Magią przemyślną pod łukiem sklepienia
Lampy jak gwiazdy zawieszono, także
Kagańce blaskiem buchające, olej
Skalny je żywi i smoła...
– Moje dziecko! Moja córka! Gdzie ona jest? Coś ty zrobił? Moja Lyra... już lepiej wyrwij mi serce... ze mną była bezpieczna, bezpieczna, a gdzie jest teraz?
Krzyki pani Coulter rezonowały w małej komnatce na szczycie adamantowej wieży. Kobieta była przywiązana do krzesła, miała podarte ubranie, zmierzwione włosy, dziki wzrok; jej dajmon-małpa rzucał się i szamotał na podłodze, spętany zwojami srebrnego łańcucha.
Lord Asriel siedział w pobliżu i gryzmolił coś na kartce, nie zwracając uwagi na krzyki. Obok niego stał ordynans, zerkając nerwowo na kobietę. Lord Asriel podał mu papier, ordynans zasalutował i wyszedł w pośpiechu; jego dajmona-terier potruchtała za nim z podkulonym ogonem.
Lord Asriel odwrócił się do pani Coulter.
– Lyra? Szczerze mówiąc, mało mnie obchodzi – odparł cichym, chrapliwym głosem. -Ten podły bachor powinien zostać tam, gdzie jego miejsce, i robić, co mu kazano. Nie mogę tracić na nią więcej czasu ani środków; jeśli odrzuca pomoc, niech sama poniesie konsekwencje.
– Nie mówisz poważnie, Asrielu, bo przecież...
– Mówię całkiem poważnie. Wywołuje nieproporcjonalnie wielkie zamieszanie w porównaniu z jej zaletami. Zwykła angielska dziewczyna, niezbyt bystra...
– Właśnie że bystra! – zaprotestowała pani Coulter.
– No dobrze, sprytna, ale pozbawiona inteligencji; impulsywna, nieuczciwa, chciwa...
– Dzielna, wielkoduszna, kochająca.
– Całkiem przeciętne dziecko, niczym się nie wyróżniające...
– Całkiem przeciętne? Lyra? Ona jest wyjątkowa. Pomyśl, czego już dokonała. Możesz jej nie lubić, Lordzie Asrielu, ale nie waż się traktować protekcjonalnie mojej córki. Ze mną była bezpieczna, dopóki...
– Masz rację – przyznał, wstając. – Ona jest wyjątkowa. Żeby cię oswoić i obłaskawić... niełatwe zadanie. Ona pozbawiła cię trucizny, Mariso. Wyrwała ci zęby. Twój ogień gaśnie pod zalewem rodzicielskich sentymentów. Kto by pomyślał? Bezlitosna agentka Kościoła, fanatyczna dręczycielka dzieci, wynalazczym ohydnych maszyn do krojenia maluchów na plasterki i zaglądania w ich przerażone duszyczki w poszukiwaniu grzechu... aż tu zjawia się pyskata niedouczona smarkula o brudnych paznokciach, a ty gdakasz i trzęsiesz się nad nią jak kwoka. No, przyznaję, że dzieciak widocznie ma jakiś dar, którego sam nigdy nie zauważyłem. Ale jeśli potrafi tylko zmienić cię w troskliwą mamusię, to marny, nędzny, nic niewart dar. A teraz lepiej siedź cicho. Zaprosiłem tu głównych dowódców na pilną naradę i jeśli nie przestaniesz wrzeszczeć, każę cię zakneblować.
Pani Coulter była bardziej podobna do córki, niż przypuszczała. Zamiast odpowiedzi splunęła Lordowi Asrielowi w twarz. Spokojnie otarł plwocinę i powiedział:
– Knebel poprawi również twoje zachowanie.
– Och, naucz mnie manier, Asrielu – prychnęła. – Pokazywać swoim podkomendnym jeńca przywiązanego do krzesła to rzeczywiście szczyt uprzejmości. Rozwiąż mnie albo cię zmuszę, żebyś mnie zakneblował.
– Jak sobie życzysz – mruknął i wyjął z szuflady jedwabny szal; zanim jednak wepchnął go jej do ust, pokręciła głową.
– Nie, nie! – zawołała. – Nie, błagam, nie upokarzaj mnie.
Łzy wściekłości trysnęły jej z oczu.
– Dobrze, rozwiążę cię, ale on zostanie w łańcuchach – ustąpił Asriel, wrzucił szal z powrotem do szuflady i przeciął jej więzy składanym nożem.
