Rozdział 21

Nazajutrz rano po przyjeździe do Klubu Golfowego Merion zadał sobie pytanie, czy Linda Coldren powiedziała mężowi o odciętym palcu syna. Powiedziała. Na trzecim dołku Jack zdążył stracić trzy punkty z przewagi. Był blady jak duszek Casper, oczy miał puste jak motel Batesów w Psychozie Hitchcocka, a ramiona zgarbione, jakby dźwigał worki z mokrym torfem.

Win zmarszczył brwi.

– Pewnie się przejął tym palcem – orzekł.

Znawca duszy.

– Gra na uczuciach zaczyna procentować – stwierdził Myron.

– Nie przypuszczałem, że Jacka aż tak to załamie.

– Win, porywacz odciął jego synowi palec. Takie coś może zdekoncentrować.

– Zapewne – odparł bez przekonania Win, odwrócił się i ruszył w górę toru. – Czy Crispin pokazał ci swój kontrakt z Zoomem?

– Tak.

– No i?

– Ograbiono go.

Win skinął głową.

– Nie, nie możesz nic zrobić.

– Mogę, i to wiele. Nazywa się to renegocjacją kontraktu.

– Crispin go podpisał.

– I co z tego?

– Tylko mi nie mów, że chcesz, aby się z niego wycofał.

– Tego nie powiedziałem. Jestem zdania, że kontrakt należy renegocjować.

– Renegocjować – powtórzył Win takim tonem, jakby słowo to miało cierpki posmak. – Dlaczego sportowiec, który nie uzyskuje dobrych wyników, nigdy nie renegocjuje umowy? Znasz sportowca, który po katastrofalnym sezonie obniżył wysokość kontraktu?

– Celne spostrzeżenie. Ale mój zawód streszcza się w kilku słowach: zdobyć jak najwięcej pieniędzy dla klienta.

– I pal sześć moralność?

– Zaraz, skąd to wytrzasnąłeś? Zawsze przestrzegam zasad. Szukam tylko luk w prawie.

– Mówisz jak obrońca w sprawie kryminalnej – wytknął Win.

– No nie, to cios poniżej pasa!

Widzowie z rosnącym napięciem śledzili rozwój dramatu. Przypominało to oglądanie katastrofy samochodowej w maksymalnie zwolnionym tempie. Przerażony, patrzyłeś na nią, w jakimś stopniu nieomal kibicując nieszczęściu bliźniego. Z otwartymi ustami gapiłeś się, zadając sobie pytanie, co nastąpi, niemalże licząc na to, że kraksa skończy się śmiercią. Jack Coldren z wolna umierał. Jego serce kruszyło się niczym uschłe liście w zaciśniętej pięści. Widziałeś, co się dzieje. I chciałeś, żeby trwało.

Przy piątym dołku Myron i Win napotkali Norma Zuckermana i Esme Fong. Oboje, zwłaszcza Esme, byli kłębkami nerwów, ale w końcu od wyniku tej rundy zależało ogromnie dużo. Przy ósmym dołku Jack chybił w łatwej sytuacji. Za każdym uderzeniem jego przewaga topniała – z wielkiej nie do odrobienia zmalała do bezpiecznej, a wreszcie do denerwująco nikłej.

Przy dołku dziewiątym Jackowi udało się nieco zahamować straty. Wciąż grał kiepsko, lecz na trzy dołki przed zakończeniem turnieju zachował dwupunktową przewagę. Tad Crispin mocno naciskał, lecz mógł zwyciężyć jedynie w przypadku wielkiego błędu Coldrena.

I wtedy stało się.

Przy szesnastym dołku. Na tej samej przeszkodzie terenowej, na której dwadzieścia trzy lata temu Jack pogrzebał swoje marzenia. Obaj zaczęli dobrze. Pierwszymi uderzeniami posłali piłki „lekko sflankowane”, jak się wyraził Win. Hmm. Przy drugim strzale stało się nieszczęście. Jack trafił w górną połówkę piłki. Uderzona za słabo, spadła o wiele za blisko, lądując…

W kamienistym dole!

Publiczność się zachłysnęła. Jack Coldren zrobił coś niewyobrażalnego. Znowu! Myron patrzył ze zgrozą.

Norm Zuckerman szturchnął go łokciem.

– Zwilgotniałem – wyznał oszołomiony. – Jak Boga kocham, zwilgotniałem w dolnych partiach ciała. Sam sprawdź, śmiało.

– Wierzę ci na słowo, Norm.

Myron spojrzał na Esme Fong. Twarz miała rozjaśnioną.

– Ja też – powiedziała.

Jej propozycja była ciekawsza, ale nie skorzystał.

Jack Coldren ledwo zareagował, jakby coś się w nim przepaliło. Wprawdzie nie machał białą flagą, lecz wyglądało na to, że powinien.

Tad Crispin wykorzystał okazję. Posłał piłkę w kierunku dołka tak udanie, że do objęcia prowadzenia pozostało mu włożyć ją z dwóch i pół metra. Kiedy stanął nad białą kulką, zapadła martwa cisza, jakby nie tylko widownia, ale uliczny ruch w pobliżu, samoloty nad głową, a nawet trawa, drzewa i samo pole golfowe sprzymierzyły się przeciwko Jackowi Coldrenowi.

