Rozdział 18

Kiedy późnym popołudniem dojechali do domu, Tay Tay oczekiwał ich na frontowym ganku. Poznawszy auto Pluta, podniósł się z krzesła i wyszedł im na spotkanie, nim jeszcze samochód stanął.

– Gdzieście się, u diabła starego, podziewali przez te dwa dni? – zapytał surowo. – My tu z chłopakami mało nie pozdychaliśmy z braku babskiego gotowania. Coś tam jedliśmy, owszem, ale człowiekowi samo żarcie nie wystarczy. Tęskno nam za dobrym babskim gotowaniem. Zły na was jestem jak wszyscy diabli.

Pluto już zabierał się do wyjaśniania, dlaczego nie wrócili wcześniej, ale Jill kazała mu siedzieć cicho.

– Gdzie Will? – spytał Tay Tay. – Przywieźliście tego nicponia Willa z powrotem? Bo go nie widzę w samochodzie.

– Cicho, tato – powiedziała Gryzelda i rozpłakała się.

– Dużo widziałem głupich kobit, ale jeszcze żadna tak nie mówiła. Dlaczego nie mogę zapytać o Willa? Ledwo o to spytałem, wy zaraz w bek. Niech mnie szlag trafi, jeżeli kiedy widziałem coś podobnego.

– Nie ma Willa – rzekła Gryzelda.

– Za co mnie bierzesz, u diabła starego? Chyba widzę, że go nie ma.

– Willa zastrzelili wczoraj rano.

– Czym? Grochem?

– Zastrzelili z pistoletu, tato – powiedziała Jill. – Pochowaliśmy go dziś po południu w Dolinie. Już nie żyje i leży pod ziemią.

Tay Tay na chwilę stracił mowę. Oparł się o samochód i począł kolejno zaglądać im w twarze. Kiedy spojrzał w twarz Rozamundy, pojął, że to prawda.

– Jak to… że niby Will Thompson… – bąknął. – Chyba nie nasz Will? Powiedzcie, że nie!

– Tak jest, tato. Will już nie żyje i leży przysypany ziemią w Dolinie Horse Creek.

– To znaczy, że była granda w fabryce. Albo o babę.

Rozamunda wysiadła i pobiegła do domu. Pozostali także wysiedli powoli i patrzyli niepewnie na rysujące się w półmroku budynki. Pluto nie wiedział, czy zostać, czy zaraz jechać do siebie.

Tay Tay posłał Jill do domu, aby nie tracąc czasu, ugotowała kolację.

– A ty zostań i opowiedz mi, co się stało z Willem – rozkazał Gryzeldzie. – Niemożliwe, żeby nasz Will zginął i żebym ja nie wiedział, jak to było. Bo Will należał do rodziny.

Zostawili Pluta siedzącego na stopniu auta i poszli przez podwórze ku frontowym schodkom. Tay Tay usiadł i czekał, by Gryzelda opowiedziała mu o Willu. Ciągle jeszcze popłakiwała trochę.

– Czy jego zastrzelili za to, że włamał się do fabryki, Gryzeldo?

– Tak. Wszyscy mężczyźni ze Scottsville poszli do fabryki i próbowali ją uruchomić. I właśnie Will włączył prąd.

– A więc to o tym gadał, kiedy w kółko powtarzał, że włączy prąd. Ja tam nigdy dokładnie nie rozumiałem, o co mu chodziło. I to nasz Will włączył!

– Wtedy właśnie zastrzelili go ci ze straży fabrycznej z Piedmontu.

