Rozdział 4

– Co powiedział?

– Chcą pieniędzy.

– Ile?

– Nie wiem.

– Nie wie pan? – zdziwił się Myron. – Jak to? Nie powiedzieli?

– Chyba nie – odparł Bucky. W tle rozległ się jakiś hałas.

– Gdzie pan jest?

– W Merion. Telefon odebrał Jack. Wciąż jest w szoku.

– Telefon odebrał Jack?

– Tak.

– Porywacz zadzwonił do Jacka w Merion? – spytał z jeszcze większym zdziwieniem Myron.

– Tak. Może pan tu przyjechać? Łatwiej to będzie wyjaśnić.

– Już jadę.

Od obskurnego motelu Myron dotarł na autostradę i wjechał w zieloność. Mnóstwo zieloności. Przedmieścia Filadelfii pełne są dorodnych trawników, wysokich krzewów i cienistych drzew. Aż dziw, że leżą tak blisko gorszych ulic. Także tutaj, jak w większości miast, triumf święciły jaskrawe podziały. Pamiętał, że gdy przed dwoma laty wybrali się z Winem na mecz Eagles, w drodze na Stadion Weteranów przejeżdżali przez dzielnicę włoską, polską, afroamerykańską. Miał wtedy wrażenie, że te etniczne mniejszości są oddzielone od siebie – znów niczym w serialu Star Trek – niewidzialnymi potężnymi polami siłowymi. Miasto Braterskiej Miłości, Filadelfia, zasługiwało niemalże na miano Małych Bałkanów.

Skręcił w Ardmore Avenue. Do klubu Merion pozostała mila. Powrócił myślami do Wina, zadając sobie pytanie, jak przyjaciel zareaguje na rodzinne związki z tą sprawą.

Pewnie nie za dobrze.

Przez tyle lat ich znajomości Win tylko raz wspomniał o matce.

Na trzecim roku studiów na Uniwersytecie Duke’a, po powrocie do akademika z dzikiej imprezy studenckiego bractwa, podczas której wyżłopano rzekę piwa. Myron nie miał „mocnej głowy”. Zwykle dwie szklaneczki wystarczałyby gotów był całować z języczkiem toster. Winił za to rodziców – kiepsko znosili trunki.

Inaczej było z Winem, który chyba od małego wychował się na sznapsach. Napoje wyskokowe prawie wcale na niego nie działały. Ale na tamtej imprezie zaprawiony spirytusem poncz nawet jemu nieco poplątał nogi. Dopiero za trzecim razem udało się Winowi otworzyć drzwi ich wspólnego pokoju.

Myron od razu padł na łóżko. Sufit nad jego głową zawirował z zawrotną szybkością. Zamknął oczy. Przerażony, wpił się rękami w posłanie i przytrzymał. Zbladł jak ściana. Żołądek ścisnęły mdłości. Zastanawiał się, kiedy puści pawia; modlił się, żeby jak najprędzej.

Ech, urok studenckich balang.

Przez czas jakiś milczeli. Myron nie wiedział, czy Win zasnął. Może wyszedł. Zniknął w mroku nocy. A może nie przytrzymał się wirującego łóżka dość mocno i siła odśrodkowa wyrzuciła go przez okno w życie pozagrobowe.

– Spójrz na to – przeciął ciemności głos.

Coś spadło mu na pierś. Myron odważył się puścić jedną ręką łóżko. Dobrze, na razie nie zleciał. Wymacał przedmiot i podniósł go w górę. W świetle od okna – uniwersyteckie kampusy są oświetlone jak świąteczne choinki – zobaczył, że to zdjęcie. Kolorowe, gruboziarniste, wyblakłe, lecz na tyle wyraźne, by rozpoznać drogi samochód.

– To rollsroyce? – spytał. Nie znał się na samochodach. – Bentley S Trzy Continental Latająca Ostroga – odparł Win. – Z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego. Klasyczny model.

– Twój?

– Tak.

– Łóżko zawirowało bezszmerowo.

– Skąd go miałeś?