Roztarła nadgarstki, wstała, przeciągnęła się i dopiero wtedy zobaczyła, w jakim stanie ma włosy i ubiór. Wyglądała blado i mizernie; resztki gallivespiańskiego jadu wciąż krążyły w jej ciele i wywoływały okropne bóle stawów, ale nie zamierzała się do tego przyznawać.
– Możesz się tam umyć – powiedział Lord Asriel, wskazując mały pokoik, niewiele większy od szafy.
Pani Coulter wzięła na ręce spętanego dajmona, który łypał groźnie na Lorda Asriela ponad jej ramieniem, i poszła doprowadzić się do porządku.
Wszedł ordynans i zameldował:
– Jego Królewska Wysokość Ogunwe i Lord Roke.
Zjawili się afrykański generał i Gallivespianin: król Ogunwe w czystym mundurze, ze świeżym opatrunkiem na skroni, i Lord Roke na grzbiecie swojego błękitnego jastrzębia, który szybko przefrunął na stół.
Lord Asriel przywitał ich ciepło i poczęstował winem. Ptak pozwolił zejść jeźdźcowi, a potem przefrunął na kinkiet przy drzwiach. Ordynans zapowiedział trzeciego dowódcę Lorda Asriela, anielicę imieniem Xaphania. Miała znacznie wyższą rangę niż Baruch czy Balthamos i promieniowała drżącym, niepokojącym światłem, które zdawało się dochodzić skądinąd.
Tymczasem pojawiła się pani Coulter, już znacznie schludniejsza. Troje dowódców skłoniło się przed nią, ona zaś nie okazała żadnego zdziwienia na ich widok, tylko skinęła głową i usiadła spokojnie, trzymając w ramionach spętaną małpę.
Nie tracąc czasu, Lord Asriel powiedział:
– Królu Ogunwe, powiedz mi, co się stało.
Potężny Afrykanin o głębokim głosie oznajmił:
– Zabiliśmy siedemnastu z Gwardii Szwajcarskiej i zniszczyliśmy dwa zeppeliny. Straciliśmy pięciu ludzi i jeden giropter. Dziewczynka i chłopiec uciekli. Pojmaliśmy panią Coulter, pomimo jej dzielnego oporu, i przywieźliśmy ją tutaj. Mam nadzieję, że przyzna, że traktowaliśmy ją uprzejmie.
– Jestem całkiem zadowolona z twojego traktowania, panie – odparła pani Coulter, kładąc nieznaczny nacisk na zaimek „twojego”.
– Jakieś uszkodzenia pozostałych giropterów? Ranni? – zapytał Lord Asriel.
– Trochę uszkodzeń i trochę rannych, ale to drobiazgi.
– Dobrze. Dziękuję ci, królu, twoi ludzie dobrze się spisali. Lordzie Roke, czego się dowiedziałeś?
– Moi szpiedzy są z chłopcem i dziewczynką w innym świecie. Dzieci są bezpieczne, całe i zdrowe, chociaż dziewczynkę utrzymywano w narkotycznym śnie przez wiele dni. Chłopiec stracił możliwość używania noża podczas zajścia w jaskini; wskutek jakiegoś wypadku nóż pękł na kawałki. Teraz jednak znowu jest w całości dzięki stworowi z północy twojego świata, Lordzie Asrielu, ogromnemu niedźwiedziowi, bardzo zręcznemu w kowalskim rzemiośle. Jak tylko nóż został naprawiony, chłopiec przeciął okno do innego świata, gdzie są teraz. Moi szpiedzy oczywiście im towarzyszą, ale istnieje pewna trudność: dopóki chłopiec ma nóż, nie można go do niczego zmusić, a gdyby zabili go we śnie, nóż byłby dla nas bezużyteczny. Na razie kawaler Tialys i lady Salmakia pójdą za nimi wszędzie, więc przynajmniej możemy ich śledzić. Chyba mają jakiś plan; w każdym razie nie chcą tutaj wrócić. Moja dwójka ich upilnuje.
– Czy nic im nie grozi w tym innym świecie? – zaniepokoił się Lord Asriel.
– Są na plaży obok lasu drzew paprociowych. W okolicy nie ma śladów zwierzęcego życia. W chwili obecnej chłopiec i dziewczynka śpią; rozmawiałem z kawalerem Tialysem niecałe pięć minut temu.
