Rozdział 9

Przed frontowym gankiem rozległo się stąpanie ciężko obutych nóg. Pośród tego tupotu usłyszano jednak głos Tay Taya, który nakazywał Wujowi Feliksowi wprowadzić Dave'a do domu.

– Wepchnij go do środka – mówił. – Czekają tam, żeby go obejrzeć.

Pierwszy ukazał się na progu albinos; za nim szedł Wuj Feliks, który trzymał strzelbę przytkniętą do jego pleców i miał śmiertelnie wystraszoną minę. Kiedy Tay Tay kazał mu iść do kuchni na kolację, uradował się, że chociaż chwilowo może się pozbyć odpowiedzialności.

– No i jest, moi kochani – powiedział z dumą Tay Tay. Położył strzelbę na krześle i wprowadził Dave'a do pokoju. – Siadaj i rozgość się.

– Jak się nazywasz? – zapytał albinosa Will, trochę oszołomiony białością jego skóry i włosów.

– Dave.

– Dave co?

– Dave Dawson.

– Potrafisz zgadnąć, gdzie jest żyła złota?

– A bo ja wiem? Nigdy nie próbowałem.

– To lepiej się pomódl, żebyś odgadł – rzekł Will – bo jeżeli nie potrafisz, wszyscy tutaj będą wściekli na ciebie i nie wiadomo, co ci się może zdarzyć.

– Ale on na pewno potrafi – wtrącił Tay Tay. – Może to robić i nawet nie wiedzieć.

– Chcę zobaczyć to złoto, które wynajdziesz, chłopie – powiedział Will. – Chcę je poczuć w ręku i ugryźć.

– No, tylko go nie pesz i nie strasz, Willu. Jak będzie starszy, zostanie pierwszorzędnym wykrywaczem złota. Jeszcze jest za młody. Daj mu trochę czasu.

Miła Jill i Rozamunda wpatrywały się w nieznajomego, nie spuszczając zeń oka. Rozamunda trochę się go bała i mimowolnie wsunęła się głębiej w krzesło. Natomiast Jill pochyliła się w przód i patrzyła mu uparcie w oczy. Uczuł jej wzrok na sobie i spojrzał na nią. Przygryzł wargi, zastanawiając się, kim może być ta dziewczyna. Nigdy jeszcze nie widział piękniejszej i zadrżał z lekka.

Pod ich spojrzeniami czuł się jak zwierzę na pokazie. Wszyscy przypatrywali mu się, natomiast on mógł patrzeć tylko na jedną osobę na raz. Oczy jego przesunęły się po pokoju i wróciły do Miłej Jill. Im dłużej na nią patrzał, tym bardziej mu się podobała. Zastanawiał się, czy jest żoną któregoś z obecnych.

– Jak ci się tu podoba na twardym gruncie, chłopie? – zapytał Will.

– Niezgorzej.

– Ale wolałbyś być w domu, na błotach, co?

– Czy ja wiem.

Znów spojrzał na Jill. Uśmiechnęła się właśnie do niego i Dave odważył się odpowiedzieć jej także uśmiechem.

– No, proszę – powiedział Tay Tay, odchylając się w krześle. – Tylko patrzcie, moi kochani, jak on kombinuje z Miłą Jill.

Do tej pory Tay Tay ani przez chwilę nie uważał Dave'a za ludzką istotę. Od poprzedniego wieczora traktował go jak coś odmiennego od człowieka. Teraz jednak, gdy ujrzał uśmiech Jill, zaświtało mu w głowie, że chłopak należy do rodzaju ludzkiego. Mimo to był nadal albinosem, podobno obdarzonym nadnaturalnymi zdolnościami wykrywania złota. Pod tym względem Tay Tay uważał go za kogoś wyższego od reszty ludzi.

– Co by twoja żona powiedziała, chłopie, gdyby zobaczyła, że robisz takie oko do Miłej Jill? – zapytał Will.

– Ona jest ładna – odrzekł po prostu chłopak.

