Sprawdził numer rejestracyjny pickupa. Niepotrzebnie. Był nieważny od czterech lat. Paskuda z pewnością wziął tablice ze złomowiska. Normalka. Nawet drobne rzezimieszki są na tyle sprytne, żeby podczas przestępstw nie używać prawdziwych tablic rejestracyjnych.
Myron zawrócił i zbadał budynek w środku, szukając wskazówek. Po betonie walały się pogięte strzykawki, stłuczone fiolki i puste torby po chipsach paprykowych. Na widok pustego kosza na śmieci pokręcił głową. Nie dość że zajmowali się dealerką, to byli flejtuchami.
Rozejrzał się po opuszczonym, na wpół spalonym domu. Żadnych tropów.
Co to wszystko znaczyło? Trudno sobie wyobrazić, żeby tych trzech ćpunów porwało Chada Coldrena. Narkomani włamują się do domów. Napadają na ludzi w zaułkach. Atakują łyżkami do opon. Ale nie planują skomplikowanych porwań.
Tylko czy porwanie Chada było skomplikowane? Na początku kidnaper nie wiedział nawet, ile zażądać pieniędzy. Dość dziwne, choć może nie tak bardzo. Czyżby więc chłopca rzeczywiście uprowadziło kilku zaćpanych łazęgów?
Myron wsiadł do wozu i ruszył do rezydencji Wina. Przyjaciel miał pod dostatkiem aut. Mógł u niego wymienić swojego forda taurusa na pojazd z szybami. Odniesione urazy rozchodziły się chyba po kościach. Kilka sińców i stłuczeń, wszystkie kości całe. Żaden z ciosów nie był dostatecznie celny, oprócz tych w okna samochodu.
Rozważywszy kilka hipotez, Myron skonstruował całkiem spójną wersję wypadków. Załóżmy, że z jakiegoś powodu Chad Coldren postanowił zameldować się w Zajeździe Dworskim. Żeby spędzić tam czas z dziewczyną? Kupić narkotyki? A może ze względu na grzeczną obsługę? Nieważne. Kamera bankowa zrejestrowała, że wyjął trochę gotówki z pobliskiego bankomatu. Potem zaś wynajął pokój w motelu. Na noc albo na godzinę. Nieważne.
W Zajeździe Dworskim coś poszło nie tak. Zajazd Dworski, wbrew zdaniu Stu Lipwitza, to podejrzany przybytek, któremu patronują podejrzane typy. Nietrudno napytać sobie tam biedy. Może Chad Coldren próbował kupić od Paskudy narkotyki. A może był świadkiem przestępstwa albo po prostu rozpuścił język i jakieś kanalie zdały sobie sprawę, że jest dziany. Wszystko jedno. Życiowe orbity Chada Coldrena i załogi Paskudnego Faszysty się przecięły. W rezultacie doszło do porwania.
Wszystko to do siebie z grubsza pasowało.
Tyle tylko że jedynie „z grubsza”.
Po drodze Myron poddał analizie kilka punktów swojej wersji. Po pierwsze, czas wydarzeń. Nie wątpił, że porwanie ma związek z ponownym udziałem Jacka w mistrzostwach rozgrywanych w Merion. Lecz w hipotezie o przecięciu się życiowych orbit intrygujący moment porwania należało uznać za czysty zbieg okoliczności. Z tym mógł się jeszcze pogodzić. Ale skąd taki Paskuda wiedział, że Coldrenów odwiedziła Esme Fong? Jaką rolę odgrywał osobnik, który wyszedł od nich przez okno i zniknął na Green Acres Road? Zakładał, że to był Matthew albo Chad. Czyżby tak pilnie chroniony młody Squires współdziałał z gangiem Paskudy? A może osobnik z okna zniknął na Green Acres Road całkiem przypadkowo?
Nadmuchana jak balon hipoteza flaczała szybko z przeciągłym ssssss.
Kiedy Myron dotarł do Merion, Jack Coldren zaliczał czternasty dołek. W tej rundzie jego rywalem był nie kto inny jak Tad Crispin. Nic dziwnego. Prowadzący w turnieju i wicelider zawsze tworzyli finałową parę.
