Rozdział 19

Tego wieczora Tay Tay przesiedział do późna, usiłując dogadać się z Buckiem. Czuł, iż ma obowiązek przekonać własne dzieci, że życie jest sprawą głębszą, niż sądzą z zewnętrznych pozorów. Dziewczyny najwyraźniej uświadamiały to sobie w przeciwieństwie do chłopaków. Tay Tay wiedział, że później będzie dość czasu na rozmowę z Shawem, poświęcił więc całą uwagę Buckowi przez wzgląd na Gryzeldę. Buck był rozdrażniony wyjaśnieniami ojca, i zachowywał się tak, jakby ich nie chciał zrozumieć.

– Wy, chłopcy, jakoś tego nie chwytacie – powiedział Tay Tay, opuszczając ręce. – Wam się zdaje, że jak macie trochę pieniędzy do wydania, nowy płaszcz nieprzemakalny albo jakiś inny fatałach, i brzuch napchany mięchem, to już nie ma się o co martwić. Bardzo bym chciał wam to wytłumaczyć. Ale takie tłumaczenie to trudna sprawa, bo nie bardzo umiem dobierać słowa, a choćbym nawet umiał, niewiele by to pomogło, bo takie rzeczy trzeba czuć. Jak mówił jeden gość: Jedno z dwojga, albo coś jest, albo czegoś nie ma. Otóż mnie się widzi, że w was tego nie ma. Kiedyś idź sam jeden na spacer i pomyśl sobie trochę, a może ci to przyjdzie. Nie wiem, co by ci jeszcze poradzić.

– A ja w ogóle nie wiem, co, u cholery, ojciec gada – przerwał Buck. – Ale jeżeli ojcu idzie o to coś, co ma Gryzelda, to ja tego nie chcę. Pojechała do Doliny i wróciła cała napstrykana tym czymś. A jakby mnie ojciec spytał, powiedziałbym, że to jest z Willa Thompsona. Tego bawełnianego łba!

– Will Thompson był prawdziwym mężczyzną – odezwała się Jill.

– Prawdziwym mężczyzną, tak? I tyś też dostała swoje, co? Najlepszy dowód, żeś tu przyjechała raptem gotowa wyjść za Pluta Swinta. Teraz byś była w kropce, jakby się nie chciał z tobą ożenić.

– Tak czy owak, Will był prawdziwym mężczyzną.

– Co to jest, do cholery, prawdziwy mężczyzna? Will nie był ani wyższy, ani silniejszy ode mnie. Mógłbym dla zabawy rzucać nim o ziemię co dzień przed śniadaniem.

– Był inny nie przez to, jak wyglądał, a przez to, co miał w sobie. Potrafił coś czuć, a ty nie.

Buck wstał i przez chwilę patrzał od progu na dziewczęta.

– Za co wy mnie bierzecie? Za frajera? Myślicie, że nie widzę, jak tu razem z Gryzeldą kombinujecie sobie wymówkę? Nie jestem aż taki tępak. Nie nabierzecie mnie na to gadanie.

Wybiegł z domu, nikt nie wiedział dokąd. Tay Tay czekał jeszcze czas jakiś, sądząc, że wróci za kilka minut i ochłonąwszy na nocnym powietrzu, będzie go słuchał rozsądniej, ale o północy Bucka jeszcze nie było. Tay Tay wstał, chcąc położyć się do łóżka.

– Buck się zmieni, jak będzie starszy, Gryzeldo. Bądź z nim cierpliwa, póki jeszcze trochę nie pożyje. Niektórym trzeba prawie całego życia, żeby nauczyć się pewnych rzeczy.

– Boję się, że on nigdy się nie nauczy – odrzekła. – A w każdym razie dopiero wtedy, jak już będzie za późno.

Tay Tay poklepał ją po ramieniu.

– Wy, dziewczęta, jesteście całe podminowane tym, że Willa zabili. Idźcie teraz do łóżka i wyśpijcie się dobrze. Jutro rano wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej.

– Ale on nie żyje – powiedziała Jill. – Przecież nie mogę o tym zapomnieć.

