Dziewczyny wciąż tkwiły w galerii. W gastroramie. Przy tym samym stoliku. Zadziwiające. Długie letnie dni wabiły rozsłonecznionym niebem i śpiewem ptaków. Były wakacje, a jednak chmary nastolatków siedziały kamieniem w lepszej wersji szkolnej stołówki, przeklinając dzień, w którym trzeba będzie wrócić do szkoły.
Myron pokręcił głową. Narzekał na nastolatków. Nieomylny znak utraconej młodości. Groziło mu, że niedługo skrzyczy kogoś za podkręcenie kaloryferów.
Ledwo wszedł do gastroramy, dziewczyny obróciły się w jego stronę. Czyżby przy wszystkich wejściach zamontowały wykrywacze znajomych? Nie zawahał się. Z maksymalnie surową miną ruszył ku nim, przyglądając się uważnie ich twarzom. W końcu były tylko nastolatkami. Nie wątpił, że winowajczyni się zdradzi.
I zdradziła się. Prawie natychmiast.
Ta, z której wczoraj się nabijały, ta, której zarzuciły, że uśmiechnął się do niej Paskuda. Missy, Messy czy podobnie. Wczorajsze wypadki nabrały sensu. Paskuda wcale nie odkrył, że jest śledzony. Dostał cynk. Wszystko zaplanował. Poinformowała go, że ktoś o niego pyta. Wyjaśniało to jego niby przypadkową obecność wczoraj w galerii.
Zaczekał na przyjazd leszcza i wciągnął go w pułapkę.
– Kurde, co się stało? – spytała, krzywiąc się, dziewczyna z fryzurą a la Elsa Lancaster.
– Ten gość chciał mnie zabić – odparł Myron.
Rozległy się ochy i achy. Twarze rozbłysły z emocji. Większość dziewcząt odebrała tę wieść jak telewizyjny serial na żywo. Tylko jedna, o imieniu Missy, Messy czy jakoś podobnie, zachowała kamienne oblicze.
– Ale bez obawy – ciągnął. – Lada moment go dorwiemy. Za kilka godzin znajdzie się pod kluczem. Policja już po niego jedzie. Wpadłem podziękować wam za współpracę.
– Myślałam, że pan nie jest gliną – odezwała się ta o imieniu na M.
Nie użyła słowa „kurde”. Hmm.
– Jestem tajniakiem – wyjaśnił.
– O mój Boże!
– Powaga?!
– Nie mogę!
– Takim jak ten z Nowojorskiego tajniaka?
Myron, choć telewizja nie była mu obca, nie miał pojęcia, o kim mowa.
– Właśnie – potwierdził.
– Superowo!
– Pokażą nas w telewizji?
– W wiadomościach o szóstej?
– Ten z Kanału Czwartego jest słodziutki, nie?
– Mam denną fryzurę.
– Co ty, Amber! To moje pióra są jak szczurze gniazdo.
Myron odchrząknął.
– Sprawa jest prawie zamknięta – powiedział. – Z jednym wyjątkiem. Chodzi o wspólnika.
Zaczekał, ale żadna nie spytała: „Wspólnika”?
– Ktoś stąd dopomógł tej mendzie wciągnąć mnie w pułapkę.
– Ktoś z galerii?!
– Z naszej galerii?!
– Nie z naszej! W życiu!
Słowo „galeria” wymawiały tak; nabożnie, jak niektórzy słowo „synagoga”.
– Ktoś dopomógł temu lujowi?
– Ktoś z naszej galerii?
– Iiiii!
– Normalnie nie wierzę.
– Uwierzcie. Ten wspólnik lub wspólniczka zresztą tu jest. I nas obserwuje.
Dziewczyny obróciły głowy. Zrobiła to nawet M, tak dla zmyłki. Po pokazaniu kija przyszedł czas na marchewkę.
– Miejcie oczy i uszy otwarte – dodał. – Złapiemy go. Bankowo. Tacy zawsze sypią. Ale jeśli ta osoba pomogła mu z naiwności…
Nie zareagowały.
– Jeżeli nie wiedziała, co normalnie jest grane – choć nie był to żargon hiphopowy, tym razem skinęły głowami – i zgłosi się do mnie, nim dobierze się do niej policja, to zapewne zdołam ją wybronić. W przeciwnym razie oskarżają o pomoc w próbie zabójstwa.