– Kto? Twoja żona?

– Nie – odparł pośpiesznie, patrząc na Jill. – Ona.

– Pewnie, nie jesteś pierwszy, który to mówi, ale do niej trudno się dobrać, chyba że sama się dobierze. Za wielu teraz na nią leci, żeby ją tak łatwo mieć. Widzisz tego grubasa w kącie? No, więc on pierwszy się do niej przywala. Próbuje Bóg wie odkąd i też jej nie dostał. Mówię ci, że będziesz musiał dobrze koło tego pochodzić.

Pluto niepewnie spojrzał na rosłego, szczupłego chłopaka, który pośrodku pokoju siedział na krześle o pionowym oparciu. Nie podobało mu się, że Jill robi oko do Dave'a. Takie początki prowadziły do niebezpiecznego zakończenia.

– Trzeba od razu powiedzieć mu co i jak, zważywszy, że jest chłopem, a baby są kobietami – oświadczył Tay Tay. – Już raz miałem wyłamaną ścianę w stajni tylko dlatego, żem nie uważał i podprowadził ogiera pod wiatr, kiedy powinienem był prowadzić go z wiatrem.

– Gadanie niewiele pomoże – wtrącił Will. – Jak się ma koguta, to już będzie piał.

– Nie słuchaj go – ciągnął Tay Tay. – Wiem, co robię. Widzisz tę dziewczynę, co siedzi w środku? To jest żona Bucka, na imię jej Gryzelda i można powiedzieć, że Pan Bóg nigdy nie stworzył piękniejszej kobiety. Ale ją zostaw w spokoju. Dalej ta druga, z dołeczkami, to Rozamunda, żona Willa. Do niej też się nie zabieraj. A ta, na którą patrzysz, to Miła Jill. Jeszcze nie jest niczyją żoną, ale to nie znaczy, że można ją mieć na kiwnięcie palca, bo staram się wydać ją za Pluta. Pluto to ten gruby w kącie. Tego roku kandyduje na szeryfa. Może cię zwolnię na głosowanie, jak przyjdzie pora.

– Nie warto mu mówić, żeby zostawił Miłą Jill w spokoju – rzekł Will. – Szkoda słów. Niech ojciec patrzy, jak robią oko do siebie.

– Nie miałem o tym wspominać, ale ponieważ to poruszyłeś, więc może niech lepiej wie, że nie potrafię powstrzymać Miłej Jill, jak sobie coś ubrda. Czasami całkiem wariuje, i to bez żadnej przyczyny.

Dave i Jill przypatrywali się sobie, a Tay Tay tymczasem mówił dalej. Nie podnosił głosu, ale wszyscy obecni słyszeli go dobrze.

– Uważam, że Pan Bóg bardzo był dla mnie łaskaw. Obdarował mnie najśliczniejszymi córkami i synową, o jakich człowiek może marzyć. Pewnie jestem szczęściarz, że nie miałem z nimi jeszcze więcej kłopotów. Ale nieraz myślę sobie, że a nuż nie wszystko będzie dobrze w przyszłości. Często mi chodzi po głowie, że jak się ma w domu takie piękne dziewczyny, łatwo może z tego wyniknąć zmartwienie. Dotychczas nie było żadnych przykrości. Miłą Jill czasem coś napadnie, i to bez żadnej przyczyny. Ale dotąd żyliśmy sobie jak u Pana Boga za piecem.

– No, no, tato – wtrąciła Gryzelda. – Tylko nie zaczynaj znowu.

– Nie masz się czego wstydzić – obruszył się Tay Tay. – Gryzelda to chyba najładniejsza dziewczyna, jaką w życiu spotkałem. Nikt na świecie nie widział pary piękniejszych sterczących cudeńków od tych, które ona ma. Rany boskie! Takie są śliczne, że czasem aż mnie bierze ochota łazić na czworakach, jak te stare psy, co ganiają za ciekającą się suką. Aż człowieka korci, żeby klęknąć i coś polizać. Tak to jest; święta prawda, którą sam Pan Bóg by potwierdził, gdyby umiał mówić jak my wszyscy.

