Rozdział 13

Rozamunda, Shaw i Buck oczekiwali ich u skraju miasta, na rogu ulicy. Natomiast Willa nie było nigdzie widać. Podjechali do krawężnika i zgasili motor. Okna za żelaznymi balkonami na piętrze były jeszcze otwarte, a większość ich oświetlona. Tay Tay usiłował nie podnosić wzroku powyżej parteru.

– Dostałeś pieniądze, tato? – spytała Rozamunda, która pierwsza podeszła do auta.

– No, chyba – odparł z dumą. – Patrz, jaka harmonia zielonych papierków!

Buck i Shaw zbliżyli się, by też zobaczyć. Wszyscy mieli zadowolone miny.

– Mnie jest potrzebny nowy płaszcz nieprzemakalny – powiedział Shaw.

– Synu – odrzekł Tay Tay, potrząsając głową i wpychając głęboko do kieszeni zwitek banknotów. – Synu, jak będzie padało, to najlepiej zrzuć ubranie i zdaj się na swoją własną skórę. Pan Bóg nie stworzył lepszego płaszcza nieprzemakalnego od ludzkiej skóry.

– A co ojciec zrobi z taką kupą pieniędzy? – zapytał z kolei Buck. – Mógłbyś ojciec trochę odpalić. Już nie wiadomo odkąd nie miałem ani centa na drobne wydatki.

– I nie będziesz miał jeszcze nie wiadomo ile czasu. Tak gadacie, chłopcy, jakbym tu chował bryłki złota do podziału. Jim Leslie pożyczył mi te pieniądze, żeby jakoś przetrzymać jesień i zimę. Musimy za to jeść i jeszcze podzielić się z mułami.

Tay Tay wyciągnął szyję, szukając Willa. Pilno mu było jechać do domu, bo już zbliżała się północ i chciał nazajutrz wcześnie wziąć się do roboty. Zamierzał rozpocząć kopanie o wschodzie słońca.

– Gdzie Will?

– A był tu przed chwilą – odpowiedziała Rozamunda, wsiadając do auta i sadowiąc się obok ojca. – Tylko go patrzeć.

– Chyba nie polazł tam znowu? – zapytał Tay Tay. – Nie ma żadnego sensu, żeby człowiek tak często się paskudził.

– Will tym razem wcale się nie spaskudził – zauważył Shaw, mrugając do Gryzeldy. – Wybrał sobie fajną blondynkę. Ale już pewnie z nią skończył, bo jakem go tu widział niedawno, to właśnie się do niej zabierał.

Rozamunda stłumiła szloch.

– Will nie robi nic złego – rzekł Tay Tay. – Jutro z samiusieńkiego rana zabierzemy się wszyscy porządnie do kopania. To mu wybije z głowy takie rzeczy.

– Zanosi się na deszcz – powiedział Shaw. – Nie będzie można zacząć wcześnie rano, jeżeli w nocy porządnie popada.

– Teraz nie może być deszczu – oświadczył stanowczo Tay Tay. – Jestem przeciwny, żeby padało w najbliższym czasie. Musimy koniecznie kopać te doły.

Ilekroć spadł porządny deszcz, doły wypełniały się wodą, niekiedy na kilka stóp głęboką. W takich razach mogli tylko ściągać ją wężem gumowym. Wpuszczali jeden koniec długiego węża do wykopanego dołu, drugi zaś do innego, znajdującego się gdzieś niżej, i w ten sposób przetaczali wodę. Nieraz ciężko się naharowali, zanim Tay Tay odkupił używany wąż od straży ogniowej z Augusty. Przedtem musieli wynosić wodę wiadrami, a jeśli była głęboka, często tracili parę dni po każdym deszczu, nim mogli znowu wziąć się do wykopywania ziemi. Teraz, mając wąż, mogli przetaczać kilka stóp wody w ciągu godziny albo nawet szybciej.

Tay Tay wciąż wyciągał szyję, rozglądając się po ulicy.

– O, idzie Will.

Rozamunda obróciła się w tym kierunku. Znowu zaczęła szlochać.

Will podszedł do auta krokiem zamaszystym, z kapeluszem zawadiacko przekrzywionym na głowie, i oparł się o przedni błotnik z tej strony, gdzie siedział Tay Tay. Zdjął kapelusz i zaczął się wachlować.

– Poszczęściło się? – krzyknął do teścia. – Dostałeś forsę?

Mówił tak głośno, że słychać go było o kilka domów dalej. Ludzie na najbliższym rogu przystanęli i obejrzeli się, aby zobaczyć, co się stało.

