Rozdział 5

Było już po dziesiątej wieczorem, kiedy dojechali do Scottsville. Pluto gubił się w labiryncie ulic przyfabrycznego miasteczka, lecz Jill była tu już wiele razy i z daleka poznała domek Rozamundy i Willa. Zewnętrznie nie różnił się od wszystkich innych, ale Rozamunda lubiła niebieskie zasłony w oknach i Jill za nimi właśnie się rozglądała.

Pluto zatrzymał wóz, ale nie wyłączył silnika. Jill przekręciła i wyjęła kluczyk.

– Czekajże chwileczkę – powiedział nerwowo Pluto. – Nie rób tego, Jill.

Wpuściła kluczyk do woreczka, śmiejąc się z jego protestów. Zanim ją zdążył zatrzymać, otworzyła drzwiczki i wysiadła. Pluto wysiadł także i poszedł za nią do frontowych drzwi.

– Jakoś nie słychać Willa – powiedziała, próbując zajrzeć przez okno.

Otworzyli drzwi i weszli do sieni. Paliło się tu światło, a wszystkie dalsze drzwi były pootwierane. Z pokoju dolatywał czyjś płacz. Jill weszła do ciemnej izby i przekręciła kontakt. Na łóżku leżała Rozamunda; twarz zasłoniła sobie rogiem kołdry i szlochała głośno.

– Rozamundo! – krzyknęła Jill. – Co się stało?

Podbiegła do łóżka i przypadła obok siostry.

Rozamunda uniosła się na łokciach i rozejrzała po pokoju. Otarła łzy z twarzy i próbowała się uśmiechnąć.

– Nie spodziewałam się ciebie – rzekła, zarzucając Jill ręce na szyję i znowu wybuchając płaczem. – Ale cieszę się, że przyjechałaś. Już myślałam, że chyba skonam. W głowie mi się pomieszało, czy jak.

– Co Will ci zrobił? Gdzie on jest?

Pluto stał w rogu, nie wiedząc, co z sobą począć. Starał się nie patrzeć na Rozamundę, póki go nie zauważy.

– Dobry wieczór, Pluto – uśmiechnęła się. – Cieszę się, że cię widzę. Zdejmij tamto ubranie z krzesła, siadaj i rozgość się.

– Gdzie Will? – powtórzyła Jill. – Powiedzże mi, co się stało?

– Pewnie gdzieś się wałęsa po ulicy – odrzekła Rozamunda. – Nie wiem dokładnie.

– Ale co on zrobił?

– Przez cały tydzień chodzi pijany – odpowiedziała Rozamunda. – Nie chce siedzieć ze mną w domu. Kiedy się upije, gada, że musi włączyć prąd w fabryce, a na trzeźwo nie mówi nic. Jak ostatnim razem wrócił do domu, uderzył mnie.

Twarz miała mocno spuchniętą, jedno oko podbite, a z nosa musiała widać niedawno iść krew.

– Nie ma pracy?

– Ale skąd! Fabryka stoi i nie wiadomo, kiedy znów ruszy. Niektórzy mówią, że wcale. Sama już nie wiem.

Pluto wstał, mnąc w rękach kapelusz.

– Muszę już wracać do domu – powiedział. – To fakt.

– Siadaj, Pluto, i bądź cicho – rozkazała Jill.

Usiadł na powrót, wsunął kapelusz pod krzesło i złożył ręce na kolanach.

– Przyjechałam, żeby zabrać ciebie i Willa do domu – powiedziała Jill. – Tata chce, żebyście mu trochę pomogli. Will jest mu potrzebny do kopania, a ty możesz robić, co ci się podoba. Ojciec ubrdał sobie, że tym razem na pewno znajdzie złoto. Sama nie wiem, co go napadło.

– Ach, on wciąż ma nowe pomysły – rzekła Rozamunda. – Przecież tam w ogóle nie ma złota, prawda? Gdyby było, już by je dawno znaleźli. Dlaczego nie da spokoju z tym ryciem dziur po całej farmie i nie weźmie się trochę do gospodarowania?

– Czy ja wiem? – odparła Miła Jill. – I on, i chłopcy myślą, że już niedługo coś znajdą. Dlatego cały czas kopią. Chciałabym, żeby im się udało.

– Waldenowie są jeszcze gorsi od Murzynów, bo ciągle uważają, że gdzieś znajdą to złoto.

– Tata w każdym razie chce, żebyście przyjechali.

– Will nie będzie kopał. Ojciec powinien to już wiedzieć. Will nie może sobie miejsca znaleźć, jak stąd wyjedzie.