Tay Tay milczał przez kilka minut. Patrzał w szary zmierzch, starając się przeniknąć go wzrokiem aż do granicy swojego gruntu. Widział każdy kopiec wydobytej ziemi, każdy głęboki, okrągły dół, jaki wykopali, a daleko za nimi – wykarczowany teren pod lasem, gdzie było poletko Pana Boga. Z jakiejś przyczyny zapragnął przenieść je bliżej domu, aby móc stale być przy nim. Uczuł się winnym czegoś – świętokradztwa czy zbezczeszczenia – w każdym razie pojął, że nie postąpił uczciwie wobec Boga. Teraz zapragnął przenieść poletko Pana Boga na dawne, prawowite miejsce koło domu, gdzie mógłby stale mieć je przed oczami. Niewiele było na świecie rzeczy, dla których chciał żyć, a kiedy inni umierali, mógł znaleźć pociechę tylko w miłości do Boga. Przeniósł więc poletko Pana Boga z krańców farmy i umieścił je pod sobą. Ślubował w duchu, że już do jego śmierci pozostanie ono na tym miejscu.

Tay Tay nie znajdował pochwalnych słów dla Willa Thompsona. Will nigdy nie chciał pomagać przy kopaniu. Śmiał się z nich, kiedy Tay Tay prosił go o pomoc. Mówił, że to głupota szukać złota tam, gdzie go nie ma. Tay Tay wiedział, że w tej ziemi jest złoto, i trochę go brała złość na Willa, kiedy ten kpił z jego wysiłków. Will zawsze miał większą ochotę wracać do Doliny Horse Creek niż pomagać staremu.

– Czasami chciałem, żeby Will tu posiedział i pomógł nam, a znowu kiedy indziej cieszyłem się, że tego nie robi. Wariat był z niego na punkcie tych fabryk, i nie nadawał się do gospodarowania. Możliwe jednak, że Pan Bóg stworzył dwa rodzaje ludzi. Chociaż przedtem nigdy o tym nie pomyślałem, przecie teraz tak mi coś wygląda, że Pan Bóg jednych stworzył do pracy na roli, a drugich do roboty przy maszynach. Pewnie głupstwo robiłem, żem chciał namówić Willa Thompsona do zajęcia się ziemią. On tylko w kółko gadał o przędzeniu i tkaniu, o tym, jakie ładne są w Dolinie dziewczyny i jacy głodni mężczyźni. Nie zawsze mogłem wszystko wyrozumieć, ale czasami coś mi w środku mówiło, że to jest prawda. Siadał tu i opowiadał mi, jacy silni byli za młodu mężczyźni z Doliny, a jak potem słabli, kiedy dorastali, wdychając w płuca pył bawełniany, i jak w końcu konali z krwią na ustach. I o tym, jakie ładne były dziewczyny w młodości, a jak brzydły, kiedy się starzały i umierały na pelagrę. Ale ziemi jakoś nie lubił. On był z tych z Doliny Horse Creek.

Gryzelda wsunęła dłoń w jego rękę. Przytrzymał ją nieporadnie, nie wiedząc, dlaczego chce, aby jej dotknął.

– Tata nie we wszystkim różnił się od Willa – powiedziała cicho.

– Że niby jak? Przecież zdaje mi się, że dopiero co mówiłem, jacy byliśmy różni. Will to był człowiek fabryki, a ja jestem człowiek wsi.

– Tata i Will byliście jedynymi mężczyznami, którzy mnie traktowali tak, jak lubię.

– No, no, Gryzeldo. Jesteś teraz cała podhecowana tym, żeś widziała, jak Willa zastrzelili w Dolinie. Nie przejmuj się zanadto. Na tym świecie każdy wcześniej czy później umiera, a Will umarł wcześniej. Ot i cała różnica.

– Wy z Willem byliście prawdziwymi mężczyznami.

– A cóż to znaczy, u diabła starego? Nic a nic z tego nie rozumiem.

Gryzelda pohamowała płacz, chcąc mu odpowiedzieć. Wcisnęła mocniej ręce w jego dłonie i położyła mu głowę na ramieniu.

– Pamiętasz, co czasem o mnie mówiłeś… kiedy próbowałam ci przeszkodzić, a ty nie chciałeś przestać?… O to mi właśnie idzie.

– A bo ja wiem? Zresztą może i wiem.

– Jasne, że wiesz… no, o tym, co mężczyzna chciałby zrobić, jak mnie widzi.