Jack wciąż grał dobrze, choć nie widowiskowo. Stracił tylko punkt przewagi i wyprzedzał Crispina o bezpieczne osiem uderzeń. Myron powlókł się w stronę czternastego dołka na „zielonce”. Znów to słowo. Wszystko tu było intensywnie zielone. Nie tylko trawa i drzewa, również namioty, markizy, tablice wyników, liczne telewizyjne wieże i rusztowania – jak okiem sięgnąć soczysta zieleń wtopiona w naturalne malownicze otoczenie, nie licząc billboardów, dyskretnych jak neony hoteli w Las Vegas. Ale hola, czyż sam nie żył z pieniędzy ich sponsorów?! Mając im za złe reklamę, byłby hipokrytą.
– Myronie, serce moje, przytocz do nas tyłeczek! – przywołał go z szerokim gestem Norm Zuckerman, któremu towarzyszyła Esme Fong. – Tutaj.
– Siemasz, Norm. Cześć, Esme.
– Cześć, Myron.
Esme, choć w mniej formalnym stroju, także dziś ściskała w ręku teczkę, niczym ulubionego pluszaka.
Norm objął Myrona.
– Powiedz prawdę, Myron – rzekł, kładąc dłoń na jego obolałym ramieniu. – Ale całą. Chcę ją usłyszeć.
– Prawdę?
– Bardzo śmieszne. Powiedz, nic więcej nie chcę jestem uczciwy? Tylko serio. Jestem uczciwy?
– Jesteś – odparł Myron.
– Jestem bardzo uczciwy. Tak czy nie?
– Jesteś namolny, Norm.
Zuckerman uniósł dłonie spodami w górę.
– No dobra, niech ci będzie. Jestem uczciwy. Wystarczy, zgoda. – Spojrzał na Esme Fong. – Zważ, że Myron jest moim przeciwnikiem. Moim najgorszym wrogiem. Stoimy po przeciwnych stronach. A jednak przyznaje, że jestem uczciwy. Jasne?
Esme przewróciła oczami.
– Nawracasz nawróconą, Norm. Już mówiłam, że zgadzam się z tobą w tej sprawie…
– Prrr! – powstrzymał ją Norm, jakby ściągał cugle rozbrykanemu kucowi. – Chwileczkę, chcę zasięgnąć opinii Myrona. Kontrakt wygląda tak. Kupiłem worek do golfa. Tylko jeden. Na próbę. Za piętnaście tysięcy rocznie.
Kupno worka do golfa oznaczało z grubsza kupno worka, gdyż w istocie Norm Zuckerman nabył prawa do reklamy. Innymi słowy, umieścił na nim znak firmowy Zoom. Większość worków wykupywały duże firmy golfowe – Ping, Titlegeist, Golden Bear i podobne. Ale coraz częściej na workach graczy reklamowały się firmy niemające nic wspólnego z golfem. Na przykład, McDonald’s, materace Spring-Air, a nawet Penzoil. Penzoill. Jakby taka reklama mogła skłonić widzów turniejów do nabycia puszki oleju napędowego.
– No i? – spytał Myron.
– No i popatrz! – Norm wskazał na asystenta gracza. – Tylko popatrz!
– Patrzę.
– Widzisz logo Zoomu?
Na wierzchu worka, który niósł asystent, spoczywały ścierki do czyszczenia kijów.
– Odpowiedz mi ustnie, Myron, jedną sylabą: „nie” – ciągnął śpiewnie Norm Zuckerman. – Albo, jeśli to wykracza poza twój ograniczony zasób słów, po prostu pokręć głową.
Zademonstrował jak.
– Jest pod ręcznikiem – odparł Myron. Norm teatralnie przyłożył dłoń do ucha.
– Słucham?
– Logo jest pod ręcznikiem.
– Co ty powiesz? Pod ręcznikiem?! – huknął Norm. Widzowie odwrócili głowy i obrzucili gniewnymi spojrzeniami wariata z długimi włosami i bujną brodą.