– Tata uparł się, że musicie przyjechać. Wiesz, jaki on jest.

– Dzisiaj nie możemy. Willa nie ma i nie wiem, kiedy wróci.

– Wystarczy jutro. Przenocujemy u was. Pluto może przespać się z Willem, a ja z tobą.

Pluto obruszył się, mówiąc, że musi jeszcze tego wieczora wracać do Marion, ale nie zwróciły na niego uwagi.

– Proszę was bardzo – powiedziała Rozamunda. – Tylko że Will i Pluto nie zmieszczą się razem w łóżku. Jeden będzie musiał spać na podłodze.

– Pluto może spać na podłodze – oświadczyła Jill.

– Daj mu poduszkę i koc, i niech sobie zrobi legowisko w sieni. Nie będzie miał nic przeciwko temu.

Rozamunda wstała, poprawiła włosy i upudrowała twarz. Teraz wyglądała znacznie lepiej.

– Nie wiem, kiedy Will wróci. Może dziś wcale nie przyjdzie. To mu się czasem zdarza.

– Wytrzeźwieje, jak do nas przyjedzie i pokopie parę dni. Zresztą ojciec będzie pilnował, żeby nie pił.

Nagle wszyscy troje obrócili się, nadstawiając ucha. Na frontowym ganku rozległ się jakiś szmer, a potem łomotanie do drzwi.

– To on – powiedziała Rozamunda – jeszcze pijany. Od razu mogę poznać.

Siedzieli w oczekiwaniu, a tymczasem Will przeszedł przez sień i stanął w progu.

– No, jak pragnę Boga! – powiedział. – Znowu przyjechałaś?

Wpatrywał się chwilę w Miłą Jill, po czym ruszył ku niej, pomagając sobie wyciągniętymi rękami. Potknął się i zatoczył na ścianę.

– Will! – zawołała Rozamunda.

– I stary Pluto też jest! Co tam słychać w Marion?

Pluto wstał, chcąc uścisnąć mu rękę, ale Will zatoczył się na drugą stronę pokoju.

Siadł w kącie pod ścianą i oparł głowę na rękach. Nie poruszał się tak długo, iż myśleli, że zasnął. Już mieli wyjść na palcach i dotarli do drzwi, kiedy Will podniósł głowę i odwołał ich z powrotem.

– Znowu chcieliście mi się wymknąć, co? Chodźcie no tu wszyscy i siadajcie przy mnie.

Rozamunda uczyniła bezradny gest i ze znużeniem opadła na łóżko. Pluto i Jill roześmieli się do Willa i usiedli.

– Jak tam Gryzelda? – zapytał. – Zawsze taka ładna? Z których stron ona pochodzi? Chętnie bym tam kiedy pojechał i coś sobie wybrał.

– Will, proszę cię! – powiedziała Rozamunda.

– Ja jeszcze dostanę tę dziewczynę – oświadczył stanowczo Will, potrząsając głową. – Od dawna mam na nią ochotę i nie mogę już długo czekać. Muszę ją mieć.

– Proszę cię, siedź cicho, Will – rzekła Rozamunda, ale on jakby jej nie dosłyszał.

– Powiedz mi, jak Gryzelda teraz wygląda, Jill. Dojrzała już do zerwania? Dostanę ją, jak Boga jedynego kocham. Mam na nią oko, odkąd sprowadziła się do was. Gryzelda ma dwa najśliczniejsze…

– Will! – krzyknęła Rozamunda.

– Ach, co z tobą jest, u cholery? – powiedział z rozdrażnieniem. – Przecie wszystko zostaje w rodzinie, no nie? Dlaczego, u diabła, drzesz się na mnie, kiedy o niej mówię? Buck wcale by się nie martwił, gdybym ją wziął. Przecież nie może przez cały czas z niej korzystać. Nie powinno się robić tyle krzyku o takie głupstwo, jeżeli to nikomu nie szkodzi. Tak gadasz, jakbym się zabierał do córki króla angielskiego.

– Proszę cię, nie mów o tym teraz – powiedziała Rozamunda.

– Posłuchaj mnie – ciągnął Will. – To nie wina Gryzeldy, że jest najładniejsza w całej okolicy, ani też moja, że jej chcę. Więc co ci to szkodzi, do cholery? Jakem ją pierwszy raz zobaczył tam, w Georgii, obiecałem sobie, że jej popróbuję, i niech mnie szlag trafi, jeżeli nie dotrzymam własnej obietnicy. Ty dostajesz, co ci się należy, więc o co tyle krzyku?