– To już pewnie wiem. Chyba wiem, o co ci idzie.

– Tata i Will byliście jedynymi, którzy mi coś takiego mówili. Wszyscy inni byli zanadto… czy ja wiem, jak to powiedzieć… nie byli na tyle mężczyznami, żeby tak czuć – ot, po prostu byli tacy jak wszyscy. Ale wy z Willem byliście inni.

– Widzi mi się, że wiem, o co ci idzie.

– Kobieta nie może kochać mężczyzny, jeżeli nie jest taki. Bo w tym tkwi coś, co wszystko zmienia… to nie chodzi tylko o to, że któraś lubi, jak ją całują i takie tam… Większość mężczyzn myśli, że to już wszystko. A Will… Will mówił, że tego chce – tak samo jak tata. I nie bał się nic. Inni albo się boją mówić takie rzeczy, albo też nie są na tyle mężczyznami, żeby chcieć to zrobić. A Will… Will zerwał ze mnie wszystko, podarł na strzępy i powiedział, że to zrobi. I zrobił, tato. Przedtem nie wiedziałam, że sama tego chcę, ale potem już byłam pewna. Jak kobiecie raz ktoś da coś podobnego, już potem nigdy nie jest ta sama. Jakoś ją to otwiera, czy co. Nie potrafiłabym nigdy naprawdę kochać innego mężczyzny, jeżeliby mi tego nie zrobił. Myślę, że gdyby Willa nie zabili, pewnie bym tam została. Po tym nie mogłabym odejść już od niego. Byłabym jak ten pies, co kocha swego pana i idzie za nim, choćby pan był dla niego najgorszy. Zostałabym przy Willu do końca życia. Bo jak mężczyzna zrobi coś takiego kobiecie, to ona zaczyna go kochać tak mocno, że nic na świecie nie może tego zdusić. Człowiek musi mieć w sobie Boga, żeby to zrobić. To jest coś w każdym razie. I ja to teraz mam.

Tay Tay pogładził ją po ręce. Nie wiedział, co powiedzieć, bo oto siedziała przy nim kobieta, która podobnie jak on poznała sekret życia. Po chwili odetchnął głęboko i uniósł jej głowę ze swego ramienia.

– Jakoś postaraj się dojść do ładu z Buckiem, Gryzeldo. Może i on zrobi się taki, jak będzie starszy. Bo przecie jest młodszy od Willa i nie miał czasu nauczyć się tego, co powinien. Pomóż mu, jak potrafisz. To jest mój chłopak i chcę, żeby cię zatrzymał przy sobie. Na dziesięć tysięcy dziewczyn nie ma drugiej takiej jak ty. Gdybyś go rzuciła, nie znalazłby już takiej pięknej żony.

– On się niczego nie nauczy, tato. Buck nie jest podobny do ciebie i Willa. Takim się trzeba urodzić.

Tay Tay wstał.

– Szkoda, że ludzie nie mają tego rozumu, z którym rodzą się psy.

Gryzelda położyła mu rękę na ramieniu i wstała. Przez chwilę trzymała go się, aby zachować równowagę.

– Z ludźmi jest ta bieda, iż próbują sobie wmówić, że są inni, niż ich Bóg stworzył. Idziesz do kościoła i pastor powiada ci różne rzeczy, a ty w głębi serca wiesz, że tak nie jest. Ale większość ludzi jest w środku taka martwa, że w to wierzy i chce, żeby wszyscy inni żyli w ten sposób. I ludzie powinni żyć tak, jak chciał Bóg. Kiedy człowiek siądzie na osobności i poczuje, co ma w sobie, to wtedy wie, jak naprawdę powinien żyć. Tu idzie o uczucie. Niektórzy powiadają, że trzeba kierować się głową, ale to nieprawda. Głowa daje człowiekowi rozum, żeby wiedział, jak postępować, kiedy przyjdzie dobić targu albo robić takie tam rzeczy, ale czuć za niego nie może. Ludzie muszą czuć nawzajem do siebie to, co Bóg chciał, żeby czuli. Właśnie ci, co pozwalają, żeby nimi kierowała głowa, robią z życia taki galimatias. Głowa nie może kazać nam kochać kogoś, jeżeli nie mamy ochoty. Na to trzeba mieć w sobie takie uczucie, jakieście oboje mieli z Willem.

