Rozdział 8

Myron zaparkował w galerii handlowej i sprawdził godzinę. Miał za sobą długi dzień. Była za kwadrans ósma. Stosunkowo wcześnie. Wszedł przez sklep Macy’s i od razu wypatrzył dużą tablicę z planem. Automaty telefoniczne oznaczono niebieskimi symbolami. W sumie naliczył ich jedenaście. Dwa znajdowały się na dole przy wejściu od południa. Dwa na piętrze przy wejściu od północy. Siedem w kompleksie gastronomicznym.

Centra handlowe to kwintesencja geograficznej równości wszystkich stanów Ameryki. Dzięki dużym lśniącym supermarketom z rzęsiście podświetlonymi sufitami Kansas dorównuje Kalifornii, a Nevada – New Jersey. Nigdzie nie jest tak amerykańsko. Niektóre sklepy w środku co prawda różniły się od siebie, lecz nie za bardzo. Athlete’s Foot i Foot Locker, Rite Aid i CVS, Williams-Sonoma i Portery Barn, Waldenbooks i B. Dalton, Gap, Banana Republic, Old Navy (zbiegiem okoliczności należące do jednego właściciela), kilka anonimowych z obuwiem, Radio Shack, Victoria’s Secret, galeria sztuki z dziełami Gormana, McKnighta i Behrensa, antykwariat, dwa sklepy z płytami – wszystkie w oprawie z Orwellowskiego, lśniącego chromem neoromańskiego forum z tandetnymi fontannami, obfitością marmurów, rzeźb jak z poczekalni dentysty, bezzałogowych okienek informacyjnych i sztucznych paproci.

Siedzący przed sklepem z elektrycznymi organami i pianinami pracownik w źle dopasowanym mundurze marynarskim i kapitańskiej czapce grał na organach Muskrat Love. Na usta cisnęło się pytanie, gdzie jest Toni Tenille, ale Myron go nie zadał. Było zbyt oczywiste. Organy w centrach handlowych? Kto je tam kupuje?

Myron szybko minął sklep spółki z ograniczoną, nieograniczoną bądź mocno nadwerężoną odpowiedzialnością. Potem Jeansy Plus albo Minus, a może Tylko Koszule, Tylko Spodnie, Podkoszulek City lub jakiś podobny. Wszystkie wyglądały z grubsza tak samo. Wszystkie zatrudniały chudych, znudzonych nastolatków, podpierających półki z towarami z entuzjazmem eunuchów zaproszonych na orgię.

Po galerii pałętało się mnóstwo sztubaków – „tak się tylko kręcę, stary” – ubranych… superowo. W jego oczach, choć trąciło to rasizmem na odwyrtkę, wszystkie te białe chłopaki wyglądały jak spod sztancy. Spodnie wory. Białe podkoszulki z rękawkami. Niezasznurowane czarne trampki za sto dolarów. Na ogolonych głowach naciągnięte nisko baseballówki że zmyślnie wykrzywionymi daszkami. Chudzi. Patykowaci. Długoręcy, długonodzy. Nawet w lecie bladzi jak postacie z portretów Goi. Z wadami postawy. Z oczami, które nie patrzą wprost na ciebie. Oczami rozbieganymi. Lekko wystraszonymi.

Minął zakład fryzjerski Ciach-ciach, z nazwy bliższy klinice chirurgicznej niż salonowi piękności. Upiększaniem w Ciach-ciachu zajmowały się dziewczyny – sporządniałe bywalczynie galerii – oraz chłopcy o imieniu Mario, potomkowie ojców o imieniu Sal. W oknie salonu siedziały dwie klientki. Jednej robiono trwałą, drugiej rozjaśniano włosy. Co za przyjemność siedzieć w oknie fryzjerni na oczach całego świata, który patrzy, jak farbują i ondulują ci loki?

Ruchomymi schodami, sunącymi przez sztuczny ogród z plastikowymi pnączami, wjechał na górę do klejnotu koronnego galerii handlowej – gastroramy. W tej chwili było tam pustawo, bo obiadowe tłumy dawno odpłynęły. Kompleksy gastronomiczne są uosobieniem amerykańskiego wielonarodowego tygla. Z potrawami włoskimi, chińskimi, japońskimi, meksykańskimi, bliskowschodnimi (albo greckimi), delikatesami, daniami z kurczaków, barem fast foodowym w stylu McDonalda (przyciągającym najwięcej klientów), pijalnią mrożonych jogurtów i paroma, stworzonymi przez marzycieli śniących o dorównaniu Rayowi Krocowi, oryginalnymi przedsięwzięciami kulinarnymi o nazwach: Etiopska Ekstaza, Szwedzkie Klopsy Svena, Curry i Synowie.

Myron sprawdził numery siedmiu automatów. Wszystkie wydrapano. Nie dziwota, zważywszy na to, jak traktowali je współcześni. Ale i nie problem. Wyjął komórkę i wystukał numer. Telefon zadzwonił natychmiast.