– I co z tego mam, ha?! Co będę miał z tego, jeżeli w telewizyjnej reklamie Zoomu podetkną przed kamerę jakąś ścierkę? Co będę miał z tego, jeżeli te wszystkie szmondaki, którym płacę miliony za noszenie moich butów, owiną giczoły ścierkami? Jeżeli każdy mój billboard przesłania gigantyczna ściera…
– Zrozumiałem, Norm.
– To dobrze. Czy ja płacę jakiemuś idiocie od noszenia kijów za zakrywanie mojego znaku? Podchodzę do tego kretyna, grzecznie proszę, żeby zdjął tę ścierkę z logo, a ten patrzy na mnie tak. Tak patrzy, Myron! Jak na brązową plamę w klozecie, której nie spłukał. Jak na Żydka z getta, który milczkiem przełknie głodne kawałki goja.
Myron spojrzał na Esme.
Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
– Miło się z tobą rozmawia, Norm – powiedział.
– Co? Uważasz, że nie mam racji?
– Rozumiem twoje racje.
– A gdyby to był twój klient, co byś zrobił?
– Dopilnował, żeby workowy nosił logo odsłonięte.
– Dokładniutko. – Norm zarzucił rękę na ramię Myrona i konspiracyjnie schylił głowę. – Powiesz mi, co się dzieje na linii ty i golf? – spytał.
– Co masz na myśli?
– Nie grasz w golfa. Nie masz klientów wśród golfistów. I oto nagle widzę, jak zarzucasz sieci na Tada Crispina, a zaraz potem słyszę, że kręcisz się koło Coldrenów.
– Kto tak powiedział?
– Chodzą takie słuchy. Mam potężne wpływy. Więc co jest grane? Skąd to nagłe zainteresowanie golfem?
– Jestem agentem sportowym, Norm. Reprezentuję sportowców. Golfiści to sportowcy. W jakimś sensie.
– No dobrze, ale o co chodzi z tymi Coldrenami?
– Nie wiem, o co pytasz.
– Jack i Linda to mili ludzie. Ustosunkowani, rozumiesz?
– Nie.
– Lindę Coldren reprezentuje LBA. Nikt nie zrywa kontraktu z LBA. Przecież wiesz. Są za mocni. Jack od dawna nie zdziałał nic, więc mógł sobie darować agentów. Próbuję zatem rozgryźć, skąd ta nagła mięta Coldrenów do ciebie.
– Dlaczego chcesz to rozgryźć?
– Dlaczego?
Norm przyłożył dłoń do piersi.
– Tak, dlaczego ci na tym zależy?
– Dlaczego? – powtórzył Norm, tym razem z niedowierzaniem. – Powiem ci dlaczego. Z powodu ciebie. Wiesz, że cię kocham. Jesteśmy braćmi. Ziomkami. Chcę dla ciebie najlepszego. Skaż mnie Bóg, naprawdę. Zarekomenduję cię każdemu.
– Mhm – mruknął Myron bez większego przekonania. – Więc w czym problem?
Norm wyrzucił ręce w górę.
– A kto mówi o problemie? Czy ja mówię o problemie? Użyłem tego słowa? Pytam z czystej ciekawości. Mam już to w naturze. Jestem ciekawski. Jestem plociuch. Zadaję mnóstwo pytań. Wsadzam nos, gdzie nie trzeba. Taki mam charakter.
– Mhm – powtórzył Myron.
Spojrzał na Esme Fong, która stała za daleko, żeby ich słyszeć. Wzruszyła ramionami. Widać praca dla Norma Zuckermana wymagała częstego wzruszania nimi. Ale Norm już taki miał styl bycia, własny wariant gry w dobrego i złego glinę. Sprawiał wrażenie nieobliczalnego, wręcz nierozsądnego, podczas gdy jego – zawsze młoda, inteligentna, atrakcyjna – asystentka była ostoją spokoju, kołem ratunkowym.
Norm stuknął Myrona łokciem.