– Porozmawiamy o tym innym razem, Willu, jeżeli mi obiecasz, że teraz przestaniesz. Pamiętaj, kto tu jest.

– Przecież wszystko zostaje w rodzinie, nie? Więc o co ci idzie, psiakrew?

Miła Jill spojrzała na Pluta i roześmiała się. Ten uczuł, że fala krwi oblewa mu policzki, i obrócił się do ściany, ażeby ukryć twarz w cieniu, a Jill znowu wybuchnęła śmiechem.

Póki Will siedział w pokoju, nie było celu się odzywać. Rozamunda rozpłakała się nagle.

– Nie ma w tym za grosz sensu – upierał się Will. – Przecież wszystko zostaje w rodzinie, no więc co? Ot, nasz stary Pluto zabawia się z Miłą Jill albo zabawiałby się, gdyby mógł. A ja chyba sypiam z tobą dosyć często, jeżeli tylko nie zadzierasz nosa i nie zaczynasz pleść o jakiejś cholernej świętości zbliżenia z kobietą i takich tam bzdurach. Więc dlaczego, do diabła, nie wolno mi powiedzieć, że chcę Gryzeldy? Chyba nie możesz żądać, żeby taka dziewczyna się zaszpuntowała? To by dopiero była piekielna szkoda i grzech, jak pragnę zdrowia!

Rozpłakał się na samą myśl o tym. Wstał; łzy ciekły mu po policzkach, szlochał tak, iż zdawało się, że serce mu pęknie. Usiłował powstrzymać strumień łez, wciskając pięści w oczy, ale to nic nie pomogło i łzy leciały dalej jak groch.

Rozamunda podniosła się z łóżka.

– No, już mu na szczęście przechodzi – powiedziała, oddychając z ulgą. – Za chwilę będzie w porządku. Zostawcie go, to zaraz przyjdzie do siebie. Chodźmy do drugiego pokoju. Zgaszę światło, żeby go nie raziło.

Pluto i Jill wyszli za nią, a Will pozostał zapłakany w rogu.

Kiedy zasiedli w sąsiedniej izbie, Rozamunda powiedziała do Pluta:

– Strasznie mi wstyd tego, co się stało, Pluto. Proszę cię, postaraj się zapomnieć i więcej o tym nie myśleć. Will nie wie, co mówi, kiedy się upije. Nie ma w tym ani słowa prawdy. Tego jestem pewna. Nie byłabym mu za nic pozwoliła tak przy was gadać, ale co mogłam poradzić? Proszę cię, zapomnij o tym.

– Ależ dobrze, Rozamundo – odparł, rumieniąc się lekko. – Nie mam żadnej pretensji ani do ciebie, ani do Willa.

– No chyba, że nie masz – wtrąciła Jill. – Przecież to nie twoja sprawa. Siedź spokojnie i nic nie gadaj, Pluto.

Zaczęła rozmawiać z Rozamundą na inny temat, ale Pluto nie mógł dosłyszeć, o czym mowa. Siedział prawie na drugim końcu pokoju, a one coś szeptały do siebie. Było mu niewygodnie na małym krzesełku; z chęcią rozsiadłby się na podłodze, gdzie miałby więcej miejsca.

Po pewnym czasie w drzwiach stanął Will. Twarz miał zapadniętą, lecz trudno było poznać, że pił. Wydawał się zupełnie trzeźwy.

– Jak się masz, Pluto – powiedział, ściskając mu rękę. – Dawnośmy się nie widzieli. Już pewnie z rok, co?

– Ano chyba, Will.

Will przysunął sobie krzesło, siadł, odchylił się w tył i popatrzał na Pluta.

– No, i co teraz porabiasz? To samo, co zwykle?

– Tego roku kandyduję na szeryfa – odparł Pluto. – Ubiegam się o urząd.

– Będziesz pierwszorzędny – rzekł Will. – Na szeryfa trzeba kawał chłopa. Dlaczego tak jest, nie wiem, ale fakt faktem. Nie pamiętam, żebym kiedy widział chudego szeryfa.

Pluto roześmiał się dobrodusznie. Podszedł do okna i wypluł sok tytoniowy.

– Powinienem teraz być w domu – powiedział – ale cieszę się, że miałem okazję wpaść do was. Tylko muszę wracać zaraz z samego rana i trochę pochodzić za głosami. Przez cały dzień nic nie załatwiłem. Wybrałem się nawet wcześnie, ale dojechałem tylko do Waldenów, a teraz tu siedzę w stanie Karolina.