Zbliżył się do krawędzi ganku i popatrzał w gwiazdy. Gryzelda, stojąc przy nim, czekała, aż pójdzie dalej.

– No, chodźmy zobaczyć, co tam słychać z kolacją – powiedział.

Przeszli przez ciemną sień, wdychając woń świeżo zmielonej kawy. Bliżej kuchni poczuli zapach szynki smażącej się na blasze.

Gdy weszli do jasno oświetlonej kuchni, gdzie zgromadziła się reszta rodziny, Buck spojrzał na Gryzeldę zza uchylonych drzwi, przy których siedział na krześle. Na to, by go zobaczyć, musiała się obrócić. Patrzył na nią spode łba.

– Pewnie byś tam siedziała do tej pory, gdyby go nie zastrzelili, co?

Już miała na czubku języka słowa, które chciała wykrzyknąć do niego, że tak, że by została, ale przygryzła wargi i zmusiła się do milczenia.

– Porządnieście się nagzili, co?

– Proszę cię, Buck – szepnęła.

– O co prosisz? Wolisz, żebym o tym nie gadał, prawda?

– Nie mamy o czym rozmawiać. A zresztą powinieneś mieć jakiś wzgląd na Rozamundę.

Buck spojrzał na Rozamundę. Stała tyłem do niego i obracała szynkę na ruszcie.

– A mnie co brakuje? Dlaczegoś musiała latać za tamtym? Nie wystarczam ci, tak?

– Proszę cię, Buck, nie teraz.

– A jakeś już chciała ganiać z rozstawionymi nogami, to dlaczego, psiakrew, nie znalazłaś sobie kogoś lepszego? Ten sukinsyn to był bawełniany łeb. Bawełniany łeb z Doliny!

– Nie ma na świecie takiego miejsca, gdzie by byli sami prawdziwi mężczyźni – odezwała się Jill. – Można ich znaleźć tak samo w Dolinie, jak na Wzgórzu w Auguście, czy na farmach dokoła Marion.

Buck obejrzał się i zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów.

– Gadasz tak, jakby i ciebie dziabnął. Co tam się, do cholery, wyrabiało?

Tay Tay uznał, że czas interweniować, nim sprawy posuną się za daleko. Położył dłoń na ramieniu Bucka, chcąc go uspokoić. Buck odtrącił rękę ojca i przeniósł się z krzesłem na drugi koniec kuchni.

– Słuchaj no, synu – rzekł Tay Tay. – Tylko się nie gorączkuj o byle co.

– Cholera z takim gadaniem! – wrzasnął Buck. – Nie wtrącaj się, ojciec, i przestań jej tu bronić.

Dziewczęta zaczęły wnosić do sąsiedniej izby nakrycia do kolacji i rozstawiać je na szerokim stole. Przeszli tam wszyscy i zasiedli do jedzenia. Buck bynajmniej nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Po prostu przeniósł rozgrywkę z jednego pokoju do drugiego.

– Idź po Pluta, Jill – rzekł Tay Tay. – Będzie tak siedział na podwórku przez całą noc i nic do ust nie weźmie, jeżeli ktoś się nim nie zajmie.

Gryzelda siedziała ze spuszczoną głową, unikając ich wzroku. Miała nadzieję, że Buck nic więcej nie powie, dopóki Rozamunda jest w izbie. Bolesna była dla niej myśl, że mógłby mówić o Willu w obecności Rozamundy, i to w taki krótki czas po pogrzebie.

Wszedł Pluto z Jill i zajął swoje zwykłe miejsce u stołu. Wyczuwał ogólne napięcie i starał się nie odzywać, póki do niego nie zagadają. Bał się, żeby go Buck nie spytał, co zaszło w Scottsville.