– Ładna dziewucha, co? – Wskazał głową Esme. – Zwłaszcza jak na absolwentkę Yale. Widziałeś kiedyś absolwentki Yale? Nie dziw, że nazywają je Buldożkami.
– Ale z ciebie postępowiec, Norm.
– Chromolę postęp. Jestem stary, Myron. Mogę sobie pozwolić na brak taktu. Staremu z gderaniem do twarzy. Zabawny zrzęda, tak się to nazywa. Przy okazji, Esme jest chyba w połowie…
– W połowie?…
– Chinką, Japonką, obojętne. Jest też w połowie biała. Jak myślisz?
– Do widzenia, Norm.
– Rób, co chcesz. Nie dbam o to. Powiedz tylko, jak spiknąłeś się z Coldrenami. Przedstawił cię Win?
– Do widzenia, Norm.
Myron odszedł kawałek, przystając na chwilę, żeby popatrzeć, jak golfista uderza piłkę. Próbował śledzić jej lot. Bez powodzenia. Niemal natychmiast stracił ją z oczu. Nic dziwnego – w końcu malutka kulka pokonuje odległość kilkuset metrów z prędkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – tyle że był tu jedyną osobą nieczerpiącą frajdy z tej uczty dla iście sokolego oka. Wielbiciele golfa. W większości nie są w stanie odczytać znaku zjazdu na międzystanowej autostradzie, za to bez trudu śledzą trajektorię lotu malutkiej piłeczki przez kilka systemów słonecznych.
Nie ma co, golf to dziwny sport.
Na polu roiło się od milczących fanów, choć nazwa „fani” nie była tu właściwa. O niebo lepsze wydawało się słowo „parafianie”. Na polu golfowym panował nastrój czci, wyciszonego, cielęcego podziwu. Przy każdym uderzeniu piłki tłum wpadał w stan bliski orgazmu. Widzowie jęczeli z rozkoszy, zagrzewając piłkę z zapałem uczestników teleturnieju Dobra cena: Leć! Siadaj! Kąsaj! Łap! Gryź! Tocz! Szybciej! Niżej! Wyżej! – niczym bezlitosny instruktor mambo. Ubolewali, gdy znosiło ją znienacka w lewo albo w prawo, martwili się, kiedy gracz, chybiając, „pieścił” dołek, wyrzekali na „miękkie”, „śliskie” i „ośle łączki”, na „ocierki” o „zielonkę”, na „bałwanki” – dołki zaliczane w ośmiu uderzeniach, na piłki konkurentów leżące na linii strzału, na te, które zbaczały z toru, spadały na „rubieże” i „pastwiska”, na „siady” piłek „głębokie”, „trudne”, ‘złe” i „dobre”. Zachwycali się, kiedy zawodnik trafiał w „zielonkę” jednym uderzeniem, „zaliczał drajw”, „walił w punkt”, i patrzyli złym okiem na profana, który twierdził, że tak „smyra” tylko „szpenio”. „Kosmetyczką, Alicjo!” – zżymali się na gracza, gdy uderzona przez niego piłka nie doleciała do dołka. Golfiści stale zagrywali piłki „nie do zagrania”.
Myron pokręcił głową. Każda dyscyplina sportu miała własny żargon, jednakże mowa golfowa była równie niezrozumiała jak suahili. Była rapem bogaczy.
Ale w taki dzień jak dziś – gdy na bezchmurnym niebie świeciło słońce, a letnie powietrze pachniało jak włosy ukochanej – Myron poczuł się bliższy komunii duchowej z golfem. Wyobraził sobie to pole bez widzów, ciszę i spokój, które zwabiają mnichów buddyjskich do pustelni na szczytach gór, skoszoną trawę, tak gęstą i zieloną, że samego Boga skusiłaby do ganiania na bosaka. Nie znaczyło to jednak, że stał się wyznawcą golfa – przeciwnie, pozostał niedowiarkiem zawziętym jak heretyk – niemniej na krótką chwilę dojrzał, co takiego w tej grze usidla i bez reszty zniewala ludzi.