– Cicho, Will – powiedziała Gryzelda.

Była najbliżej i uważała za swój obowiązek uciszyć go, póki nie wyjadą z miasta.

– Jak się masz, ładniutka! – krzyknął do niej Will. – Skądeś się wzięła? Nie widziałem cię, kiedy tu przysterowałem.

Buck i Shaw stali nieopodal i śmieli się z Willa. Reszta niecierpliwiła się, chcąc wsadzić go do auta i odjechać, zanim się zjawi policjant.

– Jak Boga kocham, dobrze, że nie mam zwyczaju popijać – rzekł Tay Tay. – Bo jakbym raz zaczął, już bym nie wiedział, kiedy przestać. Trąbiłbym do końca, równie pewnie, jak to, że Pan Bóg stworzył zielone jabłuszka.

Mimo gwałtownych protestów Willa, Buck i Shaw wepchnęli go na tylne siedzenie. Rozamunda podniosła straponteny i ustąpiła Willowi miejsca obok ojca. Buck siadł przy niej, a Shaw i Tay Tay przytrzymali Willa między sobą.

– Jak wy się ze mną obchodzicie? – protestował Will, kopiąc teścia w golenie. – Jesteście niesprawiedliwi. Nie wiecie, że nie mogę wyjechać z miasta, póki nie wystrzelę ostatniego naboju? Patrzcie: tu jeszcze nikt nie śpi i wszyscy chodzą sobie po ulicach. Puszczajcie mnie!

Miła Jill odjechała od krawężnika i ruszyła ulicą ku szosie prowadzącej do Marion.

– Chwileczkę – powiedział Will. – Dokąd my jedziemy? Ja dzisiaj wracam do domu. Zakręcajcie i wieźcie mnie do Doliny.

– Właśnie jedziemy do domu, Willu – odrzekł Tay Tay. – Siedź spokojnie i ostygnij sobie na nocnym powietrzu.

– Kłamstwo! Jedziemy w stronę Marion. A ja dziś wieczorem muszę być w Dolinie. Muszę dopilnować, żeby włączyli prąd w przędzalni.

– Coś mu się we łbie pokręciło – rzekł Tay Tay. – Za dużo wypił gorzałki.

– On i na trzeźwo mówi o włączeniu prądu – powiedziała Rozamunda. – Teraz już nawet gada o tym przez sen.

– No, ja tam nie wiem, o co mu idzie. Nic z tego nie mogę wymiarkować. Jaki prąd? Po co on ma go włączać?

– Will mówi, że odbiorą kompanii przędzalnię, włączą prąd i sami ją będą prowadzili.

– Znów jakiś zwariowany pomysł tych robotników bawełnianych – powiedział Tay Tay. – Farmerzy nigdy tak nie gadają. Farmerzy to na ogół spokojny naród. Tak wygląda, jakby te wariaty z Doliny nie miały krzty rozumu w głowie. Ani Will, ani cała reszta. Powinien posiedzieć u nas, pogospodarować trochę i pokopać doły. Ja jestem za tym, żeby go zatrzymać na wsi i nie puszczać do Doliny Horse Creek, bo mu tam jeszcze w łeb strzelą.

– To nie dla niego – powiedziała Rozamunda. – Znam Willa. On jest tkacz z krwi i kości. Chyba jeszcze nie było drugiego, który by tak kochał przędzalnię, jak on. Czasem Will mówi o krośnie zupełnie jak o własnym dziecku. Nie czułby się dobrze na farmie.

Will wyciągnął się na siedzeniu, stopy złożył na podpórce, głowę odrzucił w tył, na oparcie. Nie zamknął jednak oczu i wydawało się, że wszystko, co mówią, dociera do jego świadomości.

Miasto pozostało daleko w tyle. Ilekroć wjeżdżali na szczyt jakiejś piaszczystej wydmy, mogli za sobą dostrzec w dole, na równinie, żółtawą łunę płonącego światłami miasta. Wysoko nad nim oświetlone ulice Wzgórza, jakby wprawione w niebo, przypominały jakiś zamek pośród obłoków.

Wielki, siedmioosobowy wóz mknął poprzez mrok; dwa długie promienie reflektorów wyglądały jak czułki szybko lecącego owada, kiedy tak przebijał się przez stojącą przed nim ścianę ciemności. Jill jeździła tą szosą ze sto razy i znała tu każdy zakręt. Rozgrzane opony syczały po gładkim asfalcie.