Przez kilka minut trwało milczenie, z czego skorzystał Tay Tay, żeby zmienić temat.

– Wczoraj był tutaj jeden gość i przyglądał się, jak kopiemy. Chciał mi wmówić, że żyła to niewłaściwa nazwa. Powiedział, że wydobywał złoto w północnej Georgii i że tam żyła nazywa się pasmem złota w skale. Mówił, że to, co robimy, jest szukaniem złoża. A ja mu powiedziałem, że jeśli tylko znajdziemy złoto, guzik mnie będzie obchodziło, jak to się nazwie.

– Miał rację – rzekł Shaw. – W szkole nauczyciele mówili, że szukanie złóż jest wtedy, jak się wydobywa złoto z ziemi albo ze żwiru. A wybieranie żyły jest wtedy, jak się skałę rozsadza, kruszy i wydobywa złoto na gorąco.

– No, może on sobie mieć rację i ty też, synu – odparł Tay Tay, potrząsając głową – ale mnie tam leży na sercu tylko to, żeby dostać złoto. Wtedy będę wiedział, że mój okręt dopłynął do przystani, a guzik mnie obchodzi, jak to nazwiesz. Możesz powiedzieć, że to jest wybieranie żyły czy złoża – jak chcesz – bylebym dostał złoto, bo wtedy będę już na mur wiedział, że mój okręt dopłynął.

– Tamten mówił, że bryłki złota mogły się tutaj dostać tylko w ten sposób, że bardzo dawno temu przyniosła je powódź, a potem pokrył muł.

– On tyle wie o kopaniu złota na mojej ziemi, co ten osioł. Robię to od blisko piętnastu lat i chyba kto jak kto, ale ja powinienem się na tym znać. Niech sobie gada swoje, ale ty nie zwracaj na niego uwagi, synu. Jak będziesz słuchał za wielu naraz, to ci się we łbie zrobi taki mętlik, że już nie poznasz, gdzie góra, a gdzie dół.

Buck pochylił się nad stołem i rzekł do Gryzeldy:

– Gdybym cię teraz chciał dotknąć, pewnie byś powiedziała: “Oj, nie rób tego, Buck. Jeszcze mnie tam wszystko boli." – Utkwił w niej wzrok. – No co? Nie umiesz gadać? Co ci się stało?

– Umiem mówić, Buck – odrzekła błagalnie. – Proszę cię, daj teraz spokój.

Pluto niespokojnie zerknął na Miłą Jill. Z lękiem myślał o chwili, kiedy Buck go zapyta, co stało się w Scottsville.

– No, już nie żyje – mówił Buck – i nic mu nie mogę zrobić. Ale gdyby żył, zrobiłbym coś takiego, żebyś popamiętała. Wziąłbym tę strzelbę, co tam wisi, i dopiero bym mu pokazał. Cholerna szkoda, że człowieka można zabić tylko raz. Ja bym go chętnie zabijał ciągle – póki bym mógł kupować naboje, żeby do niego strzelać.

Rozamunda krzyknęła. Odłożyła widelec i nóż i wybiegła z pokoju.

– No i patrz, coś narobił! – zawołała Jill. – Wstydziłbyś się.

– Zdaje się, że tobie i jej już nie wstyd niczego – odparł, wskazując widelcem Gryzeldę. – Gdybym był twoim mężem, skułbym ci porządnie gębę. Rozpuściłaś się jak pęknięty popręg na łysej kobyle.

– No, no, synu – odezwał się Tay Tay. – To jest twoja siostra.

– I co z tego? Puszcza się, może nie? Skułbym jej gębę, gdyby była moją żoną.

– Jeżeli nie jesteś na tyle mężczyzną, żeby utrzymać przy sobie własną żonę, to wstydziłbyś się tak gadać – powiedziała Jill. – Powinien byś teraz schować się w mysią dziurę.