– Od faceta, który zerżnął moją matką. Koniec. Na tym Win zamknął temat, otoczywszy go murem obronnym, do którego dostępu broniły miny, fosa oraz mnóstwo drutów pod wysokim napięciem. Przez piętnaście następnych lat Win ani razu nie wspomniał o matce. Ani wtedy, gdy co semestr przysyłała mu do akademika paczki. Ani wtedy, gdy co rok przysyłała mu w dniu urodzin prezenty do biura. Ani przed dziesięciu laty, gdy spotkali się z nią oko w oko.

Na zwykłej tablicy z ciemnego drewna widniał napis KLUB GOLFOWY MERION. Nic poza tym. Żadnych „Tylko dla członków”. Żadnych „Jesteśmy elitarni, nic tu po tobie”. Żadnych „Dla mniejszości etnicznych osobne wejście”. Nie było takiej potrzeby. Rozumiało się to samo przez się.

Ostatnia runda turnieju już się zakończyła i tłum prawie się rozjechał. Klub Merion mógł pomieścić zaledwie siedemnaście tysięcy fanów – niespełna połowę tego co większość pól golfowych – ale i tak parkowanie było istną katorgą. Większość widzów musiała zostawić samochody w pobliskim Haveford College. Wahadłowe autobusy jeździły więc bez przerwy.

– Jestem umówiony z Windsorem Lockwoodem – wyjaśnił Myron strażnikowi, który zatrzymał go na końcu dojazdu.

Ten natychmiast rozpoznał nazwisko, dając znak, żeby wjechał.

Nim Myron zdążył zaparkować, podbiegł do niego Bucky. Okrągłą twarz miał jeszcze pełniejszą, jakby wypchał sobie policzki mokrym piachem.

– Gdzie jest Jack? – spytał Myron.

– Na polu zachodnim.

– Gdzie?!

– W Merion są dwa pola – wyjaśnił staruszek, znowu wyciągając szyję. – Wschodnie, bardziej sławne, i zachodnie. Podczas turnieju zachodnie służy do treningu.

– I tam jest pański zięć?

– Tak.

– Trenuje uderzenia?

– Oczywiście. – Bucky podniósł zdziwiony wzrok. – Jak zwykle po zakończonej rundzie. Wie o tym każdy gracz. Grał pan w koszykówkę. Nie ćwiczył pan po meczu rzutów na kosz?

– Nie.

– No cóż, golf to bardzo wyjątkowy sport. Tuż po zakończeniu rundy zawodnicy powtarzają zagrania. Nawet jeżeli grali dobrze. Skupiają się na dobrych uderzeniach, żeby rozważyć błędy, które popełnili przy tych nieudanych. Rekapitulują występ.

– Mhm – mruknął Myron. – A co z telefonem od porywacza?

– Zaprowadzę pana do Jacka – odparł Bucky. – Tędy, proszę.

Przeszli przez osiemnasty tor i ruszyli szesnastym. Pachniało świeżo skoszoną trawą i pyłkiem kwiatowym. W tym roku na Wybrzeżu Wschodnim było go co niemiara. Miejscowi alergicy omdlewali z zachłannej rozkoszy.

Bucky pokręcił głową.

– Co za zarośla – zirytował się. – Skandal! Wskazał wysoką trawę. Nie wiedząc, o co chodzi, Myron na wszelki wypadek skinął głową.

– Przeklęty Amerykański Związek Golfa chce, żeby to pole powaliło graczy! – zagrzmiał Bucky. – Każą zapuszczać te chaszcze! Człowiek gra jak na polu ryżowym, psiakrew! A zielonki trzeba strzyc tak krótko, żeby było ślisko niczym na lodowisku.

Myron milczał. Szli dalej.

– To jeden z naszych słynnych kamienistych dołków – wyjaśnił spokojniejszym głosem Bucky.

– Aha.

Paplał, jak to często czynią ludzie zdenerwowani.