Proszę bardzo!

Ten dalszy, na prawo. Myron podniósł słuchawkę i upewnił się.

– Halo? – powiedział i usłyszał siebie w komórce. – Cześć, Myron, miło cię słyszeć – rzekł do mikrofonu i na tym poprzestał.

Jeszcze było za wcześnie na takie głupoty.

Odwiesił słuchawkę i rozejrzał się. Stolik nieopodal okupowała grupka bywalczyń galerii. Siedziały ścieśnione w opiekuńczym kręgu niczym kojoty podczas rui.

Najlepszy widok na telefon był ze Szwedzkich Klopsów Svena. Myron podszedł do stoiska, które obsługiwało dwóch mężczyzn. Smagłych brunetów z wąsami a la Saddam Husajn. Na plakietce jednego widniało imię Mustafa. Na plakietce drugiego imię Achmed.

– Który z panów to Sven? – spytał. Nie ubawił ich.

Spytał o automat. Nie pomogli mu. Mustafa burknął, że zarabia na życie i nie patrzy na automaty, Achmed zaś zrobił gest i zaklął w obcym języku.

– Nie jestem poliglotą, ale to chyba nie było po szwedzku. Przeszyli go morderczymi spojrzeniami.

– Na razie. Zareklamuję wasz lokal wszystkim przyjaciołom – powiedział i obrócił się w stronę stolika dziewcząt.

Wszystkie szybko spuściły oczy, jak spłoszone szczury w blasku latarki. Ruszył ku nim. Zaczęły strzelać spojrzeniami tam i siam, sądząc, że patrzą ukradkiem. Doszła go kakofonia ściszonych głosów: „O kurde! Kurde! Kurde! Idzie tu!”.

Zatrzymał się przy ich stoliku. Siedziały tam cztery dziewczyny. A może pięć, a nawet sześć. Trudno powiedzieć. Zdawały się z sobą zlewać w niewyraźną plątaninę włosów, czarnej szminki, szponów godnych zbrodniczego doktora Fu Mandżu, kolczyków, kółek w nosie, papierosowego dymu, za obcisłych topów wiązanych na szyi, nagich brzuchów i gumy balonowej.

Pierwsze podniosło wzrok dziewczę siedzące w środku, z fryzurą jak Elsa Lancaster w Narzeczonej Frankensteina i z podobną do psiej, nabijaną ćwiekami obrożą na szyi. Inne poszły za jej przykładem.

– Siemka – powitała go Elsa.

Myron użył najsympatyczniejszego z krzywych uśmiechów, typu Harrison Ford w Odnaleźć siebie.

– Pozwolicie, że zadam wam kilka pytań? – zagadnął.

Dziewczyny wymieniły spojrzenia. Poczuł, że się czerwieni, choć nie wiedział dlaczego. Stuknęły się łokciami. Żadna nie odpowiedziała.

– Długo tutaj siedzicie?

– To jakaś ankieta w sprawie galerii?

– Nie – zaprzeczył.

– Gitnie. Bo te ankiety to fajans, co nie?

– Aha.

– Z takimi to: „Spadaj na drzewo, Poliestrowe Sztany, bo wezmę na glany”.

– Aha – powtórzył Myron i spytał: – Pamiętacie, jak długo tu siedzicie?

– Ja nie. A ty, Amber?

– Do Szpary żeśmy przyszły o czwartej, tak?

– No, do Szpary. Superwyprzedaż.

– Ekstra. Fajną bluzkę kupiłaś, Trish.

– Normalnie ful wypas, co nie, Mindy?

– Dokładnie. Ekstra.

– Dochodzi ósma – powiedział Myron. – Siedzicie tu od godziny?

– Wszyscy w domu? Lekutko.

– Bo to jest nasze miejsce, no nie?

– Normalnie tutaj nikt prócz nas nie siada.

– Raz tylko chciały nam się wciąć wredne fajansiary.

– Ale więcej się nie pokazały.

Zamilkły, utkwiwszy oczy w Myronie. Domyślił się, że odpowiedź na jego poprzednie pytanie brzmi „tak”, więc zaryzykował następne.

– Widziałyście, żeby ktoś korzystał z tego automatu?

– A pan co, z policji?

– Co ty!

– W życiu.

– I jeszcze dłużej.

– Za fajny na policjanta.

– Taaa? A Jimmy Smits nie jest fajny?

– W telewizji, głupia pipo! Nie w życiu! W prawdziwym życiu nie ma fajnych glin!

– No, a Brad? Nie jest w pytę fajny? Normalnie się w nim bujasz, sieroto.

– No, co ty! A poza tym nie jest gliną, tylko ochroniarzem w sklepie Florsheima.

– Ale jest po byku.

– Zadziabisty.