Napięcie było niebywałe. I Tad mu sprostał.

Gdy piłka wpadła do dołka, zamiast nagrodzić gracza zwyczajowymi uprzejmymi brawami, tłum wybuchł jak Wezuwiusz za ostatnich dni Pompei. Aplauz rozszedł się potężną falą, pieszcząc młodego nowicjusza i zmiatając na bok konającego weterana. Chyba marzyli o tym wszyscy. Wszyscy pragnęli ukoronować Tada Crispina i ściąć głowę Jackowi Coldrenowi. Starcie młodego przystojniaka z pomarszczonym sportowym wygą przywodziło na myśl pojedynek Kennedy’ego z Nixonem.

– Co za faja – powiedział ktoś.

– Ciężki przypadek fai. Myron spojrzał pytająco na Wina.

– „Faja” to najnowsze określenie mimozy – wyjaśnił Win. Gorzej nie da się nazwać sportowca. Może brakować ci talentu, możesz patałaszyć, nie mieć swojego dnia, ale w żadnym razie nie wolno ci być mimozą. Mimozy są bez charakteru. Nazwanie kogoś mimozą dało się porównać do wystąpienia nago przed piękną kobietą, która śmieje się z ciebie i wytyka palcem. Przynajmniej tak to widział Myron.

W prywatnym namiocie na trybunie głównej z widokiem na osiemnasty dołek dostrzegł Lindę Coldren, w głęboko nasuniętej na czoło baseballówce i okularach przeciwsłonecznych. Zatrzymał na niej oczy. Nie odpowiedziała spojrzeniem. Minę miała lekko zakłopotaną, jakby głowiła się nad zadaniem matematycznym albo próbowała dopasować nazwisko do znanej sobie twarzy. Myron stał na linii jej wzroku, licząc, że da mu znak. Nie dała.

Przed rozegraniem ostatniego dołka Tad Crispin uzyskał jednopunktową przewagę. Reszta stawki już zakończyła występy; wielu otoczyło ostatnią zielonkę, żeby obejrzeć finał najbardziej spektakularnej porażki w historii golfa.

– Dołek osiemnasty, długość toru czterysta siedemdziesiąt pięć jardów, norma cztery uderzenia. – Win wcielił się w rolę przewodnika po polu golfowym Merion. – Start w kamieniołomie. Piłkę należy posłać nad tym wzgórzem, noszenie dwieście jardów.

– Rozumiem – odparł Myron. Hmm.

Tad zaczął pierwszy. Uderzył na oko dobrze i solidnie. Widownia zareagowała grzecznymi oklaskami. Na starcie stanął Jack Coldren. Posłał piłkę wyżej, jakby rzucał wyzwanie żywiołom.

– Doskonałe uderzenie – pochwalił Win. – Nadzwyczajne.

– Co będzie, kiedy dojdzie do remisu? – spytał Myron Esme Fong. – Nagła śmierć?

Pokręciła głową.

– Tak jest w innych turniejach – odparła. – Ale nie w Otwartych Mistrzostwach Stanów. W takim przypadku gracze wrócą jutro i rozegrają całą rundę.

– Wszystkie osiemnaście dołków?

– Tak.

Po drugim uderzeniu Tada piłka spadła blisko zielonki.

– Porządny strzał – skomentował Win. – Ma sporą szansą zaliczyć dołek w normie.

Jack wyjął kij i podszedł do piłki.

– Poznajesz? – spytał z uśmiechem Win.

Myron zerknął i szybko sobie skojarzył. Nie był wielbicielem golfa, ale, choć patrzył pod kątem, rozpoznał to miejsce. Widział je na zdjęciu, które stało na komodzie w gabinecie Wina. Zresztą można je było zobaczyć w niemal każdym podręczniku golfa, wisiało w każdym golfowym pubie i innych przybytkach związanych z tym sportem. Jack Coldren stał w tej chwili dokładnie tam, gdzie na pochodzącej z około tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku fotografii stał Ben Hogan. Hogan wykonał wtedy słynne uderzenie, dzięki któremu został mistrzem Stanów.

Kiedy Jack przymierzał się do zagrania, Myron mimo woli pomyślał o duchach i osobliwych zagadkach przeszłości.

– Przed nim prawie niewykonalne zadanie – rzeki Win.

– Dlaczego?

– Zabójczy dołek. A za nim ten ziejący lej.

Ziejący lej? Myron darował sobie pytanie.

Jack uderzył kijem z długą główką. Piłka upadła na zielonkę, lecz – zgodnie z przewidywaniami Wina – ponad sześć jardów od dołka. Za trzecim uderzeniem Tad Crispin pięknym krótkim podbiciem posłał piłkę tak, że znieruchomiała sześć cali od dołka, i po chwili wbił ją do niego, zaliczając normę. Tym samym Jack stracił szansę na wygraną. Mógł już marzyć tylko o remisie, ale musiał zaliczyć dołek jednym uderzeniem.