– Chyba ojciec nie powie, że je widział, co? – zapytał Will, mrugając do Gryzeldy i Rozamundy.

– Czy widziałem? Rany boskie! Jak tylko mam wolną chwilę, zaraz próbuję ją podglądać po kryjomu i napatrzeć się jeszcze trochę. Czy im się przyjrzałem? O, rany! Tak jak królik koniczynie. A kiedy się je raz zobaczy, to dopiero jest początek. Nie możesz potem usiedzieć na miejscu i myśleć o czym innym, póki ich znowu nie obejrzysz. A ile razy je widzisz, czujesz się coraz bardziej jak ten stary pies, o którym mówiłem. Siedzisz sobie gdzieś na podwórku, spokojny i kontent, i raptem coś ci strzela do głowy. Odpędzasz to od siebie, mówisz, żeby poszło precz i dało ci spokój, a przez cały czas coś w tobie wzbiera. Nie można tego zatrzymać, bo przecież ręką nie złapiesz; nie można z tym mówić, bo nie słyszy. No, i tak to wzbiera i wzbiera w człowieku. A potem coś ci gada. I znowu wraca to samo uczucie, i już wiesz, że nie dasz mu rady za nic na świecie. Możesz tak siedzieć choćby i cały dzień, póki się w tobie prawie całkiem nie zatłamsi, ale i tak nie odejdzie. No, i wtedy właśnie idziesz na palcach za dom i próbujesz podglądać. Rany boskie! Już ja wiem, co gadam!

– Dajże spokój, tato – powiedziała, rumieniąc się, Gryzelda – obiecałeś, że nie będziesz tak o mnie mówił.

– Dziewczyno – odparł. – Sama nie wiesz, jak cię wychwalam tą swoją mową. Powiadam tu najpiękniejsze rzeczy, jakie mężczyzna może mówić o kobiecie. Kiedy chłopa aż korci, żeby tak łazić na czworakach i coś lizać – no, dziewczyno, wtedy dopiero robi się z niego prawdziwy mężczyzna… a zresztą, co ty tam wiesz, Gryzeldo.

Poszperał po kieszeniach i wreszcie znalazł monetę dwudziestopięciocentową. Wsunął ją w dłoń Gryzeldzie.

– Weź to i kup sobie coś ładnego, jak następnym razem będziesz w mieście. Żałuję, że nie mogę dać ci więcej.

– Posłuchaj, ojciec – powiedział Will, mrugając do Rozamundy i Gryzeldy. – Przecież w ten sposób się zdradzasz. Jak nie będziesz uważał, już więcej ci się nie uda tak zobaczyć Gryzeldy. Siedź cicho, bo inaczej będzie się pilnowała.

– A tu się właśnie mylisz, synu – odrzekł Tay Tay. – Żyję o wiele dłużej od ciebie i wiem trochę więcej o kobitach. Gryzelda nie będzie się starała przeszkadzać mi w podglądaniu ani następnym razem, ani nigdy w ogóle. Owszem, teraz nie wystąpi tutaj i nie powie, że mam rację, ale mimo to będzie kontenta jak wszyscy diabli, kiedy ją znowu zobaczę. Ona wie doskonale, że cenię sobie to, co widziałem. No, nie jest tak, Gryzeldo?

– Dajże spokój, tato.

– A widzisz? Nie powiedziałem ci całej prawdy? Któregoś dnia, i to niedługo, znów stanie w tamtym pokoju przy drzwiach otwartych na oścież, a ja będę się przyglądał ze wszystkich sił. Taka dziewczyna, jak ona, ma prawo się pokazywać, jeżeli tylko chce. Wcale bym jej nie miał tego za złe. Rany boskie! To ci jest widok dla chorych oczu!

