeszcze go nie było.

Pluto koniecznie chciał wracać do Georgii, a Gryzelda szalała z niepokoju. Po prostu bała się myśleć, co może jej zrobić Buck za to, że natychmiast nie wróciła do domu. Jednakże rada była zostać tu jak najdłużej, bo przyjechała do Doliny Horse Creek po raz pierwszy i atmosfera miasteczka sprawiała jej nieznaną dotychczas przyjemność. Stojące szeregami żółte domki przyfabryczne, wszystkie z zewnątrz jednakie, były w jej oczach indywidualnymi domami. Mogła zajrzeć do sąsiedniego i nieomal usłyszeć dokładnie, co mówią jego mieszkańcy. W Marion nie było nic podobnego. Domy w Marion miały pozamykane drzwi i niegościnne okna. Tu, w Scottsville, słyszało się szmer masy ludzkiej, ciągle gotowej do wypełnienia powietrza jednogłośnym okrzykiem.

Pluto i Miła Jill, czekając na powrót Willa, ukręcili całą maszynkę lodów. Kiedy już się ściemniło, a on nadal nie wracał, zjedli zamiast kolacji lody z waflami. Pluto wciąż kręcił się niespokojnie, chcąc wracać do Georgii. Czuł się nieswojo w Dolinie Horse Creek i wolał nie myśleć, że może tu zostać dłuższy czas po zmierzchu. Z jakiejś przyczyny żywił nieufność do miasteczek fabrycznych i wierzył niezłomnie, że o zmroku wyłażą tam z kryjówek różne typy, rzucają się na obcych, rabują ich, biją, a kto wie, czy nie mordują.

– Mnie się naprawdę zdaje, że Pluto boi się wyjść z domu po ciemku – powiedziała Jill.

Pluto zadrżał na samą myśl i uchwycił się mocno krzesła. Bał się istotnie i gdyby go poproszono, by przyniósł coś ze sklepu, za nic nie wyszedłby z domu. U siebie, w Marion, nie obawiał się niczego; ciemności nocne nigdy dotychczas nie budziły w nim lęku. Natomiast tu, w Dolinie, trząsł się ze strachu; nie wiedział, czy lada chwila ktoś nie wtargnie przez otwarte drzwi i nie zatłucze go na miejscu.

– Will powinien już niedługo się zjawić – powiedziała Rozamunda. – Zawsze wieczorem wraca do domu na kolację.

– Ja bym wolała już jechać – powiedziała Gryzelda. – Buck będzie wściekły.

– Oboje macie śmiertelnego pietra – roześmiała się Jill. – Przecież tu nie ma czego się bać, prawda, Rozamundo?

– Jasne, że nie – odpowiedziała również ze śmiechem Rozamunda.

Poprzez otwarte okna wpływała do wnętrza łagodna, letnia noc. Była pogodna i ciepła, ale w wieczornym powietrzu unosiło się coś, co podniecało Gryzeldę. Dobiegały do niej odgłosy, słowa, szmery, inne niż wszystko, co słyszała dotychczas. Śmiech kobiecy, niespokojne wołanie dziecka, cichy plusk wody gdzieś w dole – wszystko to wnikało do pokoju; czuła dookoła obecność żywych ludzi, takich samych jak ona – i tego właśnie nie doznała nigdy przedtem. Nowa świadomość, iż oni wszyscy i wszystkie te odgłosy są równie rzeczywiste jak ona, sprawiała, że serce biło jej szybciej. W Auguście tego nie było: w dużym mieście słyszało się inne odgłosy, pochodzące od odmiennego gatunku ludzi. Tu, w Scottsville, ludzie byli równie prawdziwi jak ona sama w tej chwili.

Zaskoczyło ją zjawienie się Willa, który wszedł bezszelestnie, niczym jakiś zwierz o miękkich łapach. Kiedy go ujrzała, zapragnęła podbiec i zarzucić mu ręce na szyję. Był jednym z tych, których obecność wyczuwała w nocnym powietrzu.

Stał w progu i patrzał na nich.

