Rozdział 9

Znów podał nazwisko Wina i zajechał na parking w Merion. Rozejrzał się, lecz nie dostrzegł jaguara przyjaciela. Po zaparkowaniu sprawdził, czy nie ma strażników. Nie było żadnego. Wszyscy pilnowali wjazdu. Ułatwiało to sprawę.

Przestąpił białą linę odgradzającą widzów od graczy i ruszył przez pole golfowe. Zapadł zmrok, ale światła w domach po drugiej stronie drogi wystarczająco oświetlały murawę. Wbrew swej sławie Merion było małym polem. Oddzielona dwoma torami od parkingu, Golf House Road znajdowała się niecałe sto metrów dalej.

Myron szedł przez trawę. Łaskotała go w nagie kostki. W powietrzu niczym ciężka derka z kropli wisiała wilgoć. Koszula zaczęła mu lgnąć do ciała. Chmary świerszczy cały czas grały melodię monotonną jak CD Mariah Carey, choć nie tak drażniącą.

Mimo wrodzonej niechęci do golfa Myron zachował należny szacunek dla świętego gruntu, po którym stąpał. Nocą miejsce to, niczym stare owiane legendami zamczyska, zdawały się nawiedzać duchy. Przypomniał sobie, jak stał kiedyś samotnie na parkiecie hali Boston Garden. Tydzień wcześniej w pierwszej rundzie naboru NBA trafił do drużyny Celtics. Tego dnia legendarny menedżer Celtów Clip Arnstein przedstawił go prasie. Niesamowita frajda. Wszyscy się cieszyli, uśmiechali i nazywali go następcą Larry’ego Birda. Wieczorem, gdy stał sam w sławnej hali Garden, miał wrażenie, że zwisające z krokwi flagi mistrzowskie kołyszą się w nieruchomym powietrzu, przywołując go i szepcząc historie z przeszłości i obietnice na przyszłość. Nie rozegrał na jej parkiecie ani jednego meczu. Gdy doszedł do Golf House Road, zwolnił, przekroczył białą linę i skrył się za drzewem. Zadanie nie było łatwe. Lecz ten, na którego polował, też nie miał łatwo. W tak ekskluzywnych dzielnicach zwracano uwagę na wszystko, co podejrzane. Na przykład na samochód parkujący tam, gdzie nie powinien.

Właśnie dlatego zostawił swój w klubie. Czy porywacz również? A może zaparkował na ulicy? Albo ktoś go podwiózł? Myron skulił się i pomknął do następnego drzewa. Pewnie wyglądał głupio – stukilowy, mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt stary chłop sadzący susy od krzaka do krzaka, jak w walającej się po podłodze montażowni, zbędnej scenie z Parszywej dwunastki. Ale jaki miał wybór?

Nie mógł jakby nigdy nic pójść ulicą, żeby nie zobaczył go porywacz. Swój plan opierał na założeniu, że sam odkryje go wcześniej. Jak tego dokonać? Nie miał pojęcia. Uznał, że najlepiej zrobi, zataczając coraz ciaśniejsze koła wokół domu Coldrenów i wypatrując – no właśnie – czego?

Rozejrzał się dookoła, niezdecydowany, czego właściwie szuka. Chyba miejsca, z którego porywacz mógł obserwować dom. Bezpiecznej kryjówki, a może punktu obserwacyjnego, skąd mógł lornetkować okolicę. Nie dostrzegł niczego. Noc była bezwietrzna i spokojna.

Okrążył kwartał ulic, skacząc na chybił trafił od krzaka do krzaka z uczuciem takim jak John Belushi włamujący się do gabinetu dziekana Wormera w Menażerii. Menażeria i Parszywa dwunastka! Oglądał za dużo filmów. Kiedy spiralnie zbliżał się do domu Coldrenów, zdał sobie sprawę, że prędzej zostanie „wypatrzony”, niż „wypatrzy” kogoś. Postarał się ukryć lepiej, dokładniej wtopić się w mrok, zlać z tłem, stać się niewidzialnym.