– Proszę cię, przestań! – zawołała Gryzelda, ukrywając twarz w dłoniach. – Obiecałeś, że nie będziesz znowu zaczynał.

Tay Tay był tak zajęty mówieniem, iż nie zauważył, że Jill wstała i ciągnie Dave'a za rękę ku drzwiom. Kiedy spostrzegł, że albinos jest blisko progu, zerwał się natychmiast, chwycił leżącą na krześle strzelbę i wymierzył ją w Dave'a.

– Nie wolno! – krzyknął. – Wracaj na swoje miejsce!

– Czekaj, tato! – zawołała Jill, podbiegając i zarzucając mu ręce na szyję. – Zostaw nas samych na chwilkę. On nie ucieknie. Wyjdziemy tylko na ganek, żeby się napić wody i trochę posiedzieć w chłodzie. Nie ucieknie na pewno. Nie chcesz uciekać, prawda, Dave?

– Nie wolno – powtórzył Tay Tay już mniej stanowczo.

– Tato – powiedziała Jill, tuląc się mocniej do niego.

– Czy ja wiem, co on zrobi?

– Nie uciekniesz, prawda, Dave?

Chłopak energicznie potrząsnął głową. Bał się odzywać do Tay Taya, ale gdyby mu starczyło śmiałości, poprosiłby go, by mu pozwolił wyjść z Miłą Jill. Dalej potrząsał głową, pełen nadziei.

– To mi się nie podoba – powiedział Tay Tay. – Jak wyjdzie tam po ciemku bez nikogo, kto by go pilnował, wystarczy mu dać nura z ganku i już go nie będzie. Nie ma mowy, żebyśmy go znaleźli w takiej ćmie. Wolałbym nie ryzykować. Wcale a wcale mi się to nie podoba.

– Niech im ojciec pozwoli – poprosił Will. – Nie po to chcą teraz wyjść. Nie będzie próbował wiać. Jemu tu się zaczyna podobać, odkąd Miła Jill wróciła do domu. Nie mam racji, chłopie?

Dave kiwnął głową, usiłując przekonać ich, że wcale nie ma zamiaru uciekać. Kiwał tak dalej, póki Tay Tay nie odłożył strzelby na krzesło.

– Mnie się to nie podoba – powiedział Tay Tay – ale pozwalam ci wyjść na chwilę. Tylko jedno sobie zapamiętaj. Jeżeli pryśniesz, to gorzko bekniesz, jak cię znów złapię. Skuję ci nogi łańcuchami i zamknę cię w stajni na sztaby, tak że już nigdy więcej nie będziesz miał sposobności wiać. Będę cię tu trzymał póty, póki nie znajdziesz mi żyły. Lepiej ze mną nie zadzieraj, bo jak się wścieknę, to wtedy nie ma żartów.

Jill wyciągnęła Dave'a za rękę z pokoju. Przez ciemną sień przeszli na tylny ganek. Wiadro od wody było puste, więc podeszli do studni. Dave zaczerpnął wody i napełnił wiadro.

– Prawda, że ci się podobam bardziej niż twoja żona? – spytała Jill, uwieszona u jego ramienia.

– Szkoda, że się z tobą nie ożeniłem – odparł. Czuła drżenie jego rąk. – Nie miałem pojęcia, że w okolicy jest taka piękna dziewczyna. Jesteś najładniejsza ze wszystkich, jakie widziałem. Jesteś delikatna, mówisz jak te ptaki, co śpiewają, pachniesz tak ślicznie.

Usiedli na najniższym schodku. Po ciele Jill przebiegały dreszcze, kiedy słuchała Dave'a. Nigdy dotychczas nie spotkała mężczyzny, który by mówił w ten sposób.

– Dlaczego ty jesteś cały biały? – spytała.

– Taki się urodziłem – odpowiedział z wolna. – Nie ma na to rady.

– Mnie się wydajesz bardzo ładny. Nie przypominasz żadnego z tych, których znałam, i cieszę się, że jesteś taki inny.