– Ekstrakoleś!

– Leci na Shari.

– Fuuuj! Shari?!

– Nie cierpię jej, kurde!

– Ja też. Gdzie ona się obsprawią? W butiku Dziwki To My?

– Dokładnie.

– „Halo, Telepogotowie Adidas? Mówi Shari”.

Zachichotały.

Myron rozejrzał się za tłumaczem.

– Nie jestem z policji – powiedział.

– A nie mówiłam?

– Fanzolisz.

– Ale mam bardzo ważną sprawę. Sprawę życia i śmierci. Muszę wiedzieć, czy przed trzema kwadransami ktoś dzwonił z tego automatu, tego z prawej. Pamiętacie?

– Chwila! – Dziewczę imieniem Amber odstawiło krzesło. – Odsuńcie się, siory, bo zaraz puszczę pawia jak stąd do Alaski.

– Wyglądał jak Klaun Paskuda z Simpsonów.

– Groza!

– Totalna groza!

– Dokładnie!

– Puścił oko do Amber!

– Co ty!

– Dokładnie. Fuuuj!

– Pośpieszny do Rygi!

– Ale ta zdzira Shari by mu obciągnęła.

– Co najmniej.

Zachichotały.

– Widziałyście kogoś?

– Straszny luj!

– Totalna paskuda!

– Taki „Te, pierzesz se kiedyś pióra?”.

– Taki „Te, kradniesz kolońską w stacji paliw?”.

Znów zachichotały.

– Możecie go opisać? – poprosił Myron.

– Dżinsy normalnie z dyskontu.

– Robocze glany. Na pewno nie timberlandy.

– Zgrywał wielkiego skina, no nie?

– Zgrywał skina?

– A jak, glaca, syfiasta broda. I ten taki tatuaż na łapie.

– Jaki?

– No ten, wie pan. – Dziewczyna nakreśliła coś palcem w powietrzu. – Taki porąbany krzyż, z dawnych czasów.

– Masz na myśli swastykę?

– Jak ją zwał, tak zwał. Wyglądam na studentkę historii?

– A ile normalnie miał lat? – spytał Myron. Powiedział „normalnie”! Groziło mu, że jeżeli zabawi tu trochę dłużej, w końcu sobie coś przekłuje. Dokładnie.

– Stary.

– Zgredzisko.

– Co najmniej dwadzieścia.

– Wzrost? – spytał Myron. – Waga?

– Metr osiemdziesiąt.

– No, metr osiemdziesiąt, co nie?

– Kościsty.

– Żeby tylko.

– Normalnie zero tyłka.

– Decha.

– Był ktoś z nim?

– Co pan!

– Z nim?!

– W życiu!

– Kto by chciał chodzić z takim lujem?

– Był przy tym automacie z pół godziny.

– Napalił się na Mindy.

– Wcale że nie!

– Momencik. Był tam pół godziny? – spytał Myron.

– Tak długo to nie.

– Ale dłuższy czas.

– Z piętnaście minut. Amber zawsze, kurde, przesadza.

– Zejdź ze mnie, Trish, dobra?! Daj se siana!

– Coś jeszcze? – spytał Myron.

– Pager.

– Racja, pager. Kto by w ogóle chciał dzwonić do takiego luja!

– Trzymał go przy słuchawce.

Pewnie nie był to pager. Prędzej minimagnetofon – tłumaczyłoby to krzyk w słuchawce. Albo zmieniacz głosu. Zmieniacze też były niewielkie.

Myron podziękował dziewczętom i wręczył im wizytówki z numerem swojej komórki. Jedna z nich przeczytała ją i zrobiła minę.

– Pan ma na imię Myron? Powaga? – spytała.

– Tak.

Wszystkie zamarły i wpatrzyły się w niego.

– Wiem, wiem. Jest ekstrafajansiarskie – dodał. Kiedy wracał do samochodu, dopadła go dręcząca myśl.

Porywacz wspomniał przez telefon o „żółtej dziwce”. Skądś wiedział, że Esme Fong przyjechała do Coldrenów. Pytanie skąd?

Nasuwały się dwie możliwości. Pierwsza: w domu był podsłuch.

Nieprawdopodobne. Gdyby rezydencja Coldrenów była na podsłuchu lub pod innym elektronicznym dozorem, porywacz wiedziałby również o jego zaangażowaniu w sprawę.

Druga: któryś z porywaczy śledził dom.

Takie wyjaśnienie wydawało się najlogiczniejsze. Myron zastanawiał się chwilę. Jeśli ktoś obserwował dom zaledwie przed godziną, przypuszczalnie nadal ukrywał się za jakimś drzewem lub krzakiem. Gdyby go niepostrzeżenie wypatrzył, mógł jego tropem dotrzeć do Chada Coldrena.

Warto było zaryzykować?

A jak, dokładnie.

Загрузка...