Myron Bolitar, Wojowniczy Mutant Ninja.

W przestronnych kamiennych domach z czarnymi okiennicami migotały światła. W domach pięknych, imponująco opiekuńczych, nieprzystępnie przytulnych. Domach solidnych. Domach, jakie mogłaby zbudować zapobiegliwa trzecia świnka. Domach trwałych, mocnych, okazałych.

Znalazł się bardzo blisko domu Coldrenów. Ciągle nic – ani jednego samochodu na ulicach. Był zlany potem niczym naleśnik syropem. Boże, z jaką rozkoszą wziąłby prysznic. Skulił się i zaczął obserwować dom.

Co dalej?

Czekać. Wypatrywać ruchu. Inwigilacja nie była jego mocną stroną. Zwykle załatwiał to Win, w pełni panujący nad ciałem i cierpliwy. On zaś już po krótkim czasie ledwo mógł wytrzymać. Żałował, że nie zabrał z sobą jakiegoś pisma, czegoś do czytania.

Trzyminutową monotonię przerwało otwarcie drzwi frontowych. Usiadł. W wejściu zobaczył Esme Fong i Lindę Coldren. Pożegnały się. Esme uścisnęła mocno rękę Lindy i skierowała się do auta. Linda Coldren zamknęła drzwi. Esme Fong uruchomiła samochód i odjechała.

Inwigilacja – co chwila dreszczyk emocji!

Myron usadowił się za krzakiem. Wokół było ich zatrzęsienie. Gdziekolwiek spojrzeć, krzaki rozmaitych rozmiarów, kształtów i zastosowań. Doszedł do wniosku, że bogaci błękitno-krwiści z pewnością je lubią. Ciekawe, czy mieli z sobą jakieś na „Mayflower”.

Od przykucu poczuł skurcze w nogach. Wyprostował je po kolei. Kontuzjowane kolano, które wyeliminowało go ze sportu, zaczęło pulsować. Miał dość. Zgrzany, spocony i zbolały uznał, że pora w drogę.

I wówczas usłyszał dźwięk.

Dobiegał od tylnych drzwi. Myron westchnął, podźwignął się z kucków i okrążył dom. Znalazł jeszcze jeden przytulny krzak, skrył się za nim i wyjrzał.

Na podwórku za domem stał Jack Coldren z Dianę Hoffman, swoją asystentką. W ręku trzymał kij golfowy, ale nie uderzał.

Rozmawiał z nią. Z ożywieniem. Dianę Hoffman mu odpowiadała. Z równym ożywieniem. Nie wyglądali na zadowolonych. Myron nie słyszał rozmowy, lecz oboje gestykulowali jak szaleni.

Kłócili się. I to ostro.

Hmm.

Oczywiście wyjaśnienie było zapewne całkiem niewinne. Domyślał się, że gracze kłócą się ze swoimi asystentami bez przerwy. Przeczytał kiedyś, że Steve Ballesteros, dawne hiszpańskie cudowne dziecko golfa, żarł się na okrągło ze swoim workowym. Bywa. To normalne, że zawodowy golfista mógł się poprztykać ze swoją asystentką, zwłaszcza w czasie tak stresującego turnieju jak Otwarte Mistrzostwa Stanów. Dziwiła tylko pora ich sprzeczki.

Pomyślmy. Gość dostaje straszny telefon od porywacza. Słyszy krzyk przerażonego albo cierpiącego syna. A dwie godziny później na podwórzu swojego domu kłóci się z asystentką, jak wykonać zamach? Gdzie tu sens?

Myron postanowił podejść bliżej. Nie było prostej drogi. Znowu krzaki, niczym manekiny na treningu futbolowym. Musiał dotrzeć do bocznej ściany domu i zajść ich od tyłu. Odbił w lewo i zaryzykował spojrzenie. Zażarta sprzeczka trwała. Dianę Hoffman zrobiła krok w stronę Jacka… i wymierzyła mu policzek.