– Wyszłabyś za mnie? – spytał ochrypłym głosem.

– Przecież jesteś żonaty.

– Ale teraz już nie chcę być. Chcę ożenić się z tobą. Strasznie mi się podobasz i uważam, że jesteś ogromnie piękna.

– Nie musimy się żenić, jeżeli ci się podobam.

– Dlaczego?

– A dlatego.

– Ale ja nie mógłbym robić wszystkiego, co bym chciał.

– Nie bądź niemądry.

– Trochę bym się bał. Mogliby mnie pobić albo co. Nie wiem, co by mi zrobili.

– To wstyd, że tata związał cię i przywiózł tutaj – powiedziała. – Ale ja cieszę się z tego.

– Teraz i ja też. Już bym nie uciekał, choćbym nawet mógł. Zostanę tu, żeby być ciągle przy tobie.

Miła Jill przysunęła się bliżej, położyła mu głowę na ramieniu i objęła go wpół. Ścisnął ją w zapamiętaniu.

– Chciałbyś mnie pocałować?

– A pozwolisz?

– Aha. Mam ochotę.

Począł ją całować, tuląc mocno do siebie. Kiedy ją tak przycisnął z całej siły, wyczuła jego twarde mięśnie. Po chwili pociągnął ją za rękę i pobiegł przez podwórko. Pędził tak w ciemnościach, nie wiedząc dokąd.

– Gdzie idziemy?

– Tam, gdzie nam nie będą przeszkadzali – odparł. – Nie chcę, żeby teraz przyszli i zapędzili mnie z powrotem do stajni.

Kiedy znaleźli się za podwórkiem, usiadł pod jednym z dębów i wziął Jill na kolana. Nie chciała, by ją puścił, więc opasała go mocno ramionami.

– Jak znajdziemy złoto, weźmiemy sobie trochę i uciekniemy razem – rzekła. – Zrobisz tak, prawda, Dave?

– No, pewnie. Wyjechałbym i zaraz, gdybyś chciała.

– Wszystko mi jedno – szepnęła. – Wszystko mi jedno, co będzie. Zrobię wszystko, co będziesz chciał.

– Dlaczego ciebie nazywają Miłą Jill? – zapytał po dłuższym milczeniu.

– Kiedy byłam malutka, wszyscy mówili o mnie “Miła", a na imię mam Jill. Jak dorosłam, też mnie tak nazywali i teraz już zostało Miła Jill.

– To doskonałe imię dla ciebie – powiedział. – Nie wyobrażam sobie lepszego. Bo jesteś strasznie miła.

– Pocałuj mnie jeszcze – poprosiła.

Dave pochylił się i przyciągnął Jill do siebie, aż jej usta dotknęły jego warg. Leżeli na ziemi, zapomniawszy o całym świecie. Wciąż od nowa przenikał ją dreszcz, gdy czuła uścisk jego ramion i naprężone mięśnie.

Tay Tay i Will wyszli na ganek, by się rozejrzeć za nimi. Tay Tay począł nawoływać, a potem zaklął. Will szepnął mu, by nie straszył chłopaka krzykami, po czym wbiegł do domu po latarnię. Gdy wrócił, Tay Tay wyrwał mu ją z ręki i począł biegać tam i sam po całym obejściu. Krzyczał coś do Willa, przeklinał Dave'a i Jill, zaglądał we wszystkie zakamarki, ganiał wszędzie co sił w nogach.

Rozamunda i Gryzelda wyszły przed dom i przystanąwszy u studni, spoglądały w ciemność.

– Wiedziałem – powtarzał w kółko Tay Tay. – Od początku wiedziałem, że tak będzie.

– Znajdziemy go – odrzekł Will. – Nie uszli daleko.

– Wiedziałem, wiedziałem od razu. Mój bielas zwiał na amen.