– Dziękuję – powiedział Lord Asriel. – Oczywiście teraz, kiedy twoi agenci śledzą dzieci, nie mamy już szpiegów w Magistraturze. Musimy polegać na aletheiometrze. Przynajmniej...
Wówczas ku ich zdumieniu odezwała się pani Coulter.
– Nie wiem o innych ugrupowaniach – powiedziała – ale jeśli chodzi o Komisję Konsystorską, polegają na odczytach brata Pavla Raśka. On jest skrupulatny, ale powolny. Dopiero za parę godzin dowiedzą się, gdzie jest Lyra.
– Dziękuję ci, Mariso – powiedział Lord Asriel. – Czy nie domyślasz się, co Lyra i ten chłopiec planują zrobić?
– Nie. Rozmawiałam z nim, wydawał się uparty i przyzwyczajony do dochowywania sekretów. Nie mam pojęcia, co on zamierza. Co do Lyry, jej postępowania nie można przewidzieć.
– Mój panie – wtrącił król Ogunwe – chcielibyśmy wiedzieć, czy ta dama należy teraz do rady dowódców. Jeśli tak, jaką pełni funkcję? Jeśli nie, czy nie powinna opuścić tego miejsca?
– Ona jest naszym jeńcem i moim gościem, a jako wybitna dawna agentka Kościoła może posiadać pożyteczne informacje.
– Czy dobrowolnie ujawni nam cokolwiek? Czy też trzeba poddać ją torturom? – zagadnął Lord Roke, patrząc prosto na nią.
Pani Coulter wybuchnęła śmiechem.
– Myślałam, że dowódcy Lorda Asriela lepiej znają się na rzeczy i wiedzą, że torturami nie wydobędą prawdy.
Lord Asriel mimo woli poczuł się ubawiony jej zuchwałą nieszczerością.
– Ręczę za zachowanie pani Coulter – powiedział. – Ona wie, co ją czeka, jeśli nas zdradzi; chociaż nie damy jej ku temu okazji. Jednakże jeśli macie wątpliwości, wyjawcie je teraz, bez obawy.
– Ja mam wątpliwości – oświadczył król Ogunwe – ale dotyczą ciebie, nie jej.
– Dlaczego? – zapytał Lord Asriel.
– Jeśli zechce cię skusić, nie oprzesz się jej. Dobrze, że ją schwytaliśmy, ale źle, że zaprosiliśmy ją do tej rady. Traktuj ją z najwyższą uprzejmością, zapewnij jej wszelkie wygody, ale przenieś ją gdzie indziej i trzymaj się od niej z daleka.
– No cóż, sam zachęciłem cię do mówienia – mruknął Lord Asriel – więc muszę przyjąć twoją naganę. Cenię twoją obecność wyżej niż jej, królu. Każę ją przenieść.
Wyciągnął rękę do dzwonka, ale zanim zdążył zadzwonić, pani Coulter zawołała:
– Proszę, wysłuchajcie mnie najpierw! Mogę pomóc. Pewnie nigdy już nie schwytacie osoby, która była tak blisko centrum Magistratury jak ja. Wiem, jak oni myślą, potrafię odgadnąć, co zrobią. Zastanawiacie się, czy powinniście mi zaufać. Dlaczego ich opuściłam? To proste: oni zamierzają zabić moją córkę. Nie odważą się pozostawić jej przy życiu. Jak tylko się dowiedziałam, kim ona jest... czym ona jest... jak tylko poznałam przepowiednię czarownic, zrozumiałam, że muszę odejść z Kościoła. Wiedziałam, że Kościół jest moim wrogiem. Nie wiedziałam, kim wy jesteście ani kim jestem dla was... to zagadka; ale zrozumiałam, że muszę stanąć do walki z Kościołem, ze wszystkim, w co wierzą, a jeśli trzeba, nawet przeciwko samemu Autorytetowi...
Urwała. Wszyscy dowódcy słuchali uważnie. Teraz spoglądała prosto w twarz Lorda Asriela i mówiła jakby tylko do niego, głosem niskim i namiętnym, z błyszczącymi oczami.