Klaśnięcie przecięło noc jak kosa. Myron zamarł. Dianę Hoffman coś krzyknęła. Doszło go tylko jedno słowo: „drań”. Dianę pstryknęła niedopałkiem pod nogi Jacka i odeszła wzburzona. Jack spuścił wzrok, pokręcił głową i wszedł do domu. No, no, pomyślał Myron. Pewnie ma jakieś kłopoty z zamachem.

Pozostał za krzakiem. Z podjazdu dobiegł go odgłos ruszającego samochodu Dianę Hoffman. Czy grała jakąś rolę w tej sprawie? Przebywała w domu Coldrenów. Czy to ona była tajemniczym obserwatorem? Oparł się plecami o krzak i rozważył tę możliwość. Ale ledwie zaczął ją dopasowywać do całości, spostrzegł mężczyznę.

W każdym razie założył, że to mężczyzna. Z miejsca, gdzie przycupnął, nie dało się tego ustalić. Nie wierzył własnym oczom. Ależ się pomylił. Sprawca bynajmniej nie krył się w zaroślach. Myron patrzył w milczeniu, jak ubrana na czarno postać wyłazi z okna na piętrze. A konkretnie – jeśli pamięć go nie myliła – z okna sypialni Chada Coldrena.

Witamy!

Skulił się. Co teraz? Przydałby się plan. Plan? Świetnie. Ale jaki? Pochwycić typa od razu? Nie. Lepiej pójść za nim. Mógł doprowadzić do Chada Coldrena. I po sprawie.

Myron zerknął zza krzaka. Postać w czerni zeszła po białej kratownicy porośniętej bluszczem, z wysokości metra zeskoczyła na ziemię i natychmiast puściła się sprintem.

Wspaniale.

Pobiegł za mężczyzną, usiłując trzymać się jak najdalej od niego. Biegacz nie zwalniał kroku. Trudno było ścigać go bezgłośnie. Myron zachowywał dystans. Nie chciał, żeby tamten go spostrzegł. Poza tym istniało duże prawdopodobieństwo, że sprawca przyjechał tu samochodem albo podwiózł go wspólnik. Na pobliskich ulicach ruch był minimalny. Nie podobna nie usłyszeć zapuszczanego silnika.

I co wtedy? – zadał sobie pytanie.

Co, jeśli tamten dobiegnie do samochodu? Popędzić do swojego auta? To na nic. Pobiec za jego wozem? Bez sensu. Co robić?

Dobre pytanie.

Pożałował, że nie ma z nim Wina.

Ubrany na czarno mężczyzna biegł, biegł, biegł. Myron zaczął łapczywie łykać powietrze. Kogo gonił, na miły Bóg?! Złotego medalistę w maratonie?! Czterysta metrów dalej biegacz skręcił w prawo i zniknął mu z oczu. Zrobił to tak nagle, że Myron zadał sobie pytanie, czy tamten go spostrzegł. Niemożliwe. Myśliwy był za daleko, a zwierzyna nie miała powodu oglądać się za siebie.

Spróbował trochę przyśpieszyć, ale żwirowa droga wykluczała cichy bieg. Musiał jednak nadrobić dystans. Biegnąc na samych koniuszkach palców, niczym Baryszhikow gnany dyzenterią, modlił się, by nikt go nie zobaczył.

Dotarł do zakrętu. Ulica nazywała się Green Acres Road. W głowie, jak za naciśnięciem guzików szafy grającej, rozbrzmiała mu melodia piosenki ze starego serialu telewizyjnego. Nie mógł jej się pozbyć. Eddie Albert jeździł na traktorze. Eva Gabor otwierała pudła w apartamencie na Manhattanie. Sam Drucker machał ręką zza kontuaru swojego wielobranżowego sklepu. Pan Haney naciągał szelki kciukami. Wieprzek Arnold chrząkał.