Żadnej reakcji. Spodziewał się tego. M za nic nie przyznałaby się przed psiapsiółkami. Wielki strach przed więzieniem był zaledwie mokrą zapałką w porównaniu z całopalnym stosem presji nastoletnich rówieśniczek.
– Do widzenia paniom.
Myron przeszedł na drugą stronę gastroramy i zajął pozycję między stolikiem dziewcząt i toaletą. Oparty o filar, czekał w nadziei, że M znajdzie jakąś wymówkę i podejdzie do niego. Po pięciu minutach wstała i ruszyła w jego kierunku, jak na to liczył. Prawie się uśmiechnął. Może powinien zostać szkolnym psychologiem. Kształtować młode umysły, doskonalić charaktery.
M skręciła jednak w stronę wyjścia.
A niech to!
Szybko potruchtał za nią, z uśmiechem od ucha do ucha.
– Mindy?! – zawołał, nagle przypominając sobie jej imię. Obróciła się ku niemu bez słowa.
Przybrał łagodny ton i spojrzał na nią z wyrozumieniem. Oprah Winfrey w męskim wydaniu. Milsze, życzliwsze wcielenie Regisa Philbina.
– Cokolwiek powiesz, zostanie między nami – zapewnił. – Jeżeli jesteś w to wmieszana…
– Odwal się, człowieku. W nic nie jestem wmieszana. Przepchnęła się obok niego i minęła szybko dwa sklepy
Foot Locker i Athlete’s Foot. Zawsze myślał o nich jak o jednej firmie, traktując jak awers i rewers tej samej monety, jak Bruce’a Wayne’a i Batmana, którzy nigdy nie pojawiają się razem.
Patrzył za odchodzącą dziewczyną, trochę zaskoczony, że nie pękła. Skinął głową i wprowadził plan awaryjny. Mindy umykała pośpiesznie, raz po raz oglądając się za siebie, aby się upewnić, że za nią nie idzie. Nie poszedł.
Nie zwróciła jednak uwagi na atrakcyjną Latynoskę w dżinsach, idącą po jej lewej ręce w odległości paru kroków.
Mindy znalazła automat przy sklepie z płytami, będącym wierną kopią pozostałych sklepów z płytami w galerii, rozejrzała się, wsunęła ćwierćdolarówkę w otwór i wystukała numer. Gdy wciskała palcem siódmą cyfrę, mała ręka sięgnęła ponad jej ramieniem i przerwała połączenie.
– Co jest?!
– Odwieś słuchawkę – poleciła Esperanza.
– Co jest?!
– To jest. Odwieś słuchawkę.
– A ty, kurde, coś za jedna?
– Odwieś, bo ci ją wepchnę w nos!
Zmieszana Mindy spełniła polecenie. Kilka sekund później zjawił się Myron.
– W nos? – spytał. Esperanza wzruszyła ramionami.
– Tak nie wolno robić! – zawołała Mindy.
– Jak?
– No… – Mindy urwała, bijąc się z myślami – zmuszać do wieszania słuchawki.
– A jakie prawo tego zabrania? Znasz takie prawo? – zwrócił się Myron do Esperanzy.
Kategorycznie pokręciła głową.
– Zakazujące odwieszać słuchawkę? Nie, sehor.
– Widzisz, nie ma takiego prawa. Jest za to prawo zabraniające pomagać kryminaliście. Taka pomoc to przestępstwo. I oznacza odsiadkę.
– W niczym nie pomagałam.
– Zanotowałaś numer? – spytał Myron Esperanzę. Skinęła głową i podała mu numer.
– Sprawdźmy.
I znów era cyfrowa znacznie ułatwiła im zadanie. Każdy może kupić w dowolnym sklepie komputerowym program, wejść na strony Internetu, na przykład poświęcone firmom, wypisać numer i voila, wyskakuje nazwisko i adres.