– Może to i lepiej w tej chwili, że nie żyje. Nie mogłybyście zostać we trzy w Scottsville. Rozamunda była jego żoną, a ty z Gryzeldą narobiłybyście galimatiasu, na który prawo nie pozwala.

Kiedy już wszyscy w domu posnęli, Tay Tay długo jeszcze leżał i rozmyślał. Buck nie wrócił; Gryzelda samotnie płakała w izbie po drugiej stronie sieni. Blisko godzinę Tay Tay przeleżał na boku, słuchając, jak miota się bezsennie na łóżku. W końcu uspokoiła się jednak i Tay Tay odgadł, że zasnęła. Zastanawiał się, dokąd mógł pójść Buck. Nie warto było wstawać i szukać go po nocy, więc próbował usunąć Bucka ze swoich myśli.

O jakiejś porze usłyszał, że Jill wychodzi na tylny ganek napić się wody. Słyszał, jak stąpa w miękkich pantoflach przez sień, mijając jego drzwi. Na ganku pozostała ledwie minutę i zaraz weszła z powrotem do domu. Tay Tay, usłyszawszy, że wraca, obrócił się na drugi bok i zajrzał przez drzwi do ciemnej sieni. Widział niewyraźnie jasną plamę nocnej koszuli Jill; kiedy przechodziła pod drzwiami, mógłby wyciągnąć rękę i dotknąć jej czubkami palców. Już chciał zapytać, czy nie jest chora, ale rozmyślił się. Przecież wiedział, iż nic jej nie dolega prócz tego, co sprawiało, że Rozamunda i Gryzelda także nie mogły sobie miejsca znaleźć. Nie odezwał się więc i pozwolił jej wrócić do łóżka. Wszystkie trzy poczują się znacznie lepiej po kilku godzinach snu. Jak zjedzą śniadanie, postara się z nimi pogadać.

O brzasku Bucka nadal nie było. Tay Tay leżał chwilę, obserwując pierwszy poblask na suficie, a potem obrócił głowę i patrzał, jak szarzejący świt przemienia się w dzień. Kiedy usłyszał na podwórku przyciszone głosy Czarnego Sama i Wuja Feliksa, wyskoczył z łóżka i ubrał się pośpiesznie. Wyjrzawszy przez okno, zobaczył obu czarnych siedzących na krawędzi dołu; nogi zwiesili do wykopu i czekali na rozpoczęcie pracy.

Wyszedł na podwórze.

– Widziałeś gdzie Bucka? – zapytał Wuja Feliksa.

Tamten potrząsnął głową.

– Chyba pan Buck jeszcze nie wstał tak wcześnie? – zapytał Czarny Sam.

– Gdzieś polazł na całą noc. Pewnie się niedługo zjawi.

– Jakieś kłopoty w rodzinie, proszę pana? – zapytał ostrożnie Wuj Feliks.

– Kłopoty? – powtórzył Tay Tay. – Kto mówił, że mam w rodzinie kłopoty?

– Jak biali ludzie nie zostają na noc w domu, to prawie zawsze znaczy, że są jakieś kłopoty.

Tay Tay przysiadł o kilka kroków dalej, spoglądając w wielki dół po prawej ręce. Czuł, że nie warto okłamywać Murzynów. Zawsze wiedzieli, co się święci.

– Może i były kłopoty – rzekł. – Ale teraz chyba jest po wszystkim. Jednego zabili i od dziś nie spodziewam się niczego wielkiego. Mam nadzieję, że już jest po wszystkim.

– A kogo zabili? – spytał Czarny Sam. – Nie słyszałem, żeby kogoś zabili, panie Tay Tay. To dla mnie nowina.

– A Willa Thompsona, w Dolinie Horse Creek. Przedwczoraj ktoś go zastrzelił. Dziewczyny bardzo są tym przejęte i mocno się nabiedziłem, żeby je uspokoić.

– Pewnie, że pan Tay Tay musiał się mocno nabiedzić. Bo to trudno jest uspokoić kobiety, jak taki męski chłop odejdzie.

Tay Tay obrócił się szybko i spojrzał na Czarnego Sama.

– O czym ty gadasz, u diabła starego?