– Byłam najgorszą matką na świecie. Pozwoliłam sobie odebrać jedyne dziecko, kiedy było zaledwie niemowlęciem, bo nie dbałam o nie; zależało mi tylko na własnej karierze. Nie myślałam o córce przez lata, a jeśli już ją wspominałam, to tylko z żalem i wstydem. Ale potem Kościół zaczął interesować się Pyłem i dziećmi i coś drgnęło w moim sercu. Przypomniałam sobie, że jestem matką, a Lyra jest... moim dzieckiem. A ponieważ groziło jej niebezpieczeństwo, uratowałam ją. Już trzy razy wkraczałam, żeby ją wyciągnąć z kłopotów. Po raz pierwszy, kiedy Rada Oblacyjna rozpoczęła działalność; pojechałam do Kolegium Jordana i zabrałam córkę do siebie, do Londynu, gdzie mogłam ją chronić przed Radą... przynajmniej miałam taką nadzieję. Ale Lyra uciekła.
Po raz drugi w Bolvangarze, kiedy znalazłam ją w samą porę, pod... pod ostrzem... Serce niemal mi stanęło w piersi. Właśnie to robili... robiliśmy, ja robiłam to innym dzieciom, ale kiedy chodziło o moje dziecko... Och, nie wyobrażacie sobie, co wtedy przeżyłam; nie życzę wam takiego cierpienia. Ale uwolniłam ją; zabrałam ją stamtąd; uratowałam ją po raz drugi. Jednak nawet wtedy wciąż czułam się częścią Kościoła, sługą, lojalną i oddaną sługą, ponieważ wypełniałam rozkazy Autorytetu.
A potem poznałam przepowiednię czarownic. Lyra kiedyś, wkrótce, będzie kuszona jak Ewa... tak mi powiedziały. Nie wiem, jaką formę przybierze ta pokusa, ale ona przecież dorasta. Nietrudno sobie wyobrazić. A teraz, kiedy Kościół również to wie, zabiją ją. Jeśli wszystko zależy od niej, czy zaryzykują i pozwolą jej żyć? Czy mogą liczyć na szansę, że Lyra odrzuci pokusę, jakąkolwiek pokusę? Nie, muszą ją zabić. Gdyby mogli, wróciliby do rajskiego ogrodu i zabili Ewę, zanim uległa pokusie. Zabijanie nie jest dla nich trudne; sam Kalwin nakazał zabójstwo dzieci; zabijają uroczyście i ceremonialnie, z modłami, psalmami, hymnami i lamentami, ale ją zabiją. Jeśli wpadnie im w ręce, zginie. Więc kiedy usłyszałam, co powiedziała czarownica, ocaliłam moją córkę po raz trzeci. Zabrałam ją do bezpiecznego miejsca i zamierzałam tam ukrywać.
– Podawałaś jej narkotyki – zarzucił jej król Ogunwe. – Uśpiłaś ją.
– Musiałam – wyjaśniła pani Coulter – ponieważ ona mnie nienawidzi. – W tym miejscu jej głos, opanowany, choć pełen emocji, załamał się w łkaniu i odtąd drżał wyraźnie, kiedy ciągnęła: – Ona boi się mnie i nienawidzi, i uciekłaby przede mną jak ptaszek przed kotem, gdybym jej nie uśpiła. Czy wiecie, co to znaczy dla matki? Ale tylko w ten sposób mogłam zapewnić jej bezpieczeństwo! Przez cały czas w jaskini... uśpiona, bezwładna, z zamkniętymi oczami, ze swoim dajmonem zwiniętym na szyi... Och, czułam taką miłość, taką czułość, taką głęboką, głęboką... Moje własne dziecko... po raz pierwszy mogłam robić dla niej takie rzeczy, moja maleńka... Myłam ją i karmiłam, trzymałam ją w cieple, strzegłam jej bezpieczeństwa... Leżałam przy niej w nocy, kołysałam ją w ramionach, skrapiałam łzami jej włosy, całowałam jej zamknięte oczy, moja maleńka...
Nie czuła wstydu. Mówiła cicho, nie deklamowała ani nie podnosiła głosu, a kiedy wstrząsały nią szlochy, tłumiła je prawie do czkawki, jakby przez uprzejmość starała się panować nad uczuciami. Co potęgowało efekt jej bezczelnych kłamstw, pomyślał Lord Asriel z niesmakiem; kłamała jak z nut.
Kierowała swoje słowa głównie do króla Ogunwe, chociaż bez ostentacji, co również zauważył Lord Asriel. Król był nie tylko jej głównym oskarżycielem, ale człowiekiem, w przeciwieństwie do anielicy czy Lorda Roke, więc potrafiła grać na jego emocjach.
W rzeczywistości największe wrażenie wywarła na Lordzie Roke. Gallivespianin wyczuł w niej naturę tak zbliżoną do skorpiona, jakiej jeszcze nigdy nie napotkał, i doskonale zdawał sobie sprawę z siły ukrytego w niej żądła. Lepiej trzymać skorpiony na widoku, pomyślał.