– I tak to ciągniemy bez końca – rzekł ze znużeniem Tay Tay. – I coraz dalej i dalej jesteśmy od szczęśliwego życia. Powinniśmy siąść i zastanowić się trochę, jak trzeba żyć. Pan Bóg nie po to nas tu posadził, żebyśmy wciąż skakali sobie do oczu. Jeżeli nie będziemy mieli jedno dla drugiego odrobinę więcej miłości, to któregoś dnia przyjdzie na mnie wielkie zmartwienie. Przez całe życie starałem się utrzymać spokój pod własnym dachem. Powiedziałem sobie, że tak ma być do końca mojego życia, i ani mi w głowie od tego odstąpić. Dajcie spokój z tymi kłótniami i pośmiejcie się trochę, a zaraz poczuję się o wiele lepiej. To najlepsze lekarstwo na wszystkie burdy i awantury.

– Ojciec gada jak kto głupi – powiedział Buck z niesmakiem.

– Może tobie się tak wydaje, Buck. Ale jak się ma Boga w sercu, to człowiek czuje, że dzień i noc warto żyć. Ja wiele nie mówię o tym Bogu, o którym słyszysz w kościołach, ale o tym, którego ma się w sobie. Kocham Go ogromnie, bo mi pomaga żyć. Dlatego właśnie zrobiłem na farmie poletko Pana Boga, kiedy tu zacząłem pracować za młodu. Bo lubię mieć takie miejsce, na którym mógłbym stanąć i czuć, że tam jest Bóg.

– Pan Bóg jeszcze nie dostał ani centa z tego poletka – zaśmiał się Shaw.

– Wy, chłopcy, nic a nic nie rozumiecie. Wcale nie o to idzie, żebym wyciągnął pieniądze z poletka Pana Boga i dał pastorowi na kościół; ważny jest fakt, że Mu je poświęciłem. Wam tylko w głowie te rzeczy, które możecie zobaczyć i dotknąć, a to nie jest życie. Najważniejsze w życiu jest to, co się w sobie czuje. Owszem, to prawda, że jak powiadasz, Pan Bóg nie dostał ani centa z tego kawałka ziemi, ale liczy się fakt, że Mu go przeznaczyłem. Bo to jest znak, że mam Boga w sercu. On wie, że ja się tu nie bogacę, ale też wcale go nie obchodzi, ile kto zarabia. Cieszy Go fakt, że przeznaczyłem Mu kawałek ziemi na dowód, że mam Go w sobie.

– To dlaczego ojciec częściej nie chodzi do kościoła? – zapytał Shaw. – Jeżeli ojciec tak wierzy w Boga, to trzeba częściej chodzić.

– To nie jest uczciwe pytanie, synu. Wiesz doskonale, jaki jestem zmachany w niedzielę po całym tygodniu kopania w dołach. A Bóg i tak nie ma mi za złe, że nie chodzę do kościoła, bo wie, dlaczego nie mogę przyjść. Przez całe życie gadałem z Nim o takich rzeczach i On dobrze się w tym wszystkim wyznaje.

– Co to ma wspólnego z nią? – zapytał Buck, wskazując widelcem Gryzeldę. – Mówiłem o niej, a ojciec raptem wyskakuje z czymś innym.

– Ano nic, synu. Nie ma to z nią nic a nic wspólnego. Ona już o tym wie. Mówiłem dla twojej korzyści, żebyś mógł nauczyć się czegoś więcej o życiu. Na twoim miejscu ukląkłbym po ciemku dziś wieczorem przed położeniem się do łóżka i pogadał sobie z Panem Bogiem. On może ci powiedzieć takie rzeczy, jak nikt inny, a kto wie, czy ci nie wskaże, jak masz postępować z Gryzeldą. Zrobi to na pewno, jeżeli tylko poświęcisz trochę czasu i starania, żeby Go wysłuchać, bo ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej Go cieszy, jak mężczyzna i kobieta przepadają za sobą. Wtedy wie, że wszystko idzie jak po maśle.

Загрузка...