Esperanza zadzwoniła z komórki do nowej recepcjonistki agencji RepSport MB, Wielkiej Cyndi, w pełni zasługującej na swój przydomek. Ta mierząca blisko dwa metry i ważąca około stu trzydziestu kilo olbrzymka walczyła – kiedyś jako Wielka Szefowa w jednej parze z Esperanzą Diaz – Małą Pocahontas – w turniejach wrestlingu. Na ringu Wielka Cyndi występowała w makijażu a la Tammy Faye na sterydach, fryzurze w szpikulce, której mogliby jej pozazdrościć Sid i Nancy, w porwanych koszulkach odsłaniających bicepsy, do czego dorzucała szydercze, budzące grozę spojrzenia i warczenie. Poza ringiem, no cóż, prezentowała się i zachowywała tak samo.
Esperanza przekazała jej po hiszpańsku numer telefonu.
– To ja spadam – oświadczyła Mindy.
– Nic z tego.
Myron chwycił ją za rękę.
– No co! Nie możecie mnie, kurde, zatrzymać.
Nie zwolnił uścisku.
– Bo wrzasnę, że gwałcą – zagroziła.
Przewrócił oczami.
– Przy automacie? W blasku jarzeniówek? W towarzystwie mojej dziewczyny?
Mindy spojrzała na Esperanzę.
– To pańska dziewczyna?
– Tak.
Esperanza zagwizdała Dream Weaver Gary’ego Wrighta.
– W życiu mnie nie zatrzymacie!
– Nie rozumiem cię, Mindy. Wyglądasz na miłą dziewczynę. Mindy była w czarnych legginsach, za wysokich szpilkach, czerwonym topie i w przypominającej psią obroży na szyi.
– Chcesz powiedzieć, że ten nygus wart jest pójścia do więzienia? Handluje narkotykami. Próbował mnie zabić.
Esperanza zakończyła rozmowę.
– To numer Gospody Parkera – poinformowała.
– Wiesz, gdzie to jest? – spytał Myron Mindy.
– No.
– Idziemy.
Mindy wyrwała się mu.
– Puszczaj paaaan! – przeciągnęła ostatnie słowo.
– To nie zabawa ani gra, Mindy. Pomogłaś w próbie morderstwa.
– To pan tak mówi.
– Co mówię?
Podparła się pod boki, żując gumę.
– Skąd, kurde, mam wiedzieć, że pan nie jest zły?
– Słucham?
– Podszedł pan do nas wczoraj taki tajemniczy, nie? Bez żadnej odznaki, bez niczego. Skąd normalnie mam wiedzieć, że pan nie chce załatwić Tita? Skąd mam wiedzieć, że pan nie jest dealerem, który chce przejąć jego teren?
– Tita? – Myron zerknął na Esperanzę. – Ten neofaszysta nazywa się Tito?
Wzruszyła ramionami.
– Nikt z kumpli go tak nie nazywa – dodała Mindy. – Tito to za długie imię, nie? Dlatego mówią mu Tit.
Cyc? Myron i Esperanza wymienili spojrzenia i pokręcili głowami.
– Mindy, ja nie żartowałem – rzekł wolno Myron. – Tito to nic dobrego. Najprawdopodobniej wziął udział w porwaniu i okaleczeniu chłopca w twoim wieku. Temu chłopcu odcięto palec i przesłano jego matce.
Dziewczyna skrzywiła się.
– O kurde! To okropne!
– Pomóż mi, Mindy.
– Pan jest z policji?
– Nie. Po prostu staram się uratować chłopaka.
Machnęła lekceważąco ręką.
– Wolna droga. Nie jestem wam potrzebna.
– Pojedziesz z nami.
– Po co?
– Żebyś nie ostrzegła Tita.
– Nie ostrzegę.
Myron pokręcił głową.
– A poza tym znasz drogę do Gospody Parkera. Zaoszczędzisz nam czasu.
– Mowy nie ma. Nie jadę.
– Jeżeli nie pojedziesz, powiem Amber, Trish i reszcie waszej paczki o twoim nowym chłopaku – zagroził.
– To nie jest mój chłopak – odparła, stropiona. – Spotkaliśmy się parę razy.
– W takim razie nakłamię – rzekł z uśmiechem Myron. – Powiem im, że z nim spałaś.
– Nie spałam! – wykrzyknęła. – Kurde, to niesprawiedliwe!