Więc poparł króla Ogunwe, kiedy ten zmienił zdanie i nalegał, żeby nie przenosić pani Coulter. Lord Asriel został wzięty w dwa ognie; teraz sam chciał się jej pozbyć, ale już zgodził się spełnić życzenie dowódców.
Pani Coulter spojrzała na niego z łagodnym, szlachetnym zatroskaniem. Miał pewność, że nikt inny nie dostrzegł błysku chytrego triumfu w głębinach jej pięknych oczu.
– Zostań więc – ustąpił. – Ale dosyć już mówiłaś. Odtąd milcz. Chcę rozważyć tę propozycję dotyczącą garnizonu na południowej granicy. Widzieliście raport; czy to możliwe? Czy to wskazane? Następnie chcę obejrzeć zbrojownię. Potem wysłucham sprawozdania Xaphanii o rozmieszczeniu sił anielskich. Najpierw garnizon. Królu Ogunwe?
Afrykański przywódca zaczął mówić. Rozmawiali przez jakiś czas i zaimponowali pani Coulter dokładną znajomością obrony Kościoła oraz przenikliwą oceną charakteru dowódców.
Teraz jednak, kiedy Tialys i Salmakia towarzyszyli dzieciom i Lord Asriel nie miał już szpiegów w Magistraturze, ich wiedza wkrótce stanie się bardzo przestarzała. Pani Coulter wpadła na pewien pomysł i wymieniła z małpą-dajmonem spojrzenie, które przypominało silną anbaryczną iskrę; nie odzywała się jednak i głaskała jego złociste futro, słuchając dowódców. Potem Lord Asriel powiedział:
– Wystarczy. Później zajmiemy się tym problemem. Teraz zbrojownia. Rozumiem, że są gotowi do przetestowania intencyjnego statku. Pójdziemy go obejrzeć.
Wyjął srebrny klucz z kieszeni i otworzył zapięcie łańcucha pętającego łapy złocistej małpy, uważając, żeby nie dotknąć ani jednego włoska złocistego futra.
Lord Roke dosiadł swojego jastrzębia i pofrunął za pozostałymi. Lord Asriel sprowadził ich po schodach wieży i wyszli na zewnątrz, na mury obronne.
Wiał zimny wiatr, szczypiący w policzki. Błękitny jastrząb wzbił się do góry w silnym prądzie powietrznym, kołując wśród gwałtownych podmuchów. Król Ogunwe ciaśniej otulił się płaszczem i oparł dłoń na głowie swojej dajmony-geparda.
Pani Coulter odezwała się pokornym tonem do anielicy:
– Wybacz mi, pani; nazywasz się Xaphania?
– Tak – potwierdziła anielica.
Jej wygląd zrobił wrażenie na pani Coulter, podobnie jak jej ziomkowie zrobili wrażenie na czarownicy Rucie Skadi, kiedy spotkała ich w niebie; nie świeciła, ale jaśniała, chociaż to światło nie miało widocznego źródła. Była wysoka, naga, skrzydlata, o pobrużdżonej twarzy, najstarsza ze wszystkich żywych istot, jakie widziała pani Coulter.
– Czy należałaś do tych aniołów, które zbuntowały się dawno temu?
– Tak. Od tamtej pory wędrowałam pomiędzy wieloma światami. Teraz ślubowałam wierność Lordowi Asrielowi, ponieważ w jego wielkim przedsięwzięciu widzę jedyną nadzieję na ostateczne zniszczenie tyranii.
– A jeśli poniesiecie klęskę?
– Wówczas wszyscy zginiemy, a okrucieństwo zapanuje na wieki.
Rozmawiały, idąc za Lordem Asrielem, który szybkim krokiem zmierzał wśród porywistej wichury w stronę ogromnych schodów, prowadzących tak głęboko pod ziemię, że nawet blask lamp osadzonych w ścianach nie sięgał dna. Obok nich śmignął błękitny jastrząb i pomknął w dół, w ciemność, błyskając piórami w świetle kolejnych mijanych jarzeniówek, aż zmienił się w mały punkcik i zniknął.
Anielica przysunęła się do Lorda Asriela, a pani Coulter znalazła się obok afrykańskiego króla.