Twarz jego miała wyraz, który kazał Gryzeldzie stłumić krzyk cisnący jej się do krtani. Jeszcze nigdy nie widziała takiego wyrazu na niczyjej twarzy. W oczach Willa było bolesne błaganie, spojrzenie, jakie widywała u rannych zwierząt. W bruzdach jego twarzy, w przechyleniu głowy na ramię kryło się coś niewiadomego, co budziło przestrach.

Zdawało się, że usiłuje coś powiedzieć, że jakby rozsadzają go słowa, których nie może z siebie wyrzucić. Wszystko, co słyszała od Rozamundy o przędzalni, miał wypisane na twarzy dobitniej, niżby to mogły wyrazić ludzkie słowa.

Will mówił do Rozamundy. Formował wargami wyrazy na długo przedtem, zanim je usłyszała. Było to tak, jakby patrzała przez lornetkę na mówiącego w oddali człowieka, którego wargi poruszają się, zanim dźwięk dotrze do jej uszu. Spojrzała na niego nieprzytomnie.

– Urządziliśmy zebranie – mówił do Rozamundy. – Ale nie chcieli słuchać mnie i Harry'ego. Głosowali za arbitrażem. Ty wiesz, co to znaczy.

– Tak – odpowiedziała po prostu Rozamunda.

Will obrócił się i spojrzał na Gryzeldę i pozostałych.

– Wobec tego i tak zrobimy swoje. Cholera na tę przeklętą organizację miejscową! Biorą pieniądze za to, żeby się z nami kłócić. Niech ich diabli. Włączymy prąd.

– Tak – powtórzyła Rozamunda.

– Prędzej mnie szlag trafi, niż będę siedział z założonymi rękami i patrzał, jak ludzie zdychają z głodu, bo dostają dolara dziesięć, a jeszcze muszą płacić komorne za te mieszkania. Dość nas jest, żeby się tam dostać i włączyć prąd. Potrafimy poprowadzić tę cholerną fabrykę lepiej niż kto inny. Idziemy tam jutro rano i włączamy.

– Tak, Willu – powiedziała jego żona.

W jednym z pokojów sąsiedniego żółtego domku zapaliło się światło.

– Włączamy prąd, a ja nie jestem taki, co by się tego bał. Zobaczycie. Teraz jestem silny jak sam Wszechmocny Bóg. Jutro usłyszycie, że prąd jest włączony. Wszyscy o tym usłyszą.

Usiadł w milczeniu i ukrył twarz w dłoniach. Nikt się nie odzywał. Jeżeli ktoś miał mówić, to tylko on jeden.

Wszystko dokoła spowił mrok. Przed oczami Willa przesunęły się wspomnienia całego życia. Zacisnął mocno powieki, usiłując zapomnieć. Ale nie mógł zapomnieć. Ujrzał, zrazu niewyraźnie, przędzalnie w Dolinie. I nagle, gdy tak patrzał, wszystko się rozjaśniło jak w dzień. Odkąd mógł sięgnąć pamięcią, widział w oknach przędzalni twarze dziewcząt o szalonych oczach, podobnych do szafirowych kwiatów powoju. Od pierwszej chwili, jaką zapamiętał, spoglądały na niego rok po roku te dziewczyny o jędrnych ciałach i prężnych piersiach. A na ulicy, przed fabryką, stali mężczyźni z zakrwawionymi wargami, jego bracia i przyjaciele, i wypluwali płuca w żółty pył Karoliny. Widział ich wszędzie w Dolinie, mógł ich policzyć, zawołać po nazwisku. Znał wszystkich; znał ich zawsze. Stali na ulicach, wpatrując się w obrośnięte bluszczem przędzalnie. Niektóre pracowały dzień i noc w oślepiającym świetle błękitnych lamp, inne były zamknięte, zawarte na sztaby przed ludźmi przymierającymi głodem w żółtych domkach fabrycznych. A potem cała Dolina wypełniła się nagle tłumem. I znów dziewczęta o prężnych piersiach i oczach jak kwiaty powoju biegły do obrośniętych bluszczem fabryk, a na ulicach dzień i noc stali i patrzyli jego przyjaciele i bracia, wypluwający płuca w żółty pył, który leżał pod ich stopami. Ktoś obrócił się, by zagadać do Willa, i z jego rozchylonych warg dobyła się krew zamiast słów.