– Kiedy pierwszym budowniczym przyszło wytyczyć tor szesnasty, siedemnasty i osiemnasty – ciągnął tonem przewodnika oprowadzającego turystów po Kaplicy Sykstyńskiej – natknęli się na kamieniołom. Nie poddali się jednak, lecz zabrali do roboty i wkomponowali go w pole. – Mój Boże, kiedyś to były zuchy – wtrącił cicho Myron. Niektórzy z nerwów paplają. Inni ironizują. Dotarli do początku pola i poszli Golf House Road. Choć ostatnia grupa golfistów zakończyła grę ponad godzinę temu, co najmniej tuzin graczy uderzało w piłki. Ćwiczyli. Owszem, uderzali piłki, posługując się kompletem kijów: „drewniakami”, „żelazkami”, „maczugami”, a raczej głowicami wojennymi o imionach Berta, Kaśka i podobnych, lecz działo się tam więcej. Większość zawodowców wykorzystywała pole do opracowania z asystentami strategii gry, konsultacji ze sponsorami w sprawach sprzętu, nawiązywania kontaktów zawodowych, towarzyskich pogaduszek z kolegami po kiju, palenia papierosów (zdumiewająca liczba graczy to nałogowi palacze), a nawet rozmów z agentami. W kołach golfowych pole treningowe nazywano biurem. Myron rozpoznał Grega Normana i Nicka Faldo. Wypatrzył również nowe odkrycie, Tada Crispina, kreowanego na następcę Jacka Nicklausa, innymi słowy, wymarzonego klienta. Chłopak zaledwie dwudziestotrzyletni był przystojny, zrównoważony i zaręczony z równie jak on atrakcyjną, „kochającą ten sport” dziewczyną. W dodatku nie miał jeszcze agenta. Myron starał się powstrzymać napływającą ślinkę. No co? Jest się w końcu człowiekiem. Agentem sportowym. Nie czepiajcie się, ludziska.

– Gdzie jest Jack? – spytał.

– Dalej. Chciał poćwiczyć sam – odparł Bucky.

– Jak porywacz go znalazł?

– Zadzwonił do klubu. Powiedział, że to pilna sprawa.

– Podziałało?

– Tak – potwierdził z ociąganiem Bucky. – Prawdę mówiąc, to zadzwonił Chad. Przedstawił się jako syn Jacka.

Ciekawe.

– O której zadzwonił?

– Z dziesięć minut przed moim telefonem do pana. – Bucky zatrzymał się i wskazał brodą. – Tam.

Dość pękaty i miękki w talii, Jack Coldren przedramiona miał jak marynarz Popeye. Wiatr zwiewał mu cienkie, sypkie włosy, odsłaniając łyse placki. Walnął w piłkę „drewniakiem” z niebywałą furią. Niektórych taka reakcja mogłaby zadziwić. Dowiadujesz się, że zniknął twój syn, i jakby nic się stało, wychodzisz i pukasz w piłki golfowe. Ale Myron to rozumiał. Walenie w piłki podbudowywało. On sam w im większym był stresie, tym bardziej kusiło go, by wyjść na podjazd przed domem i porzucać do kosza. Każdy ma jakiś sposób. Niektórzy piją. Inni się narkotyzują. Jeszcze inni wyruszają samochodem albo grają w grę komputerową. Win dla odprężenia często oglądał taśmy wideo ze swoimi wyczynami seksualnymi. Ale to był Win.

– A ta kobieta z nim to kto? – spytał Myron.

– Dianę Hoffman. Jego asystentka – odparł Bucky. Myron wiedział, że kobiety często asystują zawodowym golfistom. Niektórzy gracze wynajmowali swoje żony. Z oszczędności.

– Czy wie, co się dzieje?

– Tak. Dianę była z nim w chwili, gdy odebrał telefon. Są z sobą zżyci.

– Zawiadomił pan Lindę?

Bucky potwierdził skinieniem głowy.

– Zaraz potem. Mógłby pan sam się przedstawić? Chciałbym wrócić do domu i sprawdzić, co z nią.

– Oczywiście.

– Jak się z panem w razie czego skontaktować?

– Proszę zadzwonić na komórkę.

Bucky’ego o mało nie zatkało. Jakby usłyszał herezję.

– W Merion komórki są zakazane – oświadczył.

– Niech pan dzwoni. Jestem szajba.