Wzruszył ramionami.
Skrzyżowała ręce, wciąż żując gumę. Wkrótce jednak porzuciła tę obronną postawę.
– No dobra, pojadę. Ale nie chcę – wymierzyła palec w Myrona – żeby Tit mnie widział. Zostanę w samochodzie.
– Zgoda.
Myron pokręcił głową. Na razie ścigali niejakiego Tita. Co jeszcze ich czekało?
Parking Gospody Parkera, potwornej meliny dla białej hołoty, kurew i gangów motocyklowych, wypełniały furgonetki i motocykle. Z otwartych drzwi grzmiała muzyka country. Kilku obszczymurków z żółtym jeleniem (logo fumy produkującej traktory) na baseballówkach opróżniało pęcherze na ścianę. Co jakiś czas któryś obracał się w stronę sąsiada i obsikiwali się nawzajem wśród przekleństw i śmiechu. Wesołe miasteczko. Siedzący w zaparkowanym po drugiej stronie ulicy wozie Myron spojrzał na Mindy.
– Bywasz tutaj? – spytał.
Wzruszyła ramionami.
– Wpadłam parę razy – odparła. – Dla ciar, dla emocji, nie?
Myron skinął głową.
– To może od razu oblejesz się benzyną i podpalisz.
– Wal się pan! Jest pan moim starym? Uniósł ręce. Miała rację. Nic mu do tego.
– Widzisz tu gdzieś furgonetkę Tita? – spytał.
Nie mógł go tak po prostu nazwać Cycem. No, chyba żeby lepiej go poznał. Mindy przesunęła wzrokiem po parkingu.
– Nie.
Myron też nie dostrzegł samochodu Paskudy.
– Wiesz, gdzie mieszka?
– Nie wiem.
Pokręcił głową.
– Handluje narkotykami, wydziargał sobie swastyk i nie ma tyłka. Ale nie wmawiaj mi… że poza tym wszystkim Tito to rozkoszny kochaś.
– Odwal się, człowieku, dobra?! – krzyknęła. – Odwal!
– Myron – ostrzegła go Esperanza.
Ponownie uniósł ręce. Rozsiedli się w fotelach i czekali. Nic się nie zdarzyło. Mindy westchnęła najgłośniej jak można.
– No to jak, mogę już sobie pójść?
– Mam pomysł – powiedziała Esperanza.
– Jaki? – spytał.
Wyciągnęła bluzkę z dżinsów, związała ją w supeł pod żebrami, obnażając płaski, śniady brzuch, i rozpięła górne guziki, tworząc śmiały dekolt. Wyćwiczonym okiem detektywa Myron dostrzegł czarny stanik. Opuściła lusterko w samochodzie i zaczęła się malować. Wyzywająco. Zbyt wyzywająco. Na koniec nieco zmierzwiła włosy, podwinęła nogawki dżinsów i spojrzała na niego z uśmiechem.
– Jak wyglądam? – spytała. Nawet jemu nogi zmiękły w kolanach.
– Chcesz tam wejść tak jak teraz?
– Tam wszystkie się tak ubierają.
– Ale żadna nie wygląda jak ty.
– O, ho, ho! Komplement.
– To znaczy, jak tancerka z West Side Story.
– „Zabił ci brata podobny do niego, zapomnij o nim, znajdź innego…” – zaśpiewała.
– Jeśli zostaniesz moją wspólniczką, ani się waż przychodzić w takim stroju na zebrania zarządu – ostrzegł.
– Zgoda – odparła. – Mogę iść?
– Najpierw połącz się z moją komórką. Chcę słyszeć wszystko, co się dzieje.
Skinęła głową, wystukała numer. Odebrał telefon. Wypróbowali połączenie.
– Nie graj bohaterki – rzekł. – Sprawdź tylko, czy jest w środku. W razie kłopotów wynoś się stamtąd w podskokach.
– Dobrze.
– Powinniśmy też ustalić hasło. Słowo, które wypowiesz, gdybyś mnie potrzebowała.
Esperanza ze sztuczną powagą skinęła głową.
– Jak powiem „wytrysk przedwczesny”, to wchodź – odparła.
– Przedtem nałożę gumę.