Will potrząsnął głową, uderzył się w skronie otwartymi dłońmi i rozejrzał się po izbie. Pluto i Miła Jill, Gryzelda i Rozamunda patrzeli na niego. Przesunął wierzchem dłoni po wargach, bo wydało mu się, że ma na nich przyschniętą krew, a świeża, ciepła napływa mu do ust.

– Powiedziałem ci, żebyś czekała, aż wrócę, prawda? – zapytał, wpatrując się nieruchomo w Gryzeldę.

– Tak, Willu.

– I czekałaś, Bogu dzięki.

Kiwnęła głową.

– Jutro z samego rana włączamy prąd. To załatwione. Włączymy bez względu na to, co się stanie.

Rozamunda spojrzała na niego niespokojnie. Przez chwilę miała wrażenie, że mu się w głowie pomieszało. Było coś dziwnego w jego sposobie mówienia i glosie; nigdy jeszcze nie słyszała, by mówił w ten sposób.

– Nic ci nie jest, Willu? – spytała.

– Ach, nic – odparł.

– Postaraj się nie myśleć dzisiaj o przędzalni. Tylko się zdenerwujesz i nie będziesz mógł zasnąć.

Fabrycznymi ulicami fabrycznego miasteczka niósł się szmer ludzi i wpływał rytmicznymi falami przez okna fabrycznego domku. Był żywy, drgający, ruchomy i gadał jak żyjąca istota. Gryzelda uczuła w sercu przenikliwy ból.

– Tyś nigdy nie pracował w przędzalni, co, Pluto? – zapytał nagle Will, obracając się do niego.

– Nie – odparł Pluto niepewnie. – I już zaraz muszę wracać do domu.

– Więc nie wiesz, co to jest fabryczne miasteczko. Ale ja ci powiem. Czy zastrzeliłeś kiedy królika, a potem, kiedy go podniosłeś, czułeś, że serce mu bije jak… jak… Boże, czy ja wiem jak co? No, było tak kiedy?

Pluto poruszył się niespokojnie na krześle. Spojrzał na siedzącą obok Gryzeldę i zauważył, że przenika ją konwulsyjny dreszcz.

– Nie wiem – odpowiedział.

– Boże! – szepnął chrapliwie Will.

Z drżeniem spojrzeli na niego. Jakoś każdy dokładnie zrozumiał, co Will chciał powiedzieć. Przeraziło ich to objawienie.

Nowy szmer przeniknął do fabrycznego domku i popłynął łagodnie poprzez szeregi innych żółtych domków.

– Myślicie, że się upiłem, co? – zapytał Will.

Rozamunda potrząsnęła głową. Wiedziała, że nie.

– Nie, nie jestem pijany. Nigdy nie byłem tak trzeźwy jak w tej chwili. A wy myślicie, że się upiłem, dlatego że tak mówię. Ale jestem trzeźwy, trzeźwy jak kawał drewna.

Rozamunda mówiła jakieś słowa pełne czułej łagodności i zrozumienia.

– Wy tam, w Georgii, siedzicie między tymi cholernymi dołami i kupami piachu, i wyobrażacie sobie, że ja jestem jak ten zeschły chojak, sterczący z ziemi. No cóż, może się taki wydaję tam, u was. Ale tu, w Dolinie, ja jestem Will Thompson. Przyjeżdżacie tutaj, widzicie mnie w tym żółtym fabrycznym domku i myślicie, że Will to tylko kawałek fabrycznej własności. I tu też się mylicie. Jestem Will Thompson. Jestem teraz silny jak sam Wszechmocny Bóg i pokażę wam swoją siłę. Zaczekajcie do jutra rana, wyjdźcie na ulicę i stańcie przed fabryką. Podejdę do jej drzwi i potrzaskam je na kawałki. Zobaczycie, jaki jestem silny. Może po jutrzejszym dniu, jak już wrócicie do tych swoich cholernych dziur pod Marion, będziecie o mnie myśleli inaczej.