Myron podszedł do pary na torze. Dianę stała w szerokim rozkroku, ze splecionymi rękami, skupiona na Coldrenie, który robił zamach. Z jej ust zwieszał się niemal pionowo papieros. Nie spojrzała na Myrona. Jej towarzysz skręcił spiralnie ciało i odwinął się z energią uwolnionej sprężyny. Piłka poszybowała niczym rakieta ponad odległe pagórki.

Jack Coldren odwrócił się, spojrzał na Myrona, uśmiechnął się blado i skinął głową.

– Pan Myron Bolitar? – spytał.

– Tak.

Uścisnął Myronowi rękę. Dianę Hoffman, obserwująca pilnie każdy ruch swojego gracza, zmarszczyła brwi, jakby dostrzegła błąd w jego technice ściskania dłoni.

– Jestem panu wdzięczny za pomoc – powiedział Coldren. Dopiero stanąwszy krok od niego, Myron spostrzegł, że człowiek ten przeżył wstrząs. Radosny rumieniec po trafieniu do osiemnastego dołka zgasiła chorowita bladość. Spojrzenie miał zaskoczone i osłupiałe, jak po nagłym ciosie w żołądek.

– Niedawno próbował pan wrócić do koszykówki – dodał Coldren. – Do zespołu z New Jersey.

Myron skinął głową.

– Widziałem pana w wiadomościach. Odważny krok po tak długiej przerwie.

Jack Coldren zamilkł, nie wiedząc, od czego zacząć.

– Jak wyglądała ta rozmowa? – przyszedł mu w sukurs Myron.

Coldren przesunął wzrokiem po zielonej połaci.

– Czy to na pewno bezpieczne? – spytał. – Ten drań zabronił nam wzywać policję. Kazał zachowywać się normalnie.

– Jestem agentem sportowym, który szuka klientów – odparł Myron. – Rozmowa ze mną to rzecz najnormalniejsza w świecie.

Po krótkim namyśle Coldren skinął głową. Dotąd nie przedstawił go asystentce. Lecz Dianę Hoffman było to obojętne. Stała bez ruchu trzy metry od nich. Twarz miała czerstwą i wychudłą, oczy podejrzliwie zwężone. Laseczka popiołu na jej papierosie tak się wydłużyła, że niemal przeczyła prawu ciężkości. Dianę była w czapce i kamizelce, jaką często noszą „workowi” golfistów, przypominającej odblaskowy strój amatorów biegania po nocy.

– Podszedł do mnie prezes klubu i szepnął, że dzwoni mój syn w pilnej sprawie. Wszedłem więc do budynku klubu i wziąłem słuchawkę.

Jack Coldren urwał i kilka razy zamrugał. Trudniej mu było oddychać. Żółtą wyciętą w serek koszulkę golfową miał nieco za ciasną. Każdym oddechem rozciągał bawełnianą tkaninę. Myron czekał.

– Dzwonił Chad – wreszcie wyrzucił z siebie Coldren. – Zdążył powiedzieć „tato” i ktoś wyrwał mu słuchawkę. Usłyszałem gruby męski głos.

– Jak gruby?

– Słucham?

– Jak gruby był ten głos?

– Bardzo gruby!

– Czy nie brzmiał dziwnie? Trochę mechanicznie?

– Właściwie to… owszem, tak.

Zmieniony elektronicznie, domyślił się Myron. Takie maszynki potrafiły zamienić bas Barry’ego White’a w dyszkant czterolatki. I na odwrót. Każdy mógł je kupić. Obecnie sprzedawano je nawet w sklepach sieci Radio Shack. Płci porywacza lub porywaczy na tej podstawie nie dało się ustalić. Podany przez oboje Coldrenów opis „męskiego głosu” był zatem bez znaczenia.

– Co powiedział?

– Że ma mojego syna. Ostrzegł, że jeżeli skontaktuję się z policją lub z kimś takim, Chad za to zapłaci. Dodał, że będę pod stałą obserwacją.