– A stary i chłopaki ciągle tam kopią te dziury w ziemi?

– Prawie bez przerwy, dzień i noc. Ale teraz sprowadzają sobie z moczarów albinosa, który ma im odgadnąć, gdzie jest złoto. Dziś wieczorem wybrali się po niego przed naszym wyjazdem.

Will wybuchnął śmiechem i klepnął się po udach szerokimi dłońmi.

– Czary, co? A niech mnie szlag trafi! Nie wiedziałem, że Tay Tay zacznie na starość bawić się w czary. Zawsze mi opowiadał, jak to on naukowo podchodzi do kopania złota, a teraz bierze się do sztuk magicznych! Niech mnie licho!

Pluto chciał jakoś wystąpić w obronie Tay Taya, ale Will tak ryczał ze śmiechu, że Pluto bał się tego uczynić.

– Może to coś i da – ciągnął Will – a może nie. Stary powinien się na tym znać, bo przecież blisko od piętnastu lat bawi się w to kopanie na farmie i chyba teraz już z niego fachowiec. To złoto tam jest, co, Pluto?

– Nie mam pojęcia – odrzekł Pluto – ale myślę, że musi być, bo odkąd pamiętam, ludzie wykopywali bryłki w całej okolicy. Złoto gdzieś jest, bo sam te bryłki widziałem.

– Ile razy słyszę, że Tay Tay kopie doły, sam jakby dostaję gorączki – powiedział Will. – Ale jak tylko tam pojadę i posiedzę w tym słońcu, zaraz mnie całkiem odchodzi ochota. Co prawda, wcale bym się nie obraził, gdybym gdzie znalazł złoto. Bo tutaj tak coś wygląda, że nie ma wielkich widoków na utrzymanie się z pracy w fabryce. Chyba że coś z tym zrobimy.

Will obrócił się i wskazał przez okno ciemną bryłę przędzalni bawełny. W olbrzymim budynku nie płonęło ani jedno światło, ale stojące przed wejściem uliczne latarnie łukowe powlekały cienkim pokostem żółtawego blasku obrośnięte bluszczem mury.

– A kiedy fabryka znowu ruszy? – zapytał Pluto.

– Nigdy – odparł z niechęcią Will. – Nigdy, jeżeli jej sami nie uruchomimy.

– Ale co to się stało? Dlaczego stoi?

Will pochylił się w krześle.

– Któregoś dnia sami tam wejdziemy i włączymy prąd – powiedział z wolna. – Tak zrobimy, jeżeli kompania nie uruchomi niedługo fabryki. Półtora roku temu obcięli płace do dolara dziesięć, a kiedyśmy zrobili o to piekło, zamknęli prąd i wyrzucili nas. Ale mimo to dalej ściągają czynsz za te cholerne prewety, w których musimy mieszkać. Teraz już wiesz, dlaczego sami uruchomimy fabrykę, co?

– Przecież inne przędzalnie w Dolinie pracują – powiedział Pluto. – Jakeśmy dzisiaj jechali z Augusty, minęliśmy ze sześć oświetlonych fabryk. Może i tę niedługo puszczą w ruch.

– Jak cholera, ale za dolara dziesięć. Inne przędzalnie pracują, bo tak zagłodzili tkaczy, że musieli wrócić do roboty. To było jeszcze zanim Czerwony Krzyż zaczął wydawać worki mąki. Musieli wrócić do pracy i brać dolara dziesięć albo zdychać. Ale, psiakrew, my w Scottsville nie musimy. Wytrzymamy, póki będziemy od czasu do czasu dostawać worek mąki. A teraz władze stanowe rozdają drożdże. Jak się rozpuści kostkę w szklance wody i wypije, to człowiekowi robi się lepiej na jakiś czas. Zaczęli wydawać drożdże, bo wszyscy w Dolinie dostali ostatnio pelagry z wygłodzenia. Dyrekcja nie ściągnie nas z powrotem, póki nie skróci dnia pracy, nie zmniejszy godzin nadliczbowych albo nie wróci do dawnych płac. Prędzej mnie nagła krew zaleje, niż będę tyrał dziewięć godzin dziennie za dolara dziesięć, kiedy te bogate sukinsyny, właściciele zakładów, rozjeżdżają się po całej Dolinie autami po pięć tysięcy dolarów.