– O niczym, proszę pana Tay Tay. O niczym a niczym.

– Idź do roboty – rzucił Tay Tay. – Słońce już wzeszło od pół godziny. Nic nie zrobimy, jeżeli będziemy czekali z kopaniem, aż słońce podejdzie wyżej. Tak sobie właśnie myślałem, że jedyny sposób, aby znaleźć tę żyłę, to kopać, kopać i kopać.

Obaj Murzyni zleźli do dołu. Czarny Sam podśpiewywał z cicha, a Wuj Feliks czekał, aż Tay Tay odejdzie, żeby pogadać z Samem o kłopotach w rodzinie. Po chwili wyjrzał przez krawędź wykopu, w miejscu, gdzie stał Tay Tay. Starego już nie było.

– Ten Buck i tak byłby go niedługo ukatrupił – powiedział Wuj Feliks. – Zabiłby go pierwszy, gdyby nie to, że tak się wolno kapuje. Już dawno, dawno temu widziałem w oczach jego żony to spojrzenie, jak tylko Will Thompson zaczął tu przyjeżdżać do Georgii. Już wtedy szykowała się dla niego. Pewnie sama o tym nie wiedziała, ale ja to czułem na milę. A ta druga też tylko czekała na to samo. Po prostu musiały dopuścić do siebie pana Willa. Nie było sposobu, żeby im przeszkodzić.

– O kim ty mówisz?

– Ano ta druga, ta Miła Jill.

– Oj, Murzynie, Murzynie, to dla niej nie nowość. Ta biała dziewczyna zawsze była taka. Ja już przestałem zwracać na nią uwagę. Ile widzi mi się, że ona była do tego gotowa grubo wcześniej niż zwykle, a to dlatego, że pan Will już z natury tak działał na nie wszystkie. Ale tej Gryzeldy, to trzeba się pilnować. Bo jak chłop na nią popatrzy, zaczyna go wszędzie świerzbić, że aż nie wie, gdzie się najpierw drapać.

– O, Boże mój, Boże!

– Nie miałem szczęścia od urodzenia. Chciałbym być białym człowiekiem. Bo ona ma to, o czym mówię.

– Boże, mój Boże!

– Któregoś dnia przechodziłem pod jej oknem i zajrzałem do środka.

– No i coś zobaczył, Murzynie? Księżyc wschodzący?

– To, com zobaczył, było takie, że zachciało mi się paść na czworaki i coś polizać.

– Boże, Boże!

– Nie mam szczęścia od urodzenia.

– Wielka prawda!

– Kłopoty w rodzinie.

– Boże, Boże!

– Jeden już zabity.

– A w rodzinie kłopoty.

– Już nie mają swojego chłopa.

– I już nie może ich dziabać.

– Boże, Boże!

– Kłopoty w rodzinie.

– Moja mama była czarna…

– I mój tata też…

– Biała dziewczyna jak rzepa…

– Boże, i rób co chcesz…

– Boże, Boże!

– Niedługo to trwało.

– Ktoś zabił ich samca.

– I już nie może ich dziabać.

– A w rodzinie kłopoty.

– Boże, Boże!

Tay Tay krzyknął na nich z góry. Poczęli wygarniać glinę, nie podnosząc oczu. Tay Tay opuścił się do wykopu, a z nim razem obsunęła się pecyna piachu i gliny.

– Buck wrócił i proszę, żebyście mu ani słówkiem nie pisnęli o tym, że go przez całą noc nie było. I tak już mam dosyć kłopotów na głowie, Wuju Feliksie, więcej mi nie potrzeba. Zostawcie go w spokoju i nie pytajcie, gdzie chodził. Tyle się na mnie zwaliło, że więcej już nie wytrzymam.

Kiwnęli głowami, czując jego wzrok na sobie.

– Ktoś zastrzelił tamtego ich chłopa – rzekł głośno Czarny Sam.

Tay Tay obrócił się szybko.

– Coś ty powiedział?

– Tak jest, proszę pana Tay Tay. Tak jest. Nic a nic mu nie powiemy.

Tay Tay zaczął gramolić się na górę.

– I już nie może ich dziabać.