Jakby dla podkreślenia, Jack Coldren rozejrzał się dokoła. Na horyzoncie nie czaił się nikt podejrzany, choć uśmiechnięty Greg Norman pomachał im ręką i uniósł w górę kciuki. Powodzenia, brachu.

– Powiedział coś jeszcze? – spytał Myron.

– Że chce pieniędzy.

– Ile?

– Dużo. Nie sprecyzował ile, ale kazał ją przygotować. Ma zadzwonić.

Myron zrobił minę.

– A więc nie wymienił sumy?

– Nie. Powiedział tylko, że dużo.

– I że mają być gotowe.

– Tak.

Gdzie tu sens? Porywacz, który nie wie, ile chce wymusić?

– Mogę być z panem szczery, Jack?

Coldren wyprostował się, wsunął koszulę do spodni. Był, jak określiliby niektórzy, rozbrajająco, chłopięco przystojny. Twarz miał dużą, łagodną, o miękkich, plastycznych rysach.

– Niech pan mnie nie oszczędza – odparł. – Żądam prawdy.

– Czy to może być żart?

Jack zerknął na Dianę Hoffman. Poruszyła się lekko.

Czyżby skinęła głową?

– Co pan przez to rozumie? – spytał.

– Czy może za tym stać Chad?

Poderwane wietrzykiem dłuższe kosmyki sypkich włosów opadły golfiście na oczy. Odgarnął je. Jego twarz na chwilę się zmieniła. O czymś myślał? W przeciwieństwie do żony nie zajął postawy obronnej. Może dopuszczał możliwość, że stoi za tym Chad, albo po prostu czepiał się nadziei, że synowi nic wobec tego nie grozi.

– Słyszałem dwa różne głosy… przez telefon – odparł.

– Może użyto zmieniacza – podsunął Myron. Coldren znowu się zamyślił, marszcząc brwi.

– Nie umiem powiedzieć.

– Myśli pan, że Chad byłby zdolny do czegoś takiego?

– Nie. Kto by jednak podejrzewał o coś podobnego własne dziecko? Staram się zachować obiektywizm, choć to trudne. Pyta pan, czy mój syn byłby do tego zdolny? Oczywiście, że nie. Z drugiej strony nie byłbym pierwszym rodzicem, który myli się co do swojego dziecka.

Pewnie, pomyślał Myron.

– Czy Chad uciekł kiedyś z domu? – spytał.

– Nie.

– Czy miał jakieś kłopoty? Czy coś mogłoby go popchnąć do takiego kroku?

– Takiego jak upozorowanie porwania?

– Nie musi to być nic wielkiego. Czy nie zrobiliście państwo czegoś, co go rozdrażniło?

– Nie – odparł nagle nieobecnym głosem Coldren. – Nic mi nie przychodzi do głowy.

Podniósł wzrok. Choć słońce stało nisko i światło nie było rażące, zmrużył oczy, osłaniając je dłonią przytkniętą do czoła, jakby salutował. Poza ta skojarzyła się Myronowi ze zdjęciem Chada, które widział w domu Coldrenów.

– O czymś pan pomyślał, Myron.

– Nie ma o czym mówić.

– Mimo to chciałbym usłyszeć.

– Jak bardzo panu zależy na wygraniu tego turnieju, Jack? Coldren uśmiechnął się półgębkiem.

– Był pan sportowcem, Myron – odparł. – Więc pan wie jak bardzo.

– Wiem.

– Do czego pan zmierza?

– Pański syn jest sportowcem, i prawdopodobnie też to wie.

– Tak – przyznał Coldren. – Ale czekam na odpowiedź.

– Gdyby ktoś chciał panu zaszkodzić, najskuteczniej dopiąłby swego, przekreślając pańskie szanse na wygranie tych mistrzostw.

W oczach Jacka Coldrena znów pojawił się ból jak po nagłym ciosie w żołądek. Cofnął się o krok.

– To tylko teoria – dodał prędko Myron. – Nie twierdzę, że robi to pański syn…

– Po prostu musi pan zbadać wszystkie tropy.

– Tak.

Po chwili Coldren doszedł do siebie.