– Uderzenie z dwudziestu dwóch stóp. – Win ponuro pokręcił głową. – Nie ma szans.

Powiedział z dwudziestu dwóch stóp – nie z dwudziestu jeden czy dwudziestu trzech. Z dwudziestu dwóch. Ocenił dystans jednym rzutem oka z odległości pięćdziesięciu jardów. Golfiści. I bądź tu mądry.

Jack Coldren podszedł do zielonki, schylił się, podniósł piłkę, położył znacznik, zabrał go i umieścił piłkę w tym samym miejscu. Myron pokręcił głową. Golfiści.

Jack stał tak daleko, jakby celował do dołka z New Jersey. I pomyśleć, że dzieliły go dwadzieścia dwie stopy od dziury o średnicy czterech i ćwierć cala. Wystarczyło chwycić kalkulator i policzyć.

Myron, Win, Esme i Norm czekali. Co za chwila. Finał. Moment, w którym torreador nareszcie wbija długą, cienką szpadę.

Kiedy Jack obliczał z namysłem skręt piłki na pochyłości, zaszła w nim zmiana. Pulchne rysy stwardniały. Spojrzenie stało się ostre, stalowe, a w oku, choć być może tylko w wyobraźni Myrona, pojawił się wczorajszy tygrysi błysk. Myron obejrzał się. Linda Coldren również dostrzegła tę zmianę. Na krótką chwilę odwróciła uwagę od męża, szukając oczami Myrona, jakby chciała się utwierdzić w spostrzeżeniu. Ale gdy ich spojrzenia się spotkały, natychmiast uciekła przed jego wzrokiem.

Jack Coldren nie śpieszył się. Lustrował zielonkę pod wieloma kątami. Przysiadał, sposobem golfistów, z kijem wycelowanym przed siebie. Rozmawiał z Dianę Hoffman. Kiedy jednak ustawił się do uderzenia, zrobił to bez wahania. Kij cofnął się jak wskazówka metronomu i trafił mocno w dolną połówkę piłki.

Biała kuleczka, w której Jack zawarł wszystkie swe marzenia, zatoczyła łuk w stronę dołka niczym orzeł wypatrujący ofiary. Nie było wątpliwości. Ciągnęło ją tam jak magnes. Kilka dłużących się na pozór w nieskończoność sekund potem biała piłeczka stuknęła głośno o dno dołka. Po chwili ciszy nastąpił drugi wybuch – eksplozja nie tyle radości, co zaskoczenia. Myron dołączył do aplauzu.

Jack dokonał tego! Zrównał się z rywalem.

– Pięknie, Esme! – przekrzyczał wrzawę Norm Zuckerman. – Jutro będzie to oglądał cały świat. Co za reklama!

– Tylko kiedy Tad wygra – odparła z osłupiałą miną.

– O czym ty mówisz?

– A jeżeli przegra?

– No wiesz, drugie miejsce w mistrzostwach Stanów?! – Norm uniósł dłonie w niebo. – Daj Boże zdrowie! Takie jak dziś rano. Przed tą rundą. Żadnych zysków, ale i żadnych strat.

Esme Fong pokręciła głową.

– Jeżeli Tad teraz przegra, co z tego, że zajmie drugie miejsce. Ważne, że przegra. I to pojedynek z osławionym nieudacznikiem! Z patentowaną ofiarą losu! To gorsze od bankructwa Buffalo Billa.

Norm zbył ją kpiarskim prychnięciem.

– Za bardzo się przejmujesz, Esme – odparł, spuszczając jednak nieco z tonu.

Tłum zaczął się rozchodzić, a Jack Coldren stał nadal, tam gdzie stał, z kijem w rękach. Nie triumfował. Nie poruszył się nawet, kiedy Dianę Hoffman poklepała go po plecach. Mięśnie twarzy znowu mu zwiotczały, oczy stały się szkliste jak nigdy. Sprawiał wrażenie, jakby wysiłek włożony w to jedno uderzenie wyssał z niego całą energię, karmę, siły, wolę życia.

A może w grę wchodził inny czynnik? Coś głębszego? Może w decydującej magicznej chwili olśnienia Jack Coldren pojął, że ten turniej nie jest aż tak ważny. W oczach wszystkich był kimś, kto przed chwilą wykonał najważniejsze uderzenie w życiu. A może we własnych oczach był człowiekiem, który stojąc samotnie, zadaje sobie pytanie, o co ten cały hałas i czy jego syn jeszcze żyje.

Na brzegu zielonki pojawiła się Linda Coldren. Siląc się na entuzjazm, ruszyła w stronę męża i z obowiązku cmoknęła go w policzek. Ekipy telewizyjne podążyły za nią. Rozległ się trzask aparatów z teleobiektywami, zamigotały flesze. Do Coldrenów podszedł sprawozdawca sportowy z mikrofonem w ręku. Uśmiechnęli się.

Ale za uśmiechem Lindy kryła się obawa, a za uśmiechem Jacka autentyczny strach.

Загрузка...