Kiedy dotarł do czternastej zielonki, Jack Coldren szykował się właśnie do uderzenia z odległości czterech i pół metra. Dianę wyjęła palik z dołka. Na prawie wszystkich polach golfowych świata „palik”, czyli tyczkę, wieńczy chorągiewka. Ale nie w Merion. W Merion na jej szczycie wisiał koszyk. Nikt właściwie nie wiedział dlaczego. Win wyskoczył z historią o dawnych szkockich wynalazcach golfa, noszących lunche w koszykach na kijach, które z czasem zaczęto wykorzystywać do oznaczenia dołków, Myronowi jednakże wywód, ten pachniał nie tyle prawdą, co klechdą. W każdym razie członkowie klubu Merion bardzo się szczycili swoimi koszykami na patykach. Golfiarze.
Myron spróbował podejść bliżej Jacka Coldrena, by przekonać się, czy rzeczywiście ma tygrysią „iskrę w oku”. Mimo wczorajszych sporów z Winem świetnie wiedział, jakie nieuchwytne cechy odróżniają wrodzony talent od mistrza. Żądza zwycięstwa. Serce. Wytrwałość. Jego przyjaciel mówił o tych cechach tak, jakby były czymś złym. Nie były. Przeciwnie. Win powinien to wiedzieć najlepiej. Mocno parafrazując i przekręcając znany polityczny cytat: ekstremizm w dążeniu do doskonałości nie jest grzechem.
Jack Coldren minę miał spokojną, beztroską i nieobecną. Najwyraźniej był w transie. Udało mu się odizolować, wcisnąć w próżnię, w której nie ma miejsca dla tłumu, wysokiej nagrody, słynnego pola, następnego dołka, obezwładniającego napięcia, wrogiego konkurenta, odnoszącej sukcesy żony ani porwanego syna. W próżnię ograniczoną do kija, małej piłeczki z wgłębieniami i dołka. Wszystko inne rozmyło się jak sekwencja snu w filmie.
Oto Jack Coldren w stanie czystym. Golfista. Gracz, który chce zwyciężyć. Pożąda zwycięstwa. Myron rozumiał to. Też znajdował się kiedyś w takiej próżni, w jego przypadku złożonej z pomarańczowej piłki i metalowej obręczy – w świecie, z którego nigdy się całkiem nie wyplątał. Czuł się tam dobrze, pod wieloma względami najlepiej. Win nie miał racji. Zwycięstwo nie było nic niewartym celem. Nobilitowało. Jack dostał od życia cięgi. Zmagał się i walczył. Obrywał i cierpiał. A jednak się podźwignął i z dumnie podniesioną głową dążył do powetowania sobie niepowodzeń. Ilu dostaje podobną możliwość? Ilu dostaje szansę wspięcia się choćby na krótko na takie wyżyny, na przeżycie równie wspaniałych chwil? Ilu taka wewnętrzna nieugaszona pasja wypełnia treścią marzenia i rozgrzewa serca?
Jack Coldren uderzył. Pochłonięty zastępczą przyjemnością, która z magnetyczną siłą przyciąga widzów do sportu, Myron patrzył, jak piłka zatacza wolno łuk w stronę dołka. Wstrzymał oddech, a kiedy wpadła w otwór w ziemi, poczuł, jak w oku zbiera mu się łza. Jack zaliczył dołek o jedno uderzenie poniżej limitu. Dianę Hoffman zacisnęła dłoń w pięść i zrobiła gest pompowania. Przewaga lidera znów wzrosła do dziewięciu punktów.
Coldren spojrzał na wiwatującą publiczność. Pozdrowił widzów uchyleniem kapelusza, ale ich nie zobaczył. Wciąż był w transie. Walczyłby z niego nie wypaść. Na moment napotkał wzrokiem oczy Myrona. Myron odkłonił się, życząc mu, by nie wracał do rzeczywistości. Pozostań w transie, pomyślał. W tym transie wygrywa się turnieje. W tym transie synowie nie wysadzają w powietrze życiowych marzeń ojców.