– Nawet jeżeli pański domysł jest słuszny, wcale nie musi stać za tym Chad. Może poluje na mnie ktoś inny. – Znów zerknął na asystentkę. – Nie pierwszy raz – dodał, patrząc na nią.

– To znaczy?

Jack Coldren nie odpowiedział od razu. Odwrócił się tyłem i spojrzał w dal, tam gdzie posłał piłki. Nie było ich widać.

– Pewnie pan słyszał, że dawno temu już raz przegrałem mistrzostwa – rzekł, stojąc plecami do Myrona.

– Tak.

Nie rozwinął tematu.

– Czy wtedy coś się stało? – spytał Myron.

– Kto wie – odparł wolno Coldren. – Straciłem pewność co do tego. Być może chce mi zaszkodzić ktoś inny. Niekoniecznie mój syn.

– Być może – zgodził się Myron.

Nie przyznał się, że wykluczył taką możliwość, gdyż Chad zniknął, zanim Coldren objął prowadzenie w turnieju. Nie było powodu mówić o tym w tej chwili.

– Bucky wspomniał mi o karcie bankomatowej – powiedział Coldren, stając twarzą do niego.

– Wczoraj wieczorem ktoś skorzystał z karty pańskiego syna. W bankomacie na Porter Street.

Przez twarz Coldrena przemknął cień. Trwało to zaledwie chwilę. Mignął i przepadł.

– Na Porter Street?

– Tak. Z bankomatu banku First Philadelphia na Porter Street w południowej części miasta.

Coldren milczał.

– Zna pan tę część Filadelfii? – spytał Myron.

– Nie.

Coldren spojrzał na asystentkę. Dianę Hoffman stała dalej jak posąg. Ze splecionymi rękami. W szerokim rozkroku. Tylko popiół z papierosa w końcu spadł.

– Na pewno?

– Oczywiście.

– Byłem tam dzisiaj – oznajmił Myron.

Coldren nie zmienił wyrazu twarzy.

– Czegoś się pan dowiedział?

– Nie.

Po chwili milczenia Jack Coldren wskazał za siebie.

– Pozwoli pan, że w czasie rozmowy machnę kilka razy kijem? – spytał.

– Proszę bardzo. Coldren włożył rękawiczkę.

– Pańskim zdaniem jutro powinienem grać dalej?

– To zależy od pana – odparł Myron. – Porywacz kazał panu zachowywać się normalnie. Wycofanie się z gry z pewnością wzbudziłoby podejrzenia.

Coldren schylił się, by umieścić piłkę na kołeczku.

– Mogę o coś spytać, Myron?

– Pewnie.

– Kiedy pan grał w koszykówkę, jak ważne było dla pana zwycięstwo?

Dziwne pytanie.

– Bardzo ważne.

Jack Coldren skinął głową, jakby oczekiwał takiej odpowiedzi.

– Zdobył pan akademickie mistrzostwo kraju, zgadza się?

– Tak.

Coldren pokręcił głową.

– Duża rzecz. Myron nie odpowiedział.

Jack Coldren wziął kij i oplótł palcami uchwyt. Ustawił się przy piłce i płynnym spiralnym ruchem znów posłał ją w powietrze. Myron śledził lot małej kulki. Przez dłuższą chwilę milczeli, wpatrzeni w dal i w ostatnie smugi promieni słonecznych na fiolecie nieba.

– Powiedzieć panu coś strasznego? – przemówił wreszcie stłumionym głosem Coldren.

Myron przysunął się bliżej.

– Mimo wszystko chcę wygrać ten turniej. Spojrzenie Coldrena zwilgotniało, a na twarzy miał takie cierpienie, że Myron o mało co go nie objął i nie przytulił. W oczach tego człowieka dostrzegł jego przeszłość, lata udręki, rozważań, jak inaczej mogłoby się potoczyć życie, i świadomość, że gdy wreszcie ma szansę powetować sobie niepowodzenia, ktoś chce mu ją odebrać.

– Kto w takiej sytuacji myśli o zwycięstwie? – spytał Coldren.

Myron milczał. Nie znał odpowiedzi. Albo też bał się, że ją zna.

Загрузка...