Philip Pullman Bursztynowa Luneta

O wypowiedz jego moc, o wyśpiewaj jego łaskę

Którego baldachim jest niebem, którego szata jest światłem;

Jego rydwany pomsty pędzą na gromowej chmurze

I mroczna jest jego ścieżka na skrzydłach burzy.

Robert Grant, „Hymns Ancient and Modern”

O gwiazdy,

czy to od was pochodzą żądze kochanka, by widzieć

twarz miłej? Czy to nie gwiazdozbiór poddał mu czystym

pozorem serdeczne przejrzenie ukochanej pozoru?

Rainer Maria Rilke. „Trzecia elegia duińska”,

Wiotkie opary umykają ze wszystkiego, co robią żywi.

Noc jest zimna, delikatna i pełna aniołów

Walących w żywych. Wszystkie fabryki są oświetlone,

Dzwon przebrzmiewa nie słyszany.

Wreszcie jesteśmy razem, choć tak daleko od siebie.

John Ashbery, „The Ecclesiast” (w: „River and Mountain”)

1. Zaczarowany sen

A kiedy spała,

z ciemnej lasu gęstwiny

wychodziły zwierzęta...

William Blake. Dziewczynka zabłąkana

W dolinie ocienionej przez rododendrony, blisko granicy śniegów, gdzie bulgotał strumień mleczny od topniejącego lodu, gdzie gołębie i makolągwy fruwały wśród ogromnych sosen, znajdowała się jaskinia, na wpół ukryta przez wypiętrzone skały w górze i sztywne ciężkie liście rosnące w dole.

Las wypełniały rozmaite dźwięki: szmer strumienia pomiędzy głazami, szum wiatru wśród iglastych sosnowych konarów, brzęczenie owadów i wrzaski małych nadrzewnych ssaków oraz ptasie trele; od czasu do czasu silniejszy podmuch wiatru przyginał gałęzie cedru lub jodły, które jęczały jak wiolonczela.

Słońce świeciło tutaj jasno, chociaż nierównomiernie; kolumny cytrynowozłocistego blasku wbijały się w leśną ściółkę pomiędzy smugami i kałużami zielonobrązowego cienia; światło było wiecznie ruchome, wiecznie zmienne, ponieważ dryfujące mgły często przepływały wśród wierzchołków drzew, filtrowały słoneczne promienie na odcień perłowy i powlekały każdą szyszkę warstewką wilgoci, która lśniła po odejściu mgły. Czasami wilgoć w chmurach kondensowała się w drobniutkie kropelki ni to mgły, ni to mżawki, która raczej spływała, niż spadała na ziemię, szemrząc cichutko wśród milionów igieł.

Wzdłuż strumienia biegła wąska ścieżka, prowadząca z wioski przy wylocie doliny – niewiele więcej niż kilka pasterskich chat – do na wpół zrujnowanej świątyni na drugim końcu, w pobliżu lodowca, gdzie wyblakłe jedwabne flagi ciągle powiewały na wietrze od gór; pobożni wieśniacy zostawiali tam ofiary z jęczmiennych placków i suszonej herbaty. Osobliwy efekt światła, lodowego odblasku i mgły ubierał szczyt doliny w wieczną tęczę.

Jaskinia leżała nieco wyżej niż ścieżka. Wiele lat wcześniej mieszkał tam święty człowiek, medytował, modlił się i pościł, więc szanowano to miejsce przez pamięć o nim. Jaskinia miała około dziesięciu metrów głębokości i suche dno: stanowiła idealną kryjówkę dla niedźwiedzia lub wilka, lecz od lat mieszkały tutaj tylko ptaki i nietoperze.

Jednakże sylwetka skulona w wejściu, z postawionymi spiczastymi uszami, z czarnymi oczami strzelającymi na wszystkie strony, nie była ani ptakiem, ani nietoperzem. Słoneczny blask kładł się ciężko na lśniącym złocistym futrze, małpie palce obracały szyszkę dookoła, odrywały łuski ostrymi paznokciami i wydrapywały słodkie nasiona.

Za małpą, tuż poza zasięgiem słońca, pani Coulter podgrzewała wodę w rondelku na naftowym piecyku. Jej dajmon wydał ostrzegawcze mruknięcie, więc uniosła głowę.