Tay Tay zatrzymał się w miejscu. Nagle zeskoczył do wykopu, okręcając się w powietrzu.

– Co wy, smoluchy, gadacie, u diabła starego?

– Tak jest, proszę pana Tay Tay. Tak jest. My nic nie powiemy panu Buckowi. Nie powiemy nic a nic. Tay Tay znów zaczął wdrapywać się na górę.

– Kłopoty w rodzinie – powiedział głośno Czarny Sam.

Tay Tay przystanął po raz trzeci, ale już się nie obracał. Czekał w miejscu i nasłuchiwał.

– Tak jest, proszę pana, tak jest. My nic nie powiemy panu Buckowi. Nic a nic.

– Będzie tutaj za chwilę i chcę, żebyście go zostawili w spokoju. Jeżeli usłyszę, że pytacie, dlaczego go nie było przez całą noc, przyjdę z drągiem i łby wam z karków postrącam.

– Tak jest, panie – odpowiedział Czarny Sam. – Tak jest proszę pana Tay Tay. My nic nie powiemy panu Buckowi.

Tay Tay wylazł z dołu. Czarni milczeli. Pewien był, że posłuchają jego rozkazu. Sprytni z nich byli Murzyni.

Na górze Tay Tay spotkał Bucka idącego do roboty. Objął go za ramię. Nie powiedzieli do siebie ani słowa, a po chwili Buck odwrócił się i zsunął do wykopu, gdzie czekali obaj czarni. Tay Tay przez kilka minut stał nad krawędzią i patrzał, jak wyrzucają glinę łopatami. Potem poszedł na frontowe podwórko.

Drogą od szosy Marion-Augusta nadjeżdżało duże auto, wzbijając tumany kurzu. Zrazu Tay Tay myślał, że to Pluto, ale wóz jechał dwa raz szybciej, niżby się Pluto odważył, a oprócz tego był większy, lśniąco czarny z chromoniklowymi częściami, które błyszczały w słońcu niczym nowe półdolarówki.

– Któż to może być? – zapytał siebie Tay Tay i przystanąwszy pod dębem, patrzał na zbliżający się wóz.

Nim się obejrzał, samochód już był na podwórku. Kierowca zwolnił, owiany tumanem żółtego pyłu, i stanął tak raptownie, że kurz przeleciał przed auto.

Tay Tay podbiegł kilka kroków ku wielkiemu czarnemu samochodowi, który właśnie wtoczył się na podwórko, rozkołysany na giętkich resorach i huczący długim silnikiem.

Z rozdziawionymi ustami Tay Tay patrzał, jak z wozu wysiada i podchodzi do niego Jim Leslie. Nie mieściło mu się w głowie, że go tu widzi. Jim Leslie zjawił się u niego po raz pierwszy od lat blisko piętnastu.

– No, jak pragnę zdrowia! – wykrzyknął Tay Tay, podbiegając do syna i chwytając go za rękę.

– Cieszę się, że cię widzę, tato – rzekł Jim Leslie. – Gdzie Gryzelda?

– Kto?

– Gryzelda.

– Chyba nie po to przyjechałeś, synu, żeby o nią pytać?

– Gdzie ona jest?

– Pewnie coś ci się pokręciło, Jim. A bo to nie przyjechałeś, żeby zobaczyć się z całą rodziną?

Jim Leslie ruszył ku domowi. Tay Tay dopędził go, pochwycił za rękę i czym prędzej zatrzymał.

– Minutkę, synu. Weź no na wstrzymanie. Co ty masz za interes do żony Bucka?

– Nie mam czasu z tobą mówić. Bardzo mi się śpieszy. Puść mnie.

– Posłuchaj, synu – poprosił Tay Tay. – Mamy teraz zmartwienie w domu.

– Z jakiego powodu? Co się stało?

– Przedwczoraj zabili w Scottsville Willa Thompsona. Dziewczyny są zdenerwowane i smutne. Nie chcę, żebyś tu narobił jakiegoś galimatiasu. Chodź do wykopu i pogawędź ze mną i z chłopakami. Jeżeli ci się znudzi tu siedzieć, zakręcaj i wracaj do Augusty. W przyszłym tygodniu, jak dziewczyny trochę się uspokoją, przyjedziemy do ciebie z wizytą.