– Lepiej się teraz połóż, Willu, i prześpij się trochę. Będziesz musiał jutro wcześnie wstać.

– Przespać się? Do cholery ze spaniem! Nie będę spał ani teraz, ani przez całą noc. Kiedy słońce wstanie, będę tak samo przytomny jak w tej chwili.

Pluto miał ochotę wstać i ruszać w drogę, ale bał się odezwać, póki Will mówił. Nie wiedział, co robić. Spojrzał na Miłą Jill i Gryzeldę, ale najwyraźniej nie myślały wracać teraz do domu. Siedziały przed Willem jak urzeczone.

Gryzelda zapatrzyła się w niego, jak gdyby był jakimś bożyszczem, w które wstąpiło życie. Chętnie uklękłaby przed nim na podłodze, objęła go za kolana i błagała, by położył jej dłoń na głowie.

Kiedy zdobyła się na odwagę, by podnieść wzrok, Will patrzał na nią. Patrzał tak, jakby jej nigdy dotąd nie widział.

– Wstań, Gryzeldo – powiedział spokojnie. Wstała natychmiast, skwapliwie wykonując jego rozkaz. Czekała, co z kolei poleci jej zrobić. – Czekałem na ciebie od dawna, Gryzeldo, i teraz przyszedł czas.

Rozamunda nie próbowała odezwać się ani podnieść z krzesła. Siedziała spokojnie, z rękami złożonymi na kolanach, i czekała, co Will dalej powie.

– Tay Tay miał rację – rzekł Will.

Wszyscy zastanowili się, o co mu idzie. Tay Tay mówił tyle rzeczy, że niepodobieństwem było odgadnąć, co Will ma na myśli.

Ale Gryzelda wiedziała. Wiedziała najdokładniej, o jakie słowa Tay Taya chodzi Willowi w tej chwili.

– Zanim coś teraz zrobisz, Willu – odezwała się Jill – pomyśl lepiej o Bucku. Wiesz, co powiedział.

– Że mnie zabije, tak? No, to czemu nie przyjdzie i nie spróbuje? Miał okazję dziś rano. Byłem tam między ich cholernymi dołkami. Dlaczego wtedy tego nie zrobił?

– Jeszcze może zrobić. Czasu starczy.

– Nie boję się go. Jeżeli kiedyś choćby palec na mnie zakrzywi, ukręcę mu łeb i cisnę w jeden cholerny dół, a jego samego w drugi.

– Willu – powiedziała Rozamunda. – Proszę cię, uważaj. Bucka nic nie powstrzyma, jak sobie raz coś ubrda. Jeżeli dotkniesz Gryzeldy, a Buck się o tym dowie, to cię zabije z całą pewnością.

Ale jego przestały już ciekawić ich obawy przed tym, co może zrobić Buck.

Gryzelda stała przed nim. Oczy miała przymknięte, wargi lekko rozchylone, oddychała szybko. Gdyby jej kazał siąść, usiadłaby natychmiast. W przeciwnym razie mogła tak stać do końca życia.

– Tay Tay miał rację – powtórzył Will, wpatrując się w nią. – Wiedział, co mówi. Opowiadał mi o tobie masę razy, a ja wtedy nie miałem tyle rozumu, żeby cię wziąć. Ale teraz to zrobię. Nie powstrzyma mnie nic na całym bożym świecie. Będę to miał, Gryzeldo. Jestem teraz silny jak sam Wszechmocny Bóg i zrobię to.

Miła Jill i Pluto poruszyli się nerwowo na krzesłach, natomiast Rozamunda siedziała spokojnie, z rękami złożonymi na kolanach.