Leśną ścieżką nadchodziła dziewczynka z wioski. Pani Coulter ją znała: Ama przynosiła jej jedzenie już od kilku dni. Zaraz po swoim przybyciu tutaj pani Coulter przedstawiła się jako święta, która oddała się modlitwie i medytacji i ślubowała nigdy nie rozmawiać z mężczyzną. Nie przyjmowała nikogo oprócz Amy.

Tym razem jednak dziewczynka nie była sama. Towarzyszył jej ojciec i kiedy Ama wspinała się do jaskini, czekał trochę dalej.

Ama podeszła do wejścia jaskini i złożyła ukłon.

– Ojciec przysyła mnie z życzeniami pomyślności dla ciebie – powiedziała.

– Witaj, dziecko – odparła pani Coulter.

Dziewczynka trzymała tłumoczek owinięty w spłowiała tkaninę, który złożyła u stóp pani Coulter. Potem wyciągnęła bukiecik kwiatów, kilkanaście zawilców związanych nitką, i zaczęła mówić szybkim, nerwowym głosem. Pani Coulter rozumiała trochę język tych górali, ale wolała im nie zdradzać w jakim stopniu. Więc uśmiechnęła się, gestem kazała dziewczynce zamilknąć i spojrzeć na ich dwa dajmony. Złota małpa wyciągnęła małą czarną łapę, a dajmon-motyl Amy trzepotał coraz bliżej, aż usiadł na zrogowaciałym palcu.

Małpa powoli uniosła go do ucha i pani Coulter usłyszała w głowie głos tłumaczący słowa dziewczynki. Wieśniacy cieszyli się, że święta kobieta znalazła schronienie w jaskini, lecz krążyły plotki, że ma przy sobie towarzysza, na swój sposób groźnego i potężnego.

Lękali się go. Czy ten stwór był panem świętej kobiety, czy jej sługą? Czy nie miała złych zamiarów? I w ogóle dlaczego tutaj przybyła? Czy zamierzają zostać długo? Ama przekazała te pytania pełne obaw.

Osobliwa myśl przyszła do głowy pani Coulter, kiedy przenikał do niej głos dajmona. Mogła powiedzieć prawdę. Oczywiście nie całą prawdę, ale część. Śmiech połaskotał ją lekko we wnętrzu, ale zachowała poważny ton głosu, kiedy wyjaśniała:

– Tak, jest ze mną ktoś jeszcze. Ale nie ma się czego bać. To moja córka, na którą rzucono zaklęcie, żeby zasnęła. Przybyłyśmy tutaj, by ukryć się przed czarodziejem, który rzucił na nią zaklęcie, a tymczasem próbuję ją wyleczyć i chronić od złego. Chodź ją zobaczyć, jeśli chcesz.

Ama, nieco uspokojona łagodnym głosem pani Coulter, ale wciąż trochę wystraszona, spłoszyła się, słysząc o czarodziejach i zaklęciach. Złocista małpa trzymała jednak jej dajmona tak łagodnie, a poza tym Ama była ciekawa, więc weszła za panią Coulter w głąb jaskini.

Jej ojciec na ścieżce poniżej zrobił krok do przodu, a jego dajmona-kruk uderzyła skrzydłami raz czy dwa, lecz nie ruszyła się z miejsca.

Pani Coulter zapaliła świeczkę, ponieważ zmierzch szybko zapadał, i poprowadziła Amę na koniec jaskini. Szeroko otwarte oczy dziewczynki błyszczały w mroku, a obie dłonie powtarzały ten sam gest: palec na kciuk, palec na kciuk, żeby wprowadzić w błąd złe duchy i odpędzić niebezpieczeństwo.

– Widzisz? – powiedziała pani Coulter. – Ona nikomu nie wyrządzi krzywdy. Nie ma się czego bać.

Ama spojrzała na postać w śpiworze. To była dziewczynka starsza od niej o jakieś trzy, cztery lata; miała włosy w kolorze, jakiego Ama nigdy jeszcze nie widziała – płowe jak lwia grzywa. Mocno zacisnęła usta i spała głęboko, z całą pewnością, ponieważ jej dajmon leżał zwinięty i uśpiony na jej szyi. Wyglądał trochę jak mangusta, tylko był mniejszy i rudozłoty. Złocista małpa z czułością wygładziła futerko pomiędzy uszami śpiącego dajmona, który poruszył się niespokojnie i wydał ciche ochrypłe miauknięcie. Dajmon Amy w postaci myszy przywarł mocniej do jej szyi i trwożnie wyjrzał zza włosów.