– Nie zdaje mi się, żeby uciekł – zapewnił Will. – Założę się o nie wiem co, że tylko gdzieś przywarował, póki ojciec nie przestanie go tak straszyć. Kiedy wychodzili z pokoju, to wcale nie po to, żeby nawiewać. Miał chętkę pójść w ciemne miejsce, żeby się z nią zabawić. Niech ojciec szuka jej, to i jego od razu znajdzie. Powiedziała sobie, że będzie go miała, i gdzieś go teraz zaciągnęła.

– Wiedziałem, co będzie. Mój bielas poszedł sobie na amen.

Rozamunda i Gryzelda zawołały od studni:

– Znalazłeś go, tato?

Tay Tay był tak zajęty szukaniem albinosa, że nawet im nie odpowiedział.

– Gdzieś tutaj są – rzekł Will. – Nie mogą być daleko.

Tay Tay puścił się naokoło domu i okrążył go pędem, o mały włos nie wpadłszy do czarnej czeluści wykopu. Wyminął ogromny dół o kilka cali i niewiele brakowało, by runął doń w swym nieprzytomnym pośpiechu.

Obiegłszy dom, pognał na oślep przez podwórze. Gdy znalazł się w pobliżu dębów, światło jego latarni nagle wydobyło z mroku śnieżnobiałe włosy Dave'a. Tay Tay podbiegł i ujrzał ich dwoje rozciągniętych na ziemi. Nie byli świadomi jego obecności, choć żółte światło zamigotało w oczach Miłej Jill niby dwie gwiazdy, gdy zamrugała powiekami.

Will, spostrzegłszy, że Tay Tay przystanął z latarnią, odgadł, że stary ich znalazł. Pobiegł tam, ciekaw, dlaczego Tay Tay go nie woła, a za nim podążyły Gryzelda i Rozamunda.

– Widziałeś kiedy coś podobnego? – zapytał Tay Tay, oglądając się na Willa. – No, to dopiero!

Will zaczekał, aż podeszła Gryzelda, i pokazał jej Dave'a leżącego z Jill. Przez chwilę stali nad nimi w milczeniu, usiłując coś dojrzeć w żółtym świetle latarni.

Nagle Tay Tay uczuł, że ktoś go obraca i popycha w stronę domu. Okręcił się w miejscu.

– Co was ugryzło, dziewczyny? – zapytał, zataczając się z latarnią w ręku. – Dlaczego mnie tak pchacie?

– Wstydziłby się tata stać tutaj z Willem i przyglądać się im. Wynoście się stąd obydwaj i przestańcie się gapić.

Tay Tay i Will zatrzymali się o kilka kroków dalej.

– Słuchajcie no – zaprotestował Tay Tay. – Nie lubię, jak mnie popychają niczym biednego krewnego ze wsi. Co wam się stało, dziewczęta?

– Wstydzilibyście się – powiedziała Gryzelda. – Staliście tu i przyglądali się przez cały czas. Idźcie stąd, dosyć tego patrzenia.

– No, niech mnie nagła krew zaleje! – zawołał Tay Tay. – Nic takiego nie robiłem, tylkom tu stał, a te dziewuchy przylatują i gadają mi “wstydziłbyś się"! Nie zrobiłem nic a nic, czego bym miał się wstydzić. Co was napadło, Gryzeldo i Rozamundo?

Powoli odszedł z Willem w kierunku domu. Nieopodal studni przystanął i obejrzał się:

– Co ja, na imię boskie, zrobiłem złego?

– Kobity nie lubią, jak chłop patrzy, kiedy któraś to dostaje – stwierdził Will. – Dlatego narobiły tyle krzyku, że ojciec tam był. Chciały tylko, żebyśmy sobie poszli.

– No, niech to psy zjedzą – powiedział Tay Tay. – Więc tam się takie rzeczy wyprawiają! Do głowy by mi nie przyszło, Willu. Oświadczam ci, że by nie przyszło. Ot, myślałem, że tylko sobie tak leżą i pieszczą się. To jest święta prawda. Nic a nic nie mogłem dojrzeć w tym marnym świetle.

Загрузка...