Przeklęte parne powietrze!

Skręcił w prawo i spojrzał przed siebie.

Nic.

Green Acres to ślepa uliczka, przy której stało może z pięć domów na krzyż. Zapewne wspaniałych. Po obu stronach zaułka biegły bowiem ściany gęstych, wyniosłych krzewów (znowu krzewy!). Wjazdów strzegły bramy otwierane pilotami lub po wystukaniu odpowiedniego szyfru na domofonie. Myron zatrzymał się i spojrzał w głąb uliczki.

Gdzie się podział zbieg?

Zniknął bez śladu. Myron poczuł, że przyśpiesza mu puls. Jedyna droga ucieczki wiodła przez las pomiędzy rezydencjami. Pewnie pobiegł tamtędy – oczywiście, jeżeli próbował uciec, a nie zaszyć się w zaroślach. Mimo wszystko mógł zauważyć, że jest ścigany. A jeśli skrył się i przyczaił? Ukryłby zaatakować prześladowcę?

Mało pocieszające myśli.

Co teraz?

Myron zlizał pot z górnej wargi. W ustach miał potwornie sucho. Niemalże słyszał, jak się poci.

Weź się w garść, rozkazał sobie. Masz ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważysz sto kilo. Chłop jak dąb. Jesteś właścicielem czarnego pasa taekwondo i dobrze wyszkolonym fajterem. Odeprzesz każdy atak.

Pod warunkiem, że napastnik nie jest uzbrojony.

Nie ma się co czarować. Wyszkolenie bojowe i doświadczenie pomagały, ale nikogo nie czyniły kuloodpornym. Nawet Wina. Oczywiście Win nie byłby taki głupi, żeby wpakować się w podobną kabałę. Myron nosił broń tylko wtedy, gdy uznał to za konieczne. Win natomiast nie rozstawał się z dwoma (lub więcej) pistoletami i sztuką białej broni. Wzór z jego arsenału powinny brać kraje Trzeciego Świata.

Co zatem zrobić?

Myron rozejrzał się na boki, lecz w wysokich, nieprzebytych ścianach z krzewów nie znalazł miejsca na kryjówkę. Pozostał więc jedynie las na końcu zaułka. Nieoświetlony, mroczny, gęsty, groźny.

Wejść do niego czy nie wejść?

I co by to dało? Nie wiedział, jak duży jest ten las ani dokąd biegnie, nie wiedział o nim nic. Szanse na odnalezienie zbiega zdawały się minimalne. Mógł co najwyżej liczyć na to, że tamten schował się wśród drzew, by zaczekać, aż prześladowca się wycofa.

Wycofa? Zabrzmiało to jak plan.

Myron wrócił do wylotu Green Acres. Skręcił w lewo, przeszedł sto jardów i zatrzymał się za jeszcze jednym krzakiem. On i krzaki byli już ze sobą po imieniu. Ten miał na imię Frank.

Spędził za nim godzinę. Nikt się nie pojawił.

Wspaniale.

Wstał, pożegnał się z Frankiem i ruszył do samochodu. Zbieg z pewnością uciekł przez las. Albo więc zaplanował drogę ucieczki albo, co bardziej prawdopodobne, znał teren. Mógł to być Chad Coldren. Ale mogło to również świadczyć, że porywacze nie działają w ciemno. W tym przypadku już pewnie wiedzieli, że Myron Bolitar zaangażował się w sprawę i że Coldrenowie nie zastosowali się do ich żądań.

Bardzo liczył na to, że Chad sfingował porwanie. A jeżeli nie, jeżeli naprawdę go porwano, co stąd wynikało? Zadając sobie pytanie, jak kidnaperzy zareagują na jego działania, przypomniał sobie ostatni telefon od nich i przyprawiający o ciarki, przeraźliwy krzyk chłopca.

Загрузка...