Willa rozgrzał ten temat; skoro raz zaczął mówić, nie mógł już przerwać. Opowiedział Plutowi coś niecoś o planie odebrania fabryki właścicielom i poprowadzenia jej na własną rękę. Mówił, że robotnicy w Scottsville już od półtora roku są bez pracy i zaczyna im rozpaczliwie brakować odzieży i żywności. W ciągu owego czasu zawarli między sobą porozumienie zobowiązujące do nieustępliwości każdego mężczyznę, kobietę i dziecko z miasteczka fabrycznego. Kompania próbowała wyeksmitować ich z mieszkań za niepłacenie czynszu, ale miejscowa organizacja związkowa uzyskała orzeczenie sędziego z Aiken zakazujące kompanii usuwanie robotników z domków fabrycznych. Will twierdził, że wobec tego gotowi są upierać się przy swoich żądaniach póty, póki w Scottsville będzie fabryka.

Rozamunda podeszła do Willa i położyła mu dłoń na ramieniu. Stała przy nim milcząco, aż skończył mówić. Pluto rad był, że przyszła: poczuł się nieswojo w Scottsville, gdyż Will mówił tak, jakby lada chwila miało tu dojść do jakichś rozruchów.

– Czas się położyć, Willu – powiedziała łagodnie. – Jeżeli mamy jechać jutro rano z Miłą Jill i Plutem, to powinniśmy trochę się przespać. Już po północy.

Will objął ją i pocałował w usta. Pochyliła się w jego ramiona, przymknęła oczy, a palce jej splotły się z jego palcami.

– Dobrze – powiedział, podnosząc ją ze swych kolan. – Chyba już rzeczywiście czas.

Pocałowała go raz jeszcze i odeszła do drzwi. Przystanęła tam na chwilę, wpół obrócona, patrząc na męża.

– Chodź do łóżka, Jill – powiedziała.

Weszły do sypialni znajdującej się po przeciwnej stronie sieni i zamknęły drzwi. Pluto zaczął zdejmować krawat i koszulę. Ściągnąwszy je, rozwiązał sznurowadła trzewików. Teraz był już gotów położyć się na podłodze i spać. Will przyniósł poduszkę i koc i rzucił mu je pod nogi. Potem poszedł do sypialni i także zamknął drzwi za sobą.

– A gdzie ja mam spać? – zapytał i przystanąwszy na środku pokoju, patrzał, jak Jill się rozbiera.

– W drugim łóżku – powiedziała Rozamunda. – No, a teraz już idź i nie przeszkadzaj Miłej Jill. Będzie tu spała ze mną. Tylko proszę cię, nie zaczynaj awantur, bo jest strasznie późno. Już po północy.

Bez słowa otworzył drzwi i wszedł do przyległego pokoju. Rozebrał się i położył do łóżka. Za gorąco było, żeby spać pod przykryciem czy choćby w bieliźnie. Wyciągnął się na łóżku i przymknął oczy. Był jeszcze trochę pijany i głowa zaczynała boleć go w skroniach. Wiedział, że gdyby nie czuł się tak marnie, wstałby i zaczął wykłócać się z Rozamundą o to spanie w innym pokoju.

Kiedy obie siostry rozebrały się, Rozamunda zgasiła światło i dla lepszego przewiewu pootwierała wszystkie pokoje. Will słyszał, że odmyka drzwi tego pokoju, w którym leżał, ale był nazbyt zmęczony i śpiący, aby otworzyć oczy i zawołać ją. Zbliżała się już pierwsza w nocy, kiedy wreszcie wszyscy posnęli; jedynym odgłosem w całym domu było chrapanie Pluta, śpiącego na legowisku po drugiej stronie sieni.

Nad ranem Will obudził się i poszedł do kuchni napić się wody. Było teraz trochę chłodniej, ale jeszcze za gorąco, by nakryć się kołdrą. Wracając, przyjrzał się Plutowi śpiącemu na podłodze, we wnikającym przez okna, migotliwym świetle latarni ulicznych. Poszedł do sypialni i stanął nad łóżkiem, przypatrując się śpiącej Rozamundzie i Miłej Jill. Stał tak kilka minut, zupełnie rozbudzony, i spoglądał na ich białe ciała widoczne w mdłym blasku latarni z rogu ulicy. Przez chwilę zastanawiał się, czyby nie zbudzić Jill, ale zrobiło mu się trochę niedobrze, znowu wróciło pulsowanie w skroniach, więc poszedł do swego pokoju i przymknął oczy.

Nie pamiętał nic aż do chwili, kiedy zbudziło go słońce, które padło na jego twarz. Była już prawie dziewiąta, a w domu panowała zupełna cisza.

Загрузка...