– Gryzelda nie ma nic do tego. Co ją obchodzi, że zabili Willa Thompsona? Niczym dla niej nie był. Nie zadawałaby się z jakimś bawełnianym łbem z Doliny.

– Słuchaj, synu. Ja wiem o wiele więcej od ciebie i proszę cię, żebyś tam nie wchodził. Kobiety to dziwne stworzenia i mężczyzna nie zawsze je rozumie. Nie mogę ci teraz nic powiedzieć, ale proszę, żebyś nie wchodził do domu. Wsiądź do wozu, zakręć i wracaj z powrotem do Augusty. Jedź, synu, zanim zacznie się bieda.

– Co ja mam z tym wspólnego? – zapytał ze złością Jim Leslie. – Will Thompson nie wchodzi tu w grę. Gryzelda nie mogła się zadawać z takim bawełnianym łbem.

– To, że jak mówisz, był bawełnianym łbem, też nie ma z tym nic wspólnego.

– Więc mnie puszczaj. Bardzo się śpieszę. Nie mam czasu tu stać i wykłócać się z tobą. Wiem, czego chcę, i po to przyjechałem.

Tay Tay pojął, że nie zdoła zatrzymać Jima Leslie, ale zdecydowany był uczynić wszystko, co w jego mocy, aby zapobiec awanturze. Uznał, że najlepiej będzie zawołać Bucka i Shawa i wspólnymi siłami zapakować Jima do auta.

Krzyknął do Bucka i czekał, nie puszczając ręki Jima. Ten rozejrzał się, czy Buck nie wyskoczy skądsiś lada chwila.

– To nic nie pomoże, bo ja się Bucka nie boję – powiedział Jim. – A w ogóle gdzie on jest?

– Kopie w dole.

Tay Tay zawołał znowu, nasłuchując, czy Buck się odzywa.

– Ciągle szukacie złota – roześmiał się Jim Leslie. – I to nawet Buck i Shaw. Zdawałoby się, że do tej pory mogliście już wszyscy zmądrzeć. Powinniście wziąć się do roboty i coś uprawiać na tej ziemi. A wy tyleście dotychczas zdziałali, że tu usypujecie kupy piachu.

– Niedługo trafię na żyłę.

– To samo mówiłeś czternaście czy piętnaście lat temu. Z wiekiem wcale nie nabrałeś rozumu.

– Mam swój rozum, o którym ty nic nie wiesz, synu.

Zza węgła wyszedł Buck. Zdziwił się na widok Jima Leslie, ale podszedł bliżej, by się dowiedzieć, dlaczego go wołano. Przystanął w odległości paru kroków i podejrzliwie popatrzał na starszego brata.

– Czego chcesz? – zapytał.

– Ja ciebie nie wołałem – odparł Jim Leslie. – Ojca zapytaj. To on cię potrzebuje.

Tay Tay zwrócił się do Jima:

– Słuchaj, synu. Jeszcze raz cię proszę, wsiądź do auta i wracaj do Augusty, zanim się zrobi awantura. Wiesz, że nie da się zatrzymać Bucka, jak już raz zacznie, a ja nie chcę u siebie burdy.

Czekał chwilę w nadziei, że Jim Leslie zastosuje się do jego prośby. Ale ten nic nie odrzekł ojcu. Nawet pojawienie się Bucka nie zdołało go odwieść od zapowiedzianego zamiaru.

– Synu – zwrócił się do Bucka Tay Tay. – Przyjechał Jim Leslie. Nie chcemy awantury. Zawsze jest u nas mile widziany. Ale jeżeli coś zacznie w domu, to… no, po prostu nie wejdzie i koniec.

Jim obrócił się do nich plecami i zaczął wchodzić na schodki ganku. W połowie drogi uczuł, że ktoś wykręca mu rękę ze stawu.

– Nie pójdziesz! – powiedział Buck, puszczając go. – Zostaniesz na podwórku albo pojedziesz precz.

Tay Tay począł ryczeć do Shawa, żeby przybiegł na pomoc.

Загрузка...