– Możesz więc powiedzieć ojcu, co widziałaś – ciągnęła pani Coulter. – Żadnych złych duchów. Tylko moja córka uśpiona zaklęciem, pod moją opieką. Ale proszę, Amo, powiedz ojcu, żeby zachował to w sekrecie. Nikt oprócz was dwojga nie powinien wiedzieć, że Lyra jest tutaj. Gdyby czarodziej dowiedział się o tym, odnalazłby ją i unicestwił i mnie, i wszystko dookoła. Więc sza! Powiedz ojcu i nikomu więcej.

Uklękła obok Lyry i odgarnęła wilgotne włosy z uśpionej twarzy, zanim pochyliła się i pocałowała córkę w policzek. Potem podniosła na Amę smutne spojrzenie pełne miłości i uśmiechnęła się tak dzielnie, że dziewczynce łzy napłynęły do oczu.

Pani Coulter wzięła Amę za rękę, razem wróciły do wylotu jaskini i zobaczyły ojca dziewczynki patrzącego niespokojnie z dołu. Kobieta złożyła dłonie i ukłoniła mu się, a on z ulgą odwzajemnił ukłon, kiedy jego córka, skłoniwszy się pani Coulter i zaczarowanej śpiącej, zbiegła ze zbocza w zapadającym zmierzchu. Ojciec i córka jeszcze raz pokłonili się jaskini, po czym odeszli i znikli w mroku pod gałęziami potężnych rododendronów.

Pani Coulter spojrzała na wodę na piecyku, która prawie wrzała.

Przykucnąwszy, wrzuciła do rondla trochę suchych liści, szczyptę z jednego woreczka, dwie szczypty z drugiego, i dodała trzy krople bladożółtego oleju. Wymieszała energicznie zawartość, odliczając w pamięci, aż minęło pięć minut. Wtedy zdjęła rondelek z piecyka i usiadła, żeby zaczekać, aż płyn wystygnie.

Wokół leżało trochę sprzętu z obozu nad błękitnym jeziorem, gdzie umarł sir Charles Latrom: śpiwór, plecak ze zmianą ubrania i przyborami do mycia, i tak dalej. Była też brezentowa walizka z twardą drewnianą ramą, wyściełana kapokiem, zawierająca rozmaite przyrządy oraz pistolet w kaburze.

Wywar stygł szybko w chłodnym powietrzu; jak tylko osiągnął temperaturę krwi, pani Coulter przelała go ostrożnie do metalowego dzbanka i zaniosła w głąb jaskini. Dajmon-małpa odrzucił sosnową szyszkę i podążył za nią.

Pani Coulter starannie ustawiła dzbanek na niskim głazie i uklękła obok śpiącej Lyry. Złota małpa przykucnęła po drugiej stronie, gotowa schwytać Pantalaimona, gdyby się zbudził.

Lyra miała wilgotne włosy, jej oczy poruszały się pod zamkniętymi powiekami. Zaczęła się wiercić; pani Coulter zauważyła drganie jej powiek, kiedy wcześniej ją pocałowała, więc wiedziała, że wkrótce Lyra całkiem się rozbudzi.

Wsunęła dłoń pod głowę dziewczyny, a drugą ręką odgarnęła jej z czoła wilgotne pasmo włosów. Lyra rozchyliła wargi i jęknęła cicho; Pantalaimon przysunął się bliżej do jej piersi. Złota małpa nie odrywała wzroku od dajmona Lyry, a jej czarne paluszki ściskały brzeg śpiwora.

Wystarczyło jedno spojrzenie pani Coulter, żeby małpa puściła śpiwór i z powrotem odsunęła się na szerokość dłoni. Kobieta ostrożnie dźwignęła córkę tak, że jej ramiona oderwały się od ziemi, a głowa opadła na bok. Lyra złapała oddech, na wpół uniosła ciężkie powieki. Zamrugała.

– Roger – wymamrotała. – Roger... gdzie jesteś... nie widzę...

– Ciii – szepnęła jej matka – ciii, kochanie, wypij to.

Przyłożyła dzbanek do ust Lyry i przechyliła, żeby płyn zwilżył wargi dziewczynki. Język Lyry wyczuł wilgoć i wysunął się, żeby ją zlizać, a wtedy pani Coulter wlała jej trochę więcej naparu do ust, bardzo ostrożnie, czekając, aż przełknie każdą porcję, zanim podała następną.

