Victoria Wilson zadzwoniła na telefon w jego taurusie. Zastanawiał się, co robili ludzie przed epoką telefonów w samochodach, komórek i pagerów.
Pewnie znacznie lepiej się bawili.
– Policja znalazła zwłoki pańskiego neofaszysty – poinformowała. – Nazywał się Marshall.
– Tito Marshall? – Myron zmarszczył brwi. – Błagam, niech pani powie, że żartuje.
– Nie żartuję.
W to łatwo mógł uwierzyć.
– Czy policja kojarzy go z naszą sprawą?
– Ani trochę.
– Przyjmuję, że zginął od strzału?
– Tak wynika ze wstępnych oględzin. Strzelono mu dwa razy w głowę z bliska z trzydziestkiósemki.
– Z trzydziestkiósemki? Ale Jacka zabito z dwudziestkidwójki.
– Wiem o tym.
– A więc Jacka Coldrena i Tita Marshalla zabito z różnych pistoletów.
– Aż dziw, że nie para się pan zawodowo balistyką – Victoria ponownie dała mu odczuć swoje znudzenie.
Świat roi się od prześmiewców. Tak czy siak nowy zwrot wydarzeń obalił cały pęk hipotez. Skoro Coldrena i Marshalla zabito z innych pistoletów, to czy zabójców było dwóch? A może jeden, na tyle przebiegły, by użyć różnych broni? Chyba że po pozbyciu się trzydziestkiósemki, z której zabił Tita, musiał zastrzelić Jacka z dwudziestkidwójki, bo nie miał wyjścia. Notabene, co za kretyn nadaje chłopcu o nazwisku Marshall imię Tito? Nosić przez całe życie imię Myron było wystarczająco ciężkim krzyżem. Ale Marszałek Tito? Nic dziwnego, że młodzian został neofaszystą. Pewnie zaczął od wściekłego anty komunizmu.
– Dzwonię jednak w innej sprawie – przerwała mu te myśli Victoria.
– Tak?
– Przekazał pan wiadomość Winowi?
– A więc to pani sprawka. Zdradziła pani jego matce, gdzie będę.
– Niech pan odpowie na pytanie.
– Przekazałem.
– Co powiedział?
– Przekazałem, lecz nie zamierzam mówić o reakcji mojego przyjaciela.
– Cissy poczuła się gorzej.
– Przykro mi.
– Gdzie pan jest? – spytała po chwili.
– Wjechałem na autostradę New Jersey. Jestem w drodze do domu Lloyda Rennarta.
– Odradziłam panu ten wątek.
– Zgadza się.
– Do widzenia, Myron – pożegnała się po krótkiej chwili i rozłączyła.
Myron westchnął. Raptem zapragnął wrócić do czasów sprzed telefonów w samochodach, bez komórek i pagerów. Człowiek nie miał chwili spokoju. Wszędzie go dopadli.
Godzinę później zaparkował przed skromnym domem Rennartów i zapukał do drzwi. Pani Rennart otworzyła mu natychmiast. Przez kilka długich sekund przyglądał się jej twarzy. Milczeli. Nie przywitali się, nie pozdrowili uniesionymi rękami.
– Zmęczony pan – powiedziała wreszcie.
– Tak.
– Czy Lloyd naprawdę wysłał tę kartkę?
– Tak – odparł odruchowo.
Ale zaraz zadał sobie pytanie, czy tę kartkę naprawdę wysłał jej mąż. A jeśli Linda szykowała go do odegrania głównej roli w musicalu Wielki Frajer? Weźmy na przykład brak taśmy z nagraną rozmową. Jeżeli porywacz faktycznie zadzwonił do Jacka przed jego śmiercią, gdzie się podziało nagranie? Może żadnej rozmowy nie było. Może Linda skłamała. Również w sprawie pocztówki. Może wszystko było jednym wielkim kłamstwem. Może dał się zwieść jak napędzany hormonami samiec w którejś z dennych, tandetnych, przeznaczonych na rynek wideo podróbek Żaru ciała z „aktorkami” o imionach w rodzaju Shannon i Tawny.
Nieprzyjemna myśl.
Francine Rennart w milczeniu wprowadziła go do ciemnej piwnicy. Kiedy zeszli na dół, sięgnęła ręką w górę i zapaliła nagą, rozkołysaną żarówkę przywodzącą na myśl Psychozę Hitchcocka. W wybetonowanym pomieszczeniu stał bojler, piec gazowy, pralka, suszarka oraz pojemniki z różnych materiałów, rozmaitej wielkości i kształtów. Na wprost leżały cztery pudła.
– To jego stare rzeczy – wyjaśniła Francine Rennart, nie patrząc w dół.
– Dziękuję.
Próbowała, lecz nie mogła na nie spojrzeć.
– Będę na górze – powiedziała.
Odprowadził wzrokiem jej znikające stopy, obrócił się do pudełek i kucnął. Były zaklejone taśmą. Wyjął mały scyzoryk i rozciął ją.
W pierwszym pudle znajdowały się pamiątki golfowe. Certyfikaty, nagrody, stare kołeczki do piłek. Także piłka do golfa na drewnianej podstawce z zardzewiałą plakietką z tekstem:
AS – DOŁEK PIĘTNASTY W HICKORY PARK – 17 STYCZNIA 1972
Ciekawe, co czuł Lloyd tamtego pogodnego, rześkiego popołudnia. Jak często wracał potem pamięcią do owego strzału, ile razy, siedząc w swoim fotelu wypoczynkowym, próbował odtworzyć tamtą czystą frajdę? Czy pamiętał dotyk rączki kija, napięcie w ramionach, kiedy robił zamach, mocne, czyste uderzenie w piłkę i jej lot w powietrzu?
W drugim pudle Myron znalazł świadectwo ukończenia szkoły średniej oraz rocznik Uniwersytetu Stanowego Pensylwanii, a w nim zdjęcie drużyny golfowej. Lloyd Rennart był jej kapitanem. Myron dotknął palcem dużego P z filcu, oznaczającego uniwersytet. Był też list pochwalny od trenera uczelnianej drużyny. Myronowi rzuciły się w oczy słowa „wspaniała przyszłość”. Wspaniała przyszłość? Trener może potrafił dopingować graczy, ale okazał się kiepskim prorokiem.
W trzecim pudle na wierzchu leżało amatorskie zdjęcie z Korei. Przedstawiało grupę kilkunastu chłopaków i mężczyzn w rozpiętych mundurach polowych, z bronią zawieszoną na szyi. Mnóstwo zadowolonych uśmiechów. Lloyd zdawał się chudszy, lecz nie mizerny ani zabiedzony.
Myron odłożył zdjęcie. W tle Betty Buckley nie śpiewała Memory, choć może powinna. Te pudła żyły życiem, które na przekór wszystkim doświadczeniom, marzeniom, pragnieniom i nadziejom postanowiło dobiec kresu.
Z dna pudła Myron wydobył album ślubny. Na spłowiałej złotej kartce widniały słowa: Lloyd i Lucille, 17 listopada 1968, teraz i na zawsze. Jeszcze więcej ironii. Okładkę ze sztucznej skóry pokrywały zaschnięte pierścienie po drinkach. Pierwsze małżeństwo Lloyda, starannie zapakowane i odłożone na dno kartonu.
Już miał odłożyć album na bok, kiedy górę wzięła w nim ciekawość. Usiadł w szerokim rozkroku, jak chłopak z nową paczką kart z baseballistami. Położył album na betonowej podłodze i otworzył go. Niedotykana od lat oprawa trzasnęła.
Na widok pierwszego zdjęcia o mało nie krzyknął.