Piętnaście mil do Marion przejechali w dwadzieścia minut. Przed miastem wóz zwolnił i z asfaltowej szosy skręcili w piaszczysto-gliniastą drogę wiodącą do domu. Została już tylko mila, toteż w kilka minut później byli na miejscu. Tay Tay wstał niechętnie. Zawsze ogromnie lubił jeździć autem po nocy.

– Miałem szczęśliwy dzień, moi kochani – powiedział, wysiadając i przeciągając się. – Rany boskie! Czuję się, jakby mnie kto na sto koni wsadził!

Przeszedł przez podwórko, wyczuwając pod stopami swojski, ubity, biały piasek. Cudownie było znaleźć się znowu w domu i chodzić tak po podwórzu. Lubił wyjeżdżać do Marion i Augusty choćby tylko po to, żeby móc wrócić, stąpać po ubitym, białym piasku i patrzeć na wielkie kopce ziemi, rozrzucone po całej farmie niczym olbrzymie mrowiska.

Will podniósł się i spojrzał na ciemne zarysy domu i stajni. Przetarł oczy i popatrzał raz jeszcze, pochylając się, aby lepiej widzieć.

– Kto mnie tu przywiózł? – zapytał. – Miałem dziś wrócić do domu.

– Dobrze już, dobrze, Willu – odpowiedziała uspokajająco Rozamunda. – Zrobiło się późno i ojciec chciał wracać i położyć się do łóżka. Jakoś się jutro dostaniemy z powrotem. Jeżeli Miła Jill nie będzie mogła nas zabrać, to pojedziemy autobusem.

Objęła go wpół i poprowadziła ku domowi. Szedł obok niej z rezygnacją.

– A ja ten prąd włączę – powiedział.

– Włączysz, włączysz, Willu.

– Choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię, to go włączę.

– Oczywiście, Willu.

– Nie zatrzymają mnie. Wejdę tam i włączę prąd, jak Boga jedynego kocham.

– A teraz chodźmy do łóżka – mówiła czule Rozamunda. -Jak się położymy, pomasuję ci głowę i pośpiewam do snu.

Potykając się w ciemnościach, weszli po schodkach do domu. Za nimi nadeszły Jill i Gryzelda i pozapalały lampy.

– Tak się zastanawiałem, co słychać z tym Dave'em – powiedział Tay Tay. – Chodźcie, chłopcy, do stajni, to zobaczymy.

– Zmęczony jestem – rzekł Shaw. – Chcę się położyć.

– To potrwa minutę, synu. Tylko minutkę.

W milczeniu poszli do stajni. Księżyc nie świecił, ale niebo było czyste i gwiazdy błyszczały jasno. Groźne chmury zniknęły; było mało prawdopodobne, żeby deszcz padał przed ranem. Weszli do stajni i zbliżyli się bo boksów.

Panowała zupełna cisza; rozlegało się tylko czyjeś chrapanie. Nawet muły stały spokojnie.

Tay Tay potarł zapałkę i zaświecił latarnię, która zawsze wisiała przy drzwiach. Poniósł ją do boksu, gdzie sypiał Dave.

– Niech mnie nagła krew zaleje! – wykrzyknął chrapliwie stłumionym głosem.

– Co się stało, ojciec? – spytał Buck, podchodząc i zaglądając przez drabinkę.

– No, czy to nie dobry kawał, synu?

Shaw i Buck spojrzeli na Dave'a i Wuja Feliksa. Obaj spali twardo. Strzelba Wuja Feliksa stała w kącie boksu, a on sam, z głową przechyloną na ramię, siedział niewygodnie oparty o przegrodę i chrapał, aż się rozlegało po całej stajni. Dave spał wyciągnięty na wznak, złożywszy głowę na wiązce siana. Leżał spokojnie jak nowo narodzone dziecko; Tay Tay odwrócił się, żeby go nie zbudzić.

– Nie ruszajcie ich, chłopcy – powiedział, cofając się. – Wuj Feliks widać nie wytrzymał i zasnął. Musi być zmordowany jak pies, jeżeli tak tu siedzi i chrapie niczym orkiestra. A wcale nie przypuszczam, żeby ten Dave chciał stąd pryskać. Bo gdyby chciał, już by go dawno nie było. Coś mi się widzi, że mu u nas dobrze. Zostawcie ich. I tak nie ucieknie przed ranem.

Kiedy wracali do domu, Buck szedł obok ojca.

– Ten Dave leci na Miłą Jill. Niech ojciec nie pozwala mu zbliżać się do niej. Zwieją razem, ani się ojciec obejrzy.

Tay Tay zastanawiał się, idąc.