Przeszedł wzdłuż szpaleru przenośnych toalet – dostarczonych przez firmę o nie całkiem trafnej nazwie Royal Flush (Królewski Strumień) – i ruszył w stronę alei Korporacyjnej. Wśród nabywców biletów na turnieje golfa obowiązywała bezprzykładna hierarchia. Oczywiście rozmaite podziały istniały na większości aren sportowych – niektórzy mieli lepsze miejsca, inni wstęp do lóż, a nawet miejsca przy samym boisku. Tam jednak wręczałeś bilet osobie sadzającej gości lub bileterowi i siadałeś. W przypadku golfa natomiast okazywałeś swoją wejściówkę cały dzień.
Zwykli widzowie (czytaj: chłopi pańszczyźniani) paradowali z nalepkami na koszulach, czymś w rodzaju szkarłatnej litery – piętna. Inni z zawieszonymi na szyjach plastikowymi plakietkami na metalowych łańcuszkach. Sponsorzy zaś (czytaj: panowie feudalni) z czerwonymi, srebrnymi lub złotymi, w zależności od wniesionych sum. Były też inne karty wstępu, dla rodzin i znajomych graczy, dla członków klubu Merion, dla jego działaczy, a także dla związanych z golfem agentów sportowych. Wszystkie one przesądzały o dostępie ich właścicieli do różnych miejsc. Na przykład wejść na aleję Korporacyjną mogli tylko posiadacze kolorowych kart, a do tworzących ją ekskluzywnych namiotów, strategicznie usytuowanych na wzgórzach jak kwatery generalskie w starym filmie wojennym, jedynie ci ze złotymi.
Aleję Korporacyjną wytyczał rząd namiotów sponsorowanych przez różne potężne firmy. W teorii zapłacenie co najmniej stu tysięcy za czterodniowe wynajęcie namiotu miało na celu wyeksponowanie sponsorów i wywarcie wrażenia na klientach. W rzeczywistości szyszki z wielkich korporacji mogły dzięki temu obejrzeć turniej za darmo. Co prawda, do namiotów zapraszano zwykle grono ważnych klientów, zawsze jednak przewijali się tam dyrektorzy i prezesi firm sponsorujących. Stutysięczna opłata za wynajem stanowiła zaledwie część wydatków. Nie uwzględniała bowiem kosztów jedzenia, drinków, obsługi, nie wspominając o lotach pierwszą klasą, luksusowych apartamentach hotelowych, długich limuzynach et cetera dla grubych ryb i ich gości.
Chłopcy i dziewczęta, potraficie powiedzieć: „Kasa wprawia w ruch ten świat?”. Mowa.
Myron podał nazwisko ładnej młodej kobiecie w namiocie Lock-Horne’ów. Wina jeszcze nie było, ale przy stole w kącie siedziała Esperanza.
– Wyglądasz jak z krzyża zdjęty – powitała go.
– Może. W każdym razie czuję się paskudnie.
– Co się stało?
– Napadło mnie trzech ćpunów z nazistowskimi tatuażami i łomami.
Esperanza uniosła brew.
– Tylko trzech?
Ta kobieta tryskała humorem. Opowiedział jej o starciu, z którego ledwie uszedł cało.
– Rozpacz – rzekła, kręcąc głową. – Czarna rozpacz.
– Tylko nie roń nade mną łez. Nic mi nie będzie.
– Znalazłam żonę Lloyda Rennarta. Jest jakąś artystką, mieszka w Jersey, nad morzem.
– Są wieści o jego zwłokach?
Pokręciła przecząco głową.
– Sprawdziłam strony NVI i Treemaker w Internecie. Dotąd nie wystawiono świadectwa zgonu.
Myron utkwił w niej wzrok.
– Żartujesz.
– Nie. Mogło jeszcze nie trafić do Internetu. Inne biura są zamknięte do poniedziałku. Ale to, że go nie wystawiono, o niczym nie świadczy.
– Dlaczego? – spytał.