Jęknęła nie tylko ona, ale nawet Mindy. Myron otworzył schowek i wyjął pistolet. Nie miał ochoty znów być zaskoczony.
– Idź – powiedział.
Esperanza wyskoczyła z wozu i przeszła przez ulicę. Do chodnika z piekielnie głośnym brruum-brruum podjechał czarny chevrolet corvette z dekalkomaniami płomieni na masce. Przyozdobiony złotym łańcuchem ssak z rzędu naczelnych podkręcił obroty, wystawił łeb przez okno, uśmiechnął się przymilnie i dodał więcej gazu, wydobywając z silnika kilka nowych basowych brruum-brruum.
Esperanza spojrzała na wóz, na kierowcę i z kamienną twarzą spytała:
– To aż tak źle z twoją fujarką?
Chevrolet odjechał. Wzruszyła ramionami i pomachała Myronowi. Nie była to oryginalna odzywka, za to skuteczna.
– Boże, uwielbiam tę kobietę – rzekł Myron.
– Fantastyczna laska – przyznała Mindy. – Chciałabym wyglądać, kurde, jak ona.
– Postaraj się być jak ona.
– Co za różnica? Wyciska z siebie siódme poty, nie? Zaraz po wejściu do Gospody Parkera w Esperanzę uderzył zaduch – ostry smrodek zaschniętych rzygowin pomieszany z tylko trochę mniej przykrym węchowo odorem niemytych ciał. Zmarszczyła nos i szła dalej. Drewnianą podłogę pokrywały trociny. Z wiszących nad stołem bilardowym brudnych kloszy, udających kopie lamp od Tiffany’ego, padało brudne światło. Mężczyzn, ubranych – by nazwać to jednym słowem – tandetnie, było chyba dwa razy tyle co kobiet. Esperanza rozejrzała się po spelunce.
– Do twojego opisu pasuje tu ze stu chłopa – powiedziała na tyle głośno, żeby Myron usłyszał przez telefon. – To tak jakbym miała odnaleźć implant w klubie ze striptizem.
Wprawdzie Myron wyłączył mikrofon w swojej komórce, lecz gotowa była iść o zakład, że się śmieje. Implant w klubie ze striptizem? Niezłe.
I co teraz?
Gapiono się na nią, ale przywykła do tego. Trzy sekundy później podszedł do niej mężczyzna z długą kędzierzawą brodą, nadziewaną resztkami zaschniętego jadła, uśmiechnął się bezzębnie i bez najmniejszej żenady obejrzał ją od stóp do głów.
– Mam dłuugi giętki język – pochwalił się.
– To fundnij sobie zęby.
Przepchnęła się obok niego, kierując w stronę baru. Chwilę potem doskoczył do niej typ w kowbojskim kapeluszu. Kowbojski kapelusz w Filadelfii?! Co na tym zdjęciu jest nie tak?!
– Hej, ślicznotko, czy my się nie znamy?
Esperanza skinęła głową.
– Nawijaj tak dalej, to może wyskoczę z ciuszków – odparła.
Kowboj zapiał radośnie, jakby w życiu nie słyszał nic równie śmiesznego.
– Nie nawijam, maleńka, serio… – Wtem zawiesił głos. – Ja cię kręcę! – wykrzyknął. – To Mała Pocahontas! Indiańska Księżniczka! Ty jesteś Małą Pocahontas, tak? Nie zaprzeczaj, kochanie. To ty! Nie wierzę!
Myron pewnie dusił się w tej chwili ze śmiechu.
– Miło cię spotkać – odparła. – Serdeczne dzięki za pamięć.
– Ja piórkuję, Bobby, tylko spójrz. To Mała Pocahontas! Pamiętasz? Ta mała seksowna laseczka z WDW.
WDW było oczywiście skrótem od Wspaniałych Dam Wrestlingu.
– Skąd? – spytał drugi mężczyzna, z oczami rozszerzonymi pijanym szczęściem. – Kurka wodna, masz rację! To ona! Naprawdę ona!
– Hej, dzięki za te wspomnienia, panowie, ale…
– Pamiętam, jak walczyłaś z Tatianą Syberyjską Husky. A ty? W mordę, niewiele brakowało, a wybiłbym zbytnikiem okno w sypialni.