– Już ją raz miał – rzekł. – Wtedy, w nocy, poleźli pod ten dąb i tam ich nakryliśmy z Willem. Właśnie tak sobie myślę, że chyba nie ma co się bać, żeby uciekli. Chłop i dziewczyna uciekają tylko wtedy, jak nie mogą w domu robić tego, o co im chodzi. Więc zdaje mi się, że nie mają po co wiać. A poza tym miarkuję, że Jill chyba z nim skończyła. Bo już dostała, co chciała.

Buck poszedł nieco naprzód. Powiedział przez ramię:

– Ojciec, powinieneś na nią uważać. Bo się wykończy, jak tak dalej pójdzie.

– Wcale nie, jeżeli tylko będzie się pilnowała księżyca – odparł Tay Tay. – A mnie się widzi, że Miła Jill potrafi dać sobie radę. Na ogół wie, co robi. Czasem coś jej tam strzeli do głowy bez żadnego powodu. Ale dobrze wie, co jej może zaszkodzić, a co nie.

Buck wszedł do domu bez dalszych komentarzy. Shaw zaszedł na tylne podwórko, aby przed snem napić się wody. Tay Tay został sam w sieni.

Drzwi izb sypialnych były otwarte; wszyscy gotowali się do snu. Rozamunda rozbierała Willa; ściągała mu spodnie, trzymając je za mankiety, a on drzemał znowu, siedząc na krześle. Tay Tay przypatrywał im się dłuższą chwilę.

– Spróbuj namówić Willa, żeby tu został i popracował na farmie, Rozamundo – odezwał się, podchodząc do drzwi. – Potrzebny mi jest ktoś do doglądania bawełny. Ja i chłopaki nie mamy na to czasu, bo w kółko musimy kopać, a tych dwóch czarnuchów i tak trzeba pilnować. Wolą kopać we własnych dołach niż orać pod uprawę.

– Nie uda mi się go namówić, tato – odparła, potrząsając głową i patrząc na Willa. – Zagnębiłby się, gdyby miał wyjechać z Doliny i zamieszkać tutaj. Nie jest stworzony do gospodarowania i takich rzeczy. Wychował się i dorósł w mieście fabrycznym. Nawet bym nie próbowała zmusić go teraz do wyjazdu.

Tay Tay odszedł zawiedziony. Widział, że na razie nie byłoby celu jej przekonywać.

Przed drzwiami izby Bucka i Gryzeldy przystanął i zajrzał do środka. Oni także gotowali się do snu. Buck siedział na krzesełku i zdejmował buty, a Gryzelda na dywanie ściągała pończochy.

Podnieśli głowy, kiedy Tay Tay przystanął na progu.

– Czego ojciec chce? – zapytał Buck z rozdrażnieniem.

– Synu – odparł – po prostu muszę napatrzeć się Gryzeldzie. Bo powiedz, czy to nie najładniejsza dziewczyna, jaką widziałeś?

Buck wepchnął buty i skarpetki pod łóżko i położył się. Obrócił się plecami do ojca i naciągnął koc na twarz.

Gryzelda pokiwała karcąco głową.

– Oj, tato – powiedziała, podnosząc na niego oczy. – Proszę cię, nie zaczynaj znowu. Przecież mi obiecałeś, że nie będziesz mówił takich rzeczy.

Tay Tay wsunął jedną nogę do izby i oparł się o framugę drzwi. Patrzył, jak Gryzelda zwija i rozwija pończochy, i zawiesza je na oparciu krzesła. Podniosła się szybko i przystanęła obok łóżka.

– Chyba mi nie poskąpisz takiego drobiażdżku, prawda, Gryzeldo?

– Ach, dajże spokój.

Czekała, aż wyjdzie, żeby się rozebrać i włożyć nocną koszulę. Tay Tay stał na progu, jedną nogą w pokoju, i przypatrywał się Gryzeldzie z zachwytem. W końcu zaczęła rozpinać sukienkę, zerkając na niego co chwila. Następnie, przytrzymując ją, wysunęła kolejno ramiona z rękawów. Jedną ręką narzuciła sobie na głowę koszulę nocną. Zręcznie opuściła sukienkę na podłogę, jednocześnie osuwając koszulę na ramiona i biodra, ale Tay Tay wytrzeszczył oczy, bo kiedy jedna i druga opadała, na ułamek sekundy dostrzegł co najmniej parocalową lukę między górą sukni, a spodem koszuli. Przetarł oczy, by lepiej widzieć.

– Niech mnie szlag trafi – powiedział, odchodząc do ciemnej sieni. – Niech mnie szlag trafi!

Gryzelda zdmuchnęła lampę i wskoczyła do łóżka.

Загрузка...