– Obejrzę cię taką, jaką Bóg chciał cię pokazać. Za chwilę zedrę do ostatka wszystko, co masz na sobie. Zedrę i poszarpię na takie małe strzępki, że nigdy nie będziesz mogła złożyć ich do kupy. Porozrywam do ostatniej niteczki. Jestem tkaczem. Przez całe życie robiłem tkaniny wszelkiego możliwego rodzaju. A teraz porwę wszystko na takie drobne kawałki, że nikt nawet nie pozna, co to było. Będzie wyglądało jak szarpie, kiedy skończę. Tam, w fabryce, tkałem materiały bawełniane i koszulowe płótna lniane, drelichy i co tylko chcesz. A tu, w tym żółtym domu fabrycznym, podrę na tobie wszystko. Jutro znowu zaczniemy prząść i tkać, ale dziś potargam ten materiał tak, że będzie wyglądał jak szarpie z odziarniarki.

Podszedł do niej. Żyły na jego dłoniach i przedramionach nabrzmiały i pulsowały, jakby za chwilę miały pęknąć. Zbliżył się jeszcze bardziej, przystanął na odległość wyciągniętego ramienia i utkwił w niej wzrok.

Gryzelda cofnęła się nieco. Nie lękała się Willa, bo wiedziała, że nie zrobi jej nic złego. Ale odstąpiła o krok, gdyż przestraszyła się jego spojrzenia. Oczy Willa nie były okrutne ani mordercze – nie uczyniłby jej krzywdy za nic w świecie, gdyż patrzał na nią zbyt czule – ale te oczy zbliżały się coraz bardziej i bardziej.

Oburącz pochwycił wycięcie jej sukni i gwałtownie szarpnął w obie strony, szeroko rozwierając ramiona. Cienki, drukowany woal rozstąpił się w jego rękach jak bibułka. Zdarł z niej suknię, targając ją obłędnie na kawałki, rwąc wszystko, zaciekle, gruntownie. Patrzała na niego, cała pulsująca podnieceniem, śledziła rozlatane, zakrzywione palce i ruchy rąk. Pochylony nad trzymaną w rękach tkaniną, rozdzierał ją sztuka po sztuce jak wariat i ciskał strzępki na wszystkie strony. Gryzelda biernie patrzała, jak odrzucił precz resztkę sukni i rozerwał białą koszulkę niby papierowy worek. Pracował coraz szybciej, drąc, targając, rwąc, ciskając wokoło strzępy materiału, zdmuchując z twarzy ulatujące drobiny. Teraz miała na sobie już tylko jedwab. Szarpnął go szaleńczo, jeszcze bardziej dziki niż na początku. Kiedy to uczynił, stanęła przed nim drżąca, pełna wyczekiwania, taka właśnie, jak zapowiedział. Pot wystąpił mu na twarz i piersi. Oddychał z trudnością. Spracował się, jak jeszcze nigdy dotąd; strzępki materiału leżały na podłodze, pokrywając mu stopy.

– Teraz! – krzyknął do niej. – Teraz, psiakrew, teraz! Powiedziałem ci, że będziesz tu stała tak, jak Bóg chciał cię pokazać! Tay Tay miał rację! Przecież mówił, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką Bóg stworzył, nie? Mówił, że jesteś taka ładna, taka piekielnie ładna, że kiedy człowiek ciebie zobaczy, tak jak ja w tej chwili, to ma chęć rzucić się na czworaki i coś polizać. Nie mówił tak? Bóg świadkiem, że mówił! No i nareszcie, po całym tym czekaniu dostałem cię. I zrobię to, co zawsze chciałem zrobić, odkąd cię pierwszy raz zobaczyłem. Ty wiesz, co to jest, prawda, Gryzeldo? Wiesz, czego chcę. I dasz mi to. Ale ja nie jestem podobny do wszystkich innych, co noszą spodnie. Teraz jestem silny jak sam Wszechmocny Bóg. I zrobię to, Gryzeldo. Tay Tay wiedział, co gada. Mówił, że mężczyzna musi chcieć ci to zrobić. Ma on więcej rozumu w głowie niż my wszyscy razem wzięci, chociaż ryje się w ziemi jak głupi.

Umilkł i zaczerpnął tchu, podchodząc do niej. Gryzelda cofnęła się ku drzwiom. Już teraz nie próbowała mu się wymknąć, ale musiała odstępować coraz dalej i dalej, póki jej nie chwycił i nie pociągnął w inną część domu. Rzucił się na Gryzeldę i porwał ją w ramiona.

Загрузка...