Postanowiła zaszufladkować tę ciekawostkę w dziale Szum informacyjny.
Do kontuaru podszedł olbrzymi, przerażająco wielki barman, chyba żywcem wyjęty z rozkładówki „Leather Biker Monthly”. Długowłosy, z wielką szramą i wytatuowanymi, wijącymi się wężami na rękach strzelił oczami w mężczyzn. Puf! Wyparowali. Gdy przeniósł wzrok na Esperanzę, odpłaciła mu równie groźnym spojrzeniem. Żadne nie dało za wygraną.
– A tyś co za jedna, kobieto? – spytał.
– To tak się teraz pyta, co piję?
– Nie.
Nie przestali mierzyć się oczami. Barman oparł na kontuarze potężne wytatuowane łapy.
– Jesteś za ładna na policjantkę. I za ładna, by się szlajać w tej latrynie – powiedział.
– Dzięki. A ty jesteś…
– Hal. Właściciel tej latryny.
– Cześć, Hal.
– Cześć. Czego tu szukasz?
– Koki – odparła.
– Akurat. – Hal pokręcił głową. – Po kokę wpadłabyś do Latynowa. Kupiła od kogoś ze swoich.
Nachylił się w jej stronę. Nic nie mogła poradzić, że się zastanawia, czy Hal pasowałby do Wielkiej Cyndi. Cyndi lubiła dużych motocyklistów.
– Dość tych pierdoł, kochanie. O co biega? Uznała, że czas wyłożyć kawę na ławę.
– Szukam śmiecia imieniem Tito – odparła. – Ksywa Cyc. Chudy, z ogolonym łbem…
– Tak, tak. Może go znam. Za ile?
– Pięćdziesiąt.
Hal prychnął szyderczo.
– Mam ci sprzedać klienta za pięć dych?
– Stówa.
– Półtorej. Piździelec jest mi krewny.
– Stoi – zgodziła się.
– Pokaż kasę.
Esperanza wyjęła z portfela banknoty. Hal sięgnął po nie, ale cofnęła rękę.
– Najpierw towar – zażądała.
– Nie wiem, gdzie komaruje. Wpada tu ze swoimi przydupasami co wieczór, oprócz sobót i śród.
– Dlaczego sobót i śród?
– A skąd mam wiedzieć, kurwa mać? Może chodzą na bingo i sobotnie msze. A może, kiedy im odwali, walą na wyścigi konia i ryczą „Heil, Hitler”. Skąd mam wiedzieć?!
– A jak nazywa się naprawdę?
– Nie wiem.
– Rozejrzała się po barze.
– A któryś z nich wie?
– Nie. Cyc zawsze wpada tu z tymi samymi fiutami i wychodzą razem. Z nikim nie gadają.
– Nie przepadasz za nim.
– Głupi śmieć. Jak oni wszyscy. Kutafony, które wyżywają się na innych za to, że sami są mutantami.
– Więc czemu ich wpuszczasz?
– Bo w przeciwieństwie do nich wiem, że żyjemy w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Możesz robić, co chcesz. Każdy jest pożądany. Czarny, biały, Latynos, żółtek. Nawet takie debilne popaprańce.
Niewiele brakowało, żeby się uśmiechnęła. Zdarza się, że tolerancję odkrywasz w najmniej spodziewanym miejscu.
– To wszystko? – spytała.
– Wszystko. Jest sobota. Przyjdą tu jutro.
– Świetnie. – Esperanza przedarła banknoty na pół.
– Drugie połówki dostaniesz jutro.
Hal zacisnął potężną łapę na jej ręce. Wzrok mu stwardniał.
– Nie cwaniakuj, laluniu – rzekł wolno. – Prosisz się o zbiorowy gwałt? Krzyknę, a w pięć sekund wylądujesz na stole do bilardu. Dawaj półtorej stówki. A kolejną przedrzyj za moje milczenie. Kapujesz?
– Kapuję.
Z sercem bijącym jak szalone wręczyła mu drugie połówki banknotów. Potem zaś przedarła sto dolarów i oddała mu połowę.
– A teraz spadaj stąd, złociutka. W podskokach – poradził. Nie musiał jej dwa razy powtarzać.