– Zanim ogłosi się śmierć jakiejś osoby, musi minąć określony czas od jej zniknięcia – wyjaśniła Esperanza. – Nie wiem ile… pięć czy więcej lat. Jednak często najbliższy krewny takiej osoby składa wniosek o uznanie jej za zmarłą, żeby móc otrzymać pieniądze z ubezpieczenia i spadek. Tylko że Lloyd Rennart popełnił samobójstwo.
– Więc nie będzie odszkodowania.
– Tak. Jeśli Rennartowie mieli wspólnotę majątkową, jego żona nie ma potrzeby przyśpieszać sprawy.
Myron skinął głową. Logiczne. Pozostała wszakże jedna dokuczliwa wątpliwość.
– Napijesz się czegoś? – spytał.
Odmówiła, kręcąc głową.
– Zaraz wrócę.
Myron wziął puszkę yoo-hoo. Win zadbał, żeby w namiocie Locke-Horne’ów nie zabrakło tego napoju. Monitor telewizyjny w górnym rogu namiotu pokazywał aktualną tablicę wyników. Jack zaliczył przed chwilą piętnasty dołek. Zgodnie z wyznaczoną normą. Tak samo Crispin. Wyglądało więc na to, że jeśli Jack się raptem nie załamie, jutrzejszą finałową rundę zacznie z wielką przewagą.
– Możemy porozmawiać? – spytała Esperanza, kiedy przy niej usiadł.
– Wal.
– Chodzi o moje studia prawnicze.
– Dobrze.
– Unikałeś tego tematu – wypomniała.
– O czym ty mówisz? Przecież to ja chcę pójść na rozdanie dyplomów, pamiętasz?
– Ja nie o tym. – Zaczęła międlić w palcach papierowe opakowanie słomki. – Mówię o tym, co stanie się po dyplomie. Wkrótce będę dyplomowaną prawniczką. Moja rola w agencji powinna się zmienić.
– Zgadzam się. Myron skinął głową.
– Po pierwsze, chcę mieć własny pokój.
– Nie mamy tyle miejsca.
– Salka konferencyjna jest za duża – odparła. – Można obciąć trochę z niej, trochę z recepcji. Nie będzie wielki, ale wystarczy.
Myron wolno skinął głową.
– Rozważymy takie rozwiązanie.
– To dla mnie ważne, Myron.
– Dobrze, to jest do zrobienia.
– Po drugie, nie chcę podwyżki.
– Nie?
– Nie.
– Dziwna metoda negocjacji, ale sugestywna. Choćbym nie wiem jak bardzo chciał ci dać podwyżkę, nie dostaniesz złamanego centa. Poddaję się.
– Znów to robisz, Myron.
– Co?
– Żartujesz sobie, kiedy ja mówię poważnie. Nie lubisz zmian. Wiem o tym. Właśnie dlatego do niedawna mieszkałeś z rodzicami. I wciąż chodzisz z Jessicą, choć powinieneś o niej zapomnieć dawno temu.
– Zrób coś dla mnie – odparł ze znużeniem. – Oszczędź mi tych amatorskich analiz.
– Ja tylko stwierdzam fakty. Nie lubisz zmian.
– A kto lubi zmiany? Kocham Jessicę. Dobrze wiesz.
– Tak, tak, kochasz ją – potwierdziła z lekceważeniem. – Masz rację, nie powinnam poruszać tego tematu.
– To dobrze. Skończyliśmy?
– Nie. – Esperanza przestała bawić się opakowaniem słomki, skrzyżowała nogi i splotła ręce na kolanach. – Ta rozmowa nie jest dla mnie łatwa.
– Chcesz o tym pogadać innym razem?
Przewróciła oczami.
– Nie, nie chcę o tym pogadać innym razem. Chcę, żebyś mnie wysłuchał. Wysłuchał naprawdę.
Myron nie odpowiedział, pochylił się do przodu.
– Nie żądam podwyżki, bo nie chcę pracować dla nikogo. Mój ojciec tyrał całe życie, wysługując się różnym durniom, a matka sprzątała cudze domy. – Esperanza przełknęła ślinę i wzięła oddech. – Nie myślę podzielić ich losu. Nie chcę dłużej pracować dla nikogo.
– W tym i dla mnie?