– Wybacz mi ignorancję, panie – powiedziała – ale nigdy nie widziałam ani nie słyszałam o istotach takich jak człowiek na błękitnym jastrzębiu, aż do wczorajszej walki w jaskini... Skąd on pochodzi? Czy możesz mi opowiedzieć o jego narodzie? Za nic nie chciałabym go obrazić, ale jeśli odezwę się, nie wiedząc nic o nim, mogę nieświadomie popełnić nietakt.
– Dobrze robisz, że pytasz – rzekł król Ogunwe. – Jego naród to dumni ludzie. Ich świat rozwijał się inaczej niż nasz; żyją tam dwa gatunki rozumnych istot, ludzie i Gallivespianie. Ludzie w większości służą Autorytetowi i odkąd pamięć sięga, usiłowali eksterminować mały ludek. Uważają ich za diabły. Więc Gallivespianie nadal nie ufają całkowicie nikomu naszych rozmiarów. Ale to groźni i dumni wojownicy, i cenni szpiedzy. Mogą być groźnymi wrogami.
– Czy wszyscy jego rodacy są z wami, czy też są podzieleni jak ludzie?
– Niektórzy stoją po stronie wroga, ale większość jest z nami.
– A aniołowie? Wiesz, panie, jeszcze niedawno myślałam, że aniołowie to średniowieczny wymysł, zwykłe wyobrażenie... Dziwnie się czuję, rozmawiając z jednym z nich... Ile aniołów jest z Lordem Asrielem?
– Pani Coulter – skarcił ją król – takie pytania zadaje tylko szpieg.
– Ładny ze mnie szpieg, skoro pytam tak otwarcie – zaśmiała się pani Coulter. – Przecież jestem jeńcem, panie. Nie ucieknę, nawet gdybym miała dokąd. Od tej chwili jestem nieszkodliwa, proszę mi wierzyć na słowo.
– Skoro tak mówisz, chętnie ci wierzę – ustąpił król. – Anioły trudniej zrozumieć niż istoty ludzkie. Nie wszystkie należą do jednego gatunku; niektóre mają większą moc; łączą je skomplikowane przymierza i dzielą odwieczne waśnie, o których niewiele wiemy. Autorytet uciskał je, odkąd powstał.
Przystanęła. Była prawdziwie wstrząśnięta. Afrykański król zatrzymał się obok niej, myśląc, że zasłabła. Rzeczywiście światło lampy malowało upiorne cienie na jej twarzy.
– Mówisz o tym tak niedbale – szepnęła – jakby każdy to wiedział, ale... Jak to możliwe? Autorytet stworzył światy, prawda? Istniał przed wszystkim innym. Jak mógł powstać?
– To anielska wiedza – odparł król Ogunwe. – Niektórzy z nas też byli wstrząśnięci, kiedy się dowiedzieli, że Autorytet nie jest stwórcą. Może istnieje jakiś stwórca, a może nie; tego nie wiemy. Wiemy tylko, że w pewnej chwili Autorytet przejął władzę i odtąd anioły się buntują, a istoty ludzkie również z nim walczą. To ostatnia rebelia. Nigdy przedtem ludzie, anioły i mieszkańcy wszystkich światów nie połączyli sił. To największa armia wszech czasów. Ale może nie wystarczyć. Zobaczymy.
– Ale co zamierza Lord Asriel? Co to za świat i dlaczego on tutaj przybył?
– Sprowadził nas tutaj, ponieważ ten świat jest pusty. To znaczy, bez rozumnego życia. Nie jesteśmy kolonialistami, pani Coulter. Nie przybyliśmy podbijać, lecz budować.
– I on zamierza zaatakować królestwo niebios?
Ogunwe popatrzył na nią spokojnie.
– Nie planujemy inwazji na królestwo – zaprzeczył – ale jeśli królestwo planuje inwazję, lepiej niech się przygotują do wojny, ponieważ my jesteśmy przygotowani. Pani Coulter, jestem królem, lecz moim najszczytniejszym celem jest stworzenie wspólnie z Lordem Asrielem świata, gdzie nie ma żadnych królestw. Żadnych królów, biskupów ani księży. Królestwo niebieskie znane jest pod tą nazwą, odkąd Autorytet po raz pierwszy wyniósł się ponad resztę aniołów. Nie chcemy do niego należeć. Ten świat jest inny. Pragniemy zostać wolnymi obywatelami republiki niebios.
Pani Coulter chciała jeszcze porozmawiać, zadać dziesiątki pytań, które cisnęły się jej na usta, ale król ruszył dalej, żeby dowódca na niego nie czekał, więc musiała pójść