Trwało to kilka minut, w końcu jednak dzbanek został opróżniony i pani Coulter znowu położyła córkę na posłaniu. Jak tylko głowa Lyry dotknęła ziemi, Pantalaimon z powrotem ułożył się na jej gardle. Jego złotorude futerko było równie wilgotne jak jej włosy. Oboje ponownie zapadli w głęboki sen.

Złocista małpa zwinnie wróciła do wylotu jaskini i znowu usiadła, obserwując ścieżkę. Pani Coulter zanurzyła kawałek flaneli w misce z zimną wodą i obmyła twarz Lyry, a potem rozpięła śpiwór i przetarła jej szyję i ramiona, ponieważ dziewczynka była zgrzana. Potem wzięła grzebień i delikatnie rozczesała splątane włosy Lyry, sczesała z czoła i zrobiła schludny przedziałek.

Zostawiła śpiwór otwarty, żeby dziewczynka ochłonęła, i rozpakowała zawiniątko przyniesione przez Amę: kilka płaskich bochenków chleba, kostka prasowanej herbaty, trochę lepkiego ryżu zawiniętego w duży liść. Czas rozpalić ognisko. Górski chłód dotkliwie kąsał w nocy. Pracując metodycznie, zeskrobała trochę suchej hubki, ułożyła ognisko i zapaliła zapałkę. Następna sprawa: kończyły się zapałki i nafta do piecyka; odtąd trzeba będzie podtrzymywać ogień w dzień i w nocy.

Jej dajmon był niezadowolony. Nie podobało mu się to, co robiła w jaskini, a kiedy próbował wyrazić obawy, opędzała się od niego. Odwrócił się więc tyłem na znak pogardy i strzelał w ciemność łuskami z sosnowej szyszki. Kobieta nie zwracała na niego uwagi, zręcznie rozpaliła ognisko i nastawiła w rondelku wodę na herbatę.

Niemniej jego sceptycyzm wpłynął na nią i kiedy kruszyła do wody ciemnoszarą cegiełkę herbaty, zastanawiała się, co właściwie tutaj robi, czy już całkiem zwariowała i co się stanie, kiedy Kościół się dowie. Złocista małpa miała rację. Pani Coulter ukrywała nie tylko Lyrę; ukrywała własne wątpliwości.

Z ciemności wyszedł mały chłopiec, przestraszony i pełen nadziei, powtarzając szeptem:

Lyra... Lyra... Lyra...

Za nim stały inne postacie, jeszcze bardziej mgliste niż on, jeszcze bardziej milczące. Wydawały się należeć do tej samej grupy i tego samego gatunku, ale nie miały widocznych twarzy i słyszalnych głosów; głos chłopca ani razu nie wzniósł się ponad szept, twarz zaś była rozmazana i niewyraźna, jakby na wpół zapomniana.

Lyra... Lyra... Gdzie oni byli?

Na rozległej równinie, gdzie żadne światło nie padało z nieba ciemnego i ciężkiego jak żelazo, gdzie mgła przesłaniała horyzont ze wszystkich stron. Ziemia była naga, ubita twardo przez miliony stóp, chociaż te stopy ważyły mniej niż piórka; więc to czas ubił płasko ziemię, chociaż czas zatrzymał się w tym miejscu; więc widocznie tak musiało być. To było ostatnie miejsce, koniec wszystkich światów.

Lyra...

Dlaczego tam byli?

Zostali uwięzieni. Ktoś popełnił zbrodnię, chociaż nikt nie wiedział, jaką zbrodnię, kim był sprawca ani jaka władza wydała wyrok.

Dlaczego ten mały chłopiec powtarzał imię Lyry?

Nadzieja.

Kim oni byli?

Duchy.

Lyra nie mogła ich dotknąć, chociaż bardzo się starała. Jej zdezorientowane dłonie wciąż przechodziły na wylot, a mały chłopiec wciąż stał i prosił.

Roger – powiedziała, ale jej głos zabrzmiał jak szept. – Och, Roger, gdzie jesteś? Co to za miejsce?

To świat zmarłych, Lyro... nie wiem, co robić... nie wiem, czy zostanę tu na zawsze, i nie wiem, czy zrobiłem coś złego, bo próbowałem być grzeczny, ale nienawidzę tego, boję się tego wszystkiego, nienawidzę tego...

A Lyra powiedziała:

Ja...

Загрузка...