– Powiedziałam: dla nikogo. – Pokręciła głową. – Chryste, ty czasem po prostu nie słuchasz.
Myron otworzył usta i na chwilę je zamknął.
– W takim razie nie rozumiem, do czego zmierzasz.
– Chcę być współwłaścicielką – oświadczyła.
Zrobił zdziwioną minę.
– Współwłaścicielką RepSport MB?
– Nie, skądże, AT amp;T. Jasne, że MB!
– Ale agencja nazywa się MB. M jak Myron. B jak Bolitar. A ty się nazywasz Esperanza Diaz. Nie mogę zmienić jej nazwy na MBED. Jak to brzmi?
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Znowu to robisz – powiedziała. – A ja chcę z tobą porozmawiać poważnie.
– Akurat teraz? Akurat w chwili, gdy oberwałem w łeb łyżką do opon…
– W ramię.
– Wszystko jedno. Przecież wiesz, ile dla mnie znaczysz…
– Nie chodzi o naszą przyjaźń – weszła mu w słowo. – W tej chwili nie obchodzi mnie, ile dla ciebie znaczę. Obchodzi mnie za to, ile znaczę dla RepSport MB.
– Dla MB znaczysz wiele. Strasznie dużo. Zamilkł.
– Ale?
– Ale nic. Po prostu mnie zaskoczyłaś. Dopiero co napadł mnie gang neofaszystów. Wiesz, jak to wpływa na psychikę kogoś mojego pochodzenia? Poza tym staram się rozwiązać sprawę ewentualnego porwania. Wiem, że zmiany są konieczne. Planowałem zwiększyć zakres twoich obowiązków, powierzyć ci więcej spraw do negocjacji, wynająć kogoś nowego. Ale partnerstwo… to całkiem inna para gumiaków.
– To znaczy? – spytała nieustępliwie.
– To znaczy, że chciałbym to przemyśleć. Jak wyobrażasz sobie nasze partnerstwo? Ile chcesz procent? Chcesz się wkupić, odpracować wkład czy jak? Takie rzeczy wymagają uzgodnienia, a w tej chwili nie ma na to czasu.
– Dobrze. – Esperanza wstała. – Pokręcę się po holu dla graczy. Może uda mi się nawiązać rozmowę z którąś z żon.
– Dobry pomysł.
– Na razie.
Odwróciła się, żeby odejść.
– Esperanza? Spojrzała na niego.
– Nie gniewasz się na mnie, co?
– Nie gniewam.
– Coś wymyślimy – powiedział.
Skinęła głową.
– Dobrze.
– Nie zapomnij. Godzinę po zawodach spotykamy się z Tadem Crispinem. Przy sklepie z akcesoriami.
– Chcesz, żebym przy tym była?
– Tak.
Wzruszyła ramionami.
– W porządku.
Myron usiadł wygodniej, przyglądając się jej, jak odchodzi. Pięknie. Tylko tego mu brakowało – najlepszej przyjaciółki na świecie jako partnerki w interesach. To nigdy nie wypalało. Pieniądze psuły przyjaźnie – był to jeden z życiowych pewników. Próbowali spółki jego ojciec i stryj, trudno o bliższych sobie ludzi, a wynikła z tego katastrofa. Tata w końcu odkupił udziały stryjka Morrisa, ale bracia nie odzywali się potem do siebie przez cztery lata. On i Win, zachowując wspólne zainteresowania i cele, pilnie przestrzegali odrębności interesów. Zdawało to egzamin, bo nie mieszali się nawzajem do swoich spraw i nie dzielili pieniędzmi. Z Esperanzą wszystko układało się znakomicie, dlatego że łączył ich stosunek szef-podwładna. Ściśle określone role. Niemniej dobrze rozumiał, że należy dać jej taką szansę. Zasłużyła sobie na nią. Była nie tylko bardzo ważną pracownicą agencji. Była jej częścią.
Co robić?
Usadowił się w fotelu i napił yoo-hoo, czekając na jakiś pomysł. Na szczęście nie musiał długo myśleć, bo ktoś klepnął go w ramię.