Rozdział 14

Tay Tay czuł, że jeszcze przed wieczorem wybuchnie awantura. Od samego rana, kiedy zaczęli kopać w wielkim dole przy domu, Buck odgrażał się Willowi, a ten siedział samotny i ponury na ganku, klnąc Bucka pod nosem. Kopali wszyscy, włącznie z Czarnym Samem i Wujem Feliksem; każdy pracował, z wyjątkiem Willa, który nadal nie chciał zejść do dołu i wygarniać piachu i gliny w gorącym słońcu.

Buck był wściekły, a pod wpływem wzrastającej południowej duchoty w wykopie, gdzie nie było ani odrobiny świeżego powietrza, jego złość stawała się coraz groźniejsza. Przez całe rano Tay Tay robił, co mógł, żeby go nie wypuścić z dołu.

– Zabiję tego sukinsyna – powtórzył Buck po raz czwarty z rzędu.

– Will nie będzie zaczepiał Gryzeldy – odparł Tay Tay. – Bierzże się do kopania i wybij to sobie z głowy.

Zapewnienia ojca nie wywarły na Bucku wrażenia, chociaż uspokoił się na chwilę. Tay Tay wylazł z dołu, aby nieco ochłonąć. Wydostawszy się na wierzch, poszukał wzrokiem Willa, ażeby się upewnić, czy nie zaczepia Gryzeldy. Ale Will siedział spokojnie na frontowym ganku i wciąż przeklinał Bucka pod nosem.

Dave pracował w wykopie razem z innymi. Tay Tay doszedł do wniosku, że albinos na razie przyda się bardziej przy kopaniu. Już przecie odgadł, gdzie jest żyła, więc stary uważał, że dobrze będzie, jeśli pomoże im ją odkopać. Strzelba wróciła na wieszak w jadalni i Dave już nie był pod strażą. Tego rana Wuj Feliks zaczął śpiewać, po raz pierwszy odkąd przywieziono Dave'a z moczarów. Murzyn był rad, że zdjęto mu z głowy odpowiedzialność i że może już kopać razem z innymi.

Kiedy Tay Tay oznajmił Dave'owi, że już nie będzie pilnowany, chłopak jakby się zląkł, iż stary go wypędzi. Był zachwycony, gdy mu kazano zejść do dołu razem z Buckiem i Shawem. Miał nadzieję, że Miła Jill zjawi się i zagada do niego, ale nie przyszła. Dave zaczynał się bać, że nie będzie już chciała mieć z nim nic wspólnego. Uważał, że gdyby ją jeszcze obchodził, podeszłaby do wykopu i chociaż się uśmiechnęła.

– Willu – powiedział Tay Tay, siadając i wachlując się słomianym kapeluszem. – O co, u diabła starego, wy chcecie się ciągle tarmosić? Tak nie może być w naszej rodzinie. Wstyd mi za ciebie i za Bucka.

– Niech ojciec słucha – odparł szybko Will. – Jak ojciec mu powie, żeby trzymał gębę na kłódkę, to nikt nie usłyszy ode mnie złego słowa. Tylko dlatego mu nagadałem, że wciąż przezywa mnie od bawełnianych łbów i mówi, że mnie ukatrupi. Niech mu ojciec powie, żeby zamknął gębę, to nie pisnę ani słówka.

Tay Tay siedział i medytował. Tajemnica ludzkiego życia bynajmniej nie była dla niego tak nieprzenikniona jak dla większości innych, i dziwił się, dlaczego wszyscy nie myślą podobnie. Najpewniej Will Thompson był równie jak on bliski rozumienia sekretów duszy i ciała, ale nie należał do ludzi, którzy zwierzają się z tego, co wiedzą. Szedł przez życie, zachowując swe myśli dla siebie, a w odpowiedniej chwili działał, ujawniając tajemnice owej mądrości jedynie własnymi czynami. Tay Tay zdawał sobie sprawę, że przyczyną wszystkich nieporozumień między Willem a Buckiem jest Gryzelda. Buck bez wątpienia był usprawiedliwiony, podejrzewając intencje Willa, natomiast Gryzeldzie z pewnością nie można by nic zarzucić, gdyż przez cały czas pobytu w domu niczym nie zachęcała Willa. Zawsze usilnie starała się trzymać go z daleka od siebie i przekonać Bucka, że on jeden jest dla niej ważny. Tay Tay wiedział, iż miała aż za wiele okazji oszukać Bucka, gdyby tylko jej przyszła ochota, ale prawda wyglądała tak, że Gryzelda właśnie wcale nie chciała go oszukiwać. Nie mogła natomiast zapobiec temu, by mężczyźni ją podziwiali, garnęli się do niej i próbowali odebrać ją mężowi. Tay Tay zastanawiał się, co można na to poradzić.

– O jedną jedyną rzecz starałem się przez całe życie – powiedział Willowi. – O utrzymanie spokoju w rodzinie. Chyba bym się skręcił i trupem padł, gdybym zobaczył krew rozlaną na mojej ziemi. Nie przeżyłbym takiego widoku. Prędzej bym skonał, niżbym do tego dopuścił. Nie mógłbym znieść krwi na mojej ziemi.

– Nie będzie żadnej krwi, jeżeli Buck stuli pysk i przestanie mieszać się w nie swoje sprawy. Nigdy nie próbowałem go zaczepiać. Zawsze on sam zaczyna, jak dziś rano. Nawet się do niego na tyle nie zbliżam, żeby mu coś nagadać. To on podszedł, spojrzał paskudnie i zaczął mnie wyzywać od sukinsynów, bawełnianych łbów i tak dalej. Mnie to nie szkodzi. Wcale bym nie bił chłopaków za takie głupstwo. Ale on ciągle tak mi dogryza i od tego właśnie zacznie się w końcu granda. Gdyby raz powiedział, co ma do powiedzenia, i dał spokój, wszystko byłoby w porządku. Ale nie, przez cały dzień łazi koło mnie i wciąż powtarza to samo. Jeżeli ojciec nie chce widzieć krwi na swojej ziemi, to niech mu ojciec powie, żeby się zamknął.

Tay Tay nadstawił ucha. Jakieś auto zwalniało, skręcając w podwórko. Pluto Swint zajechał i stanął w cieniu jednego z dębów. Wygramolił się z trudem, przyduszając oburącz wielki okrągły brzuch, ażeby się przecisnąć między drzwiczkami a kierownicą.

– Cieszę się, że cię widzę, Pluto – powiedział Tay Tay. Siedział nadal na schodkach obok Willa, czekając, by Pluto podszedł i usiadł także. – Naprawdę cieszę się, że cię widzę. Przyjechałeś właśnie w chwili, kiedy najbardziej chciałem się z tobą zobaczyć. Bo jak przyjedziesz, to działasz na wszystkich jakoś tak uspokajająco. Teraz mogę sobie tu siedzieć i mieć spokojną głowę, że nic złego nie stanie się ani mnie, ani moim.

Pluto, sadowiąc się na schodkach, sapał, dyszał i ocierał twarz z potu. Spojrzał na Willa i kiwnął głową. Will coś powiedział do niego.

– Dużo głosów dziś naliczyłeś? – zapytał Tay Tay.

– Jeszcze nie – odparł Pluto, wciąż dmuchając i sapiąc. – Dzisiaj nie mogłem zacząć wcześnie i przejechałem tylko ten kawałek drogi.

– Ale żar, co?

– Aż piecze – odrzekł Pluto. – To fakt.

Will wyjął scyzoryk, odłupał drzazgę ze schodka i zaczął ją strugać. Słyszał, że Buck coś wygaduje na niego w dole za domem, ale było mu to obojętne.

– Musimy z Rozamundą wracać dzisiaj do domu.

Tay Tay szybko spojrzał na Willa. Już miał zaprotestować, ale po chwili namysłu ugryzł się w jeżyk. Chciał mieć Willa do pomocy przy kopaniu, ale Will nie miał ochoty kopać i nie było z niego żadnego pożytku. Wobec tego Tay Tay doszedł do wniosku, że już lepiej, by wrócił z Rozamundą do Scottsville. Póki tu siedzi, Buck wciąż się odgraża, a następnego dnia Will może już nie być taki rozsądny. Tay Tay uznał w duchu, że najmądrzej i najbezpieczniej będzie puścić Willa i Rozamundę do domu.

– Mogliśmy was odwieźć wczoraj wieczorem, jakeśmy byli w Auguście – powiedział – ale po pierwsze zrobiło się bardzo późno, a poza tym wszyscy już chcieli wracać i iść spać.

– Poproszę Miłą Jill, żeby nas podwiozła do Marion, a tam już złapiemy autobus. Muszę wrócić przed nocą.

Tay Tay z ulgą pomyślał, że może jednak uniknie się awantury między Buckiem i Willem. Jeżeli niedługo odjadą, Buck nie zdąży go sprowokować.

– Powiedz Miłej Jill, żeby się przygotowała, to was odwiezie do miasta – rzekł, wstając.

– Niech ojciec siada – odparł Will. – Mamy czas. Nie pali się. Dopiero dochodzi jedenasta. Zaczekamy do południa.

Tay Tay usiadł, trochę nieswój. Została mu już tylko nadzieja, że Will i Buck nie napatoczą się przedtem na siebie.

– Co tam w polityce, Pluto? – zapytał, usiłując odwrócić myśl od tak nieprzyjemnego tematu.

– Gorąco się robi – odpowiedział Pluto. – Kandydaci już nie poprzestają na jednym przeliczeniu głosów; teraz jeżdżą i rachują na nowo, żeby się upewnić, że nie stracili żadnego głosu na korzyść kogo innego. To latanie po całej okolicy już mnie całkiem wypompowało. Nie wiem, jak wytrzymam taką gonitwę przez następne sześć tygodni.

– Słuchaj, Pluto – rzekł z przekonaniem Tay Tay. – Przecież wiesz, że wygrasz lekko. Wszyscy, z którymi gadałem od Nowego Roku, mówili, że będą głosowali na ciebie.

– Między tym, co się mówi, a tym, co się robi, kiedy przyjdzie pora, jest taka różnica, jak między niebem a ziemią. Nie mam żadnego zaufania do polityki. Siedzę w niej od dwudziestego drugiego roku życia i wiem swoje.

Tay Tay przypatrywał się gładkiemu, białemu piaskowi podwórka, wodząc oczami po paśmie drobnych, krągłych kamyczków pod okapem dachu ganku, gdzie woda wypłukała piasek do gruntu.

– Takem sobie myślał, Pluto, że może miałbyś ochotę trochę się dzisiaj przejechać.

– Dokąd?

– A zabrać swoim wozem Willa i Rozamundę do Doliny Horse Creek. Dziewczyny na pewno cieszyłyby się jak wszyscy diabli, gdyby mogły machnąć się z tobą tam i z powrotem.

– Kiedy ja muszę już wyjeżdżać, żeby liczyć głosy – bronił się Pluto. – To fakt.

– No, no, przecież sam wiesz, że byłoby ci miło zabrać swoim wozem takie ładne dziewuchy tam i z powrotem. I tak nie będziesz liczył głosów, siedząc tu na podwórku.

– Muszę już jechać i liczyć przez cały dzień.

Tay Tay wstał i wszedł do domu, zostawiwszy Pluta i Willa na schodkach. Will skręcił papierosa i poprosił Pluta o ogień. Odgłos kilofa, uderzającego o twardą glinę na dnie wykopu po drugiej stronie domu, wznosił się i opadał w takt pieśni Wuja Feliksa. Pluto chętnie by podszedł do dołu i zajrzał, aby zobaczyć, jak głęboko go wykopano, ale powstanie z miejsca było dla niego zbyt wielkim wysiłkiem. Siedział, wsłuchując się w stuk kilofów, i usiłował z niego wymiarkować, jak głęboki jest wykop. Zastanowiwszy się chwilę, rad był, że nie poszedł zajrzeć za dom. Właściwie mało go obchodziło, czy dokopali się głęboko, a poza tym zrobiłoby mu się pewnie znacznie goręcej na sam widok Bucka i Shawa, obu Murzynów i Dave'a, pocących się w tej dusznej dziurze.

Obejrzał się i zobaczył, że za nim stoi Jill. Przebrała się w świeżą sukienkę, w rękach trzymała kapelusz z szerokim rondem. Miała taką minę, jakby chciała jechać, nie oglądając się na niego. Will posunął się trochę, a Jill usiadła między nimi, ujęła Pluta pod rękę i oparła policzek na jego ramieniu.

– Tata mówił, że zabierasz mnie i Gryzeldę do Scottsville – uśmiechnęła się. – Nic o tym nie wiedziałam.

Will ze śmiechem pochylił się i zajrzał w twarz Plutowi.

– Nie mogę tego zrobić – zaprotestował Pluto.

– Widzisz, Pluto, gdybyś mnie kochał troszeczkę, tobyś pojechał.

– Kochać, to ja ciebie kocham.

– W takim razie zabierzesz nas, kiedy będziesz odwoził Willa i Rozamundę.

– Muszę jechać obliczać głosy.

Pochyliła się i pocałowała go w policzek. Pluto rozpromienił się. Nadstawił twarz, chcąc, aby to zrobiła raz jeszcze.

– Nie trać dzisiaj czasu na zbieranie głosów, Pluto.

– Kiedy ja chyba nie dam rady – powiedział. – A nie mogłabyś mnie jeszcze raz pocałować?

– Raz przed odjazdem i raz przed powrotem – odrzekła.

– W ten sposób ani rusz mnie nie wybiorą – powiedział Pluto. – To fakt.

– Jeszcze masz czas, Pluto.

Pozwoliła mu położyć rękę na jej kolanach i obserwowała go bacznie, kiedy unosił sukienkę i wsuwał palce pod podwiązkę.

– Ty jesteś wielki, dorosły dzieciak, Pluto. Zawsze chcesz coś, czego nie możesz dostać.

– A co byś powiedziała, gdybyśmy się pobrali? – spytał zaczerwieniony.

– Jeszcze nie pora.

– Dlaczego nie pora?

– Bo żeby to zrobić, musiałabym już być w którymś miesiącu.

– W takim razie to długo nie potrwa – wtrącił Will, mrugając do Pluta.

Pluto nie od razu zrozumiał, co Jill ma na myśli. Już chciał zapytać, ale zamilkł, słysząc wybuch śmiechu jej i Willa.

– Nie potrwa długo, jeżeli ten gość z moczarów posiedzi tutaj jeszcze z tydzień – wyjaśnił Will.

– Dave? – spytała Jill, krzywiąc się. – On jest nieważny. Nie zrobiłabym kuku małemu białemu chłoptasiowi taty.

Pluto uśmiechnął się z zadowoleniem, słysząc, że Jill tak całkowicie odrzeka się od albinosa.

– No, jeżeli już ci to przeszło – rzekł Will – powiedz chociaż, czy ja byłem ważny, czy nie?

– Prawdę powiedziawszy, trochę mi w głowie zawróciłeś – wyznała.

– No chyba. Jak wbiję gwóźdź w deskę, to już siedzi.

– Co wasze gadanie ma wspólnego z małżeństwem Miłej Jill? – zapytał Pluto.

– Ach, nic – odparła, mrugając na Willa. – Will tak sobie tylko żartował.

– Ja w każdym razie gotów jestem się żenić – oświadczył Pluto.

– A ja nie – odparła. – I to także fakt.

Will wstał, śmiejąc się z Pluta, i wszedł do domu, aby się przygotować do odjazdu. Pluto objął Jill i przytulił ją do siebie. Wiedział, że ją zawiezie do Scottsville, bo zrobiłby wszystko na świecie, o co by go poprosiła. Siedziała potulnie przy nim, a on ją ściskał w ramionach. Lubiła go; zdawała sobie z tego sprawę. Pomyślała, że może i kocha Pluta mimo jego gnuśności i wypiętego brzucha. Jak przyjdzie czas, machnie się za niego. Na to już się zdecydowała. Nie wiedziała tylko, kiedy ten czas przyjdzie.

Siedząc przy nim, zapragnęła powiedzieć, iż żałuje, że niekiedy tak mu dokuczała i obrzucała grubymi słowami. Jednakże, gdy już się obróciła, aby mu to powiedzieć, zabrakło jej odwagi. Poczęła się zastanawiać, czy będzie roztropnie wyznać Plutowi, że pozwalała sobie z Willem i Dave'em, i wszystkimi innymi, jednocześnie odmawiając jemu samemu. Doszła do wniosku, że nie trzeba nic mówić, bo jeśli nie powie, Pluto nie będzie się martwił. A zanadto go lubiła, aby mu sprawiać przykrość bez potrzeby.

– Może byśmy się pobrali w przyszłym tygodniu, Jill?

– Czy ja wiem, Pluto. Powiem ci, jak będę gotowa.

– Nie mogę czekać bez końca – rzekł. – To fakt.

– Ale jak będziesz wiedział, że za ciebie wyjdę, to jeszcze poczekasz troszeczkę.

– Może to byłoby i dobre – zgodził się – gdybym się nie bał, że któregoś dnia przyjdzie ktoś i zabierze cię.

– Jeżeli z kimś pójdę, to i tak wrócę na czas, żeby wyjść za ciebie.

Pluto objął Jill obiema rękami i popróbował przytulić ją tak mocno, ażeby na zawsze zachować wspomnienie jej ciała na swoim. Wreszcie oswobodziła się z jego objęć i wstała.

– Czas jechać, Pluto. Pójdę po Willa i Rozamundę. Gryzelda pewnie już jest gotowa.

Pluto podszedł do swego auta, stojącego w cieniu. Obejrzał się akurat w chwili, gdy Buck, wylazłszy z wielkiego dołu za domem, natknął się na Gryzeldę wybiegającą z frontowych drzwi.

– Dokąd to? – zapytał.

– Miła Jill i ja jedziemy z Plutem do Scottsville – odpowiedziała, drżąc. – Wrócimy niedługo.

– Zakatrupię sukinsyna! – zawołał, wbiegając po schodkach.

Buck był zły i rozgorączkowany. Uwalane gliną ubranie i zlepione potem włosy nadawały mu wygląd człowieka ogarniętego nagłą desperacją.

– Proszę cię, Buck – szepnęła.

– Gdzie on jest?

Usiłowała coś powiedzieć, ale nie chciał jej słuchać. W tej chwili z domu wyszedł Tay Tay i chwycił Bucka za ramię.

– Zostaw mnie, ojciec – rzekł Buck.

– Dajże dziewczynom jechać na spacer, Buck. W tym nie ma nic złego.

– Niech ojciec puści.

– Wszystko w porządku, Buck – tłumaczył Tay Tay. – Jedzie Miła Jill i Rozamunda, a i Pluto też będzie w wozie. Niech się dziewczyny trochę przewietrzą. Nie może z tego wyniknąć nic złego.

– Zaraz zabiję tego sukinsyna! – powtórzył Buck, nie zwracając na ojca uwagi. Zapewnienia, że Gryzeldzie nic nie grozi, nie wywierały na nim żadnego wrażenia.

– Buck – zaczęła błagalnie Gryzelda. – Nie złość się, proszę cię. Nie ma powodu tak mówić.

Tay Tay sprowadził go ze schodków na podwórko i spróbował przemówić mu do rozsądku.

– Niech mnie ojciec lepiej zostawi – powtórzył Buck.

Tay Tay, trzymając syna pod rękę, zaczął przechadzać się z nim po podwórku. Po chwili Buck wyrwał się i pobiegł do wykopu za domem. Już nie był taki wściekły ani tak rozgorączkowany jak przedtem; zgodził się wrócić do roboty i puścić Gryzeldę do Scottsville. Nie mówiąc ani słowa więcej, zlazł do Shawa, Dave'a i obu czarnych.

Kiedy Jill i Rozamunda upewniły się, że Buck już jest w wykopie, puściły Willa, którego przytrzymywały w domu, i pozwoliły mu wsiąść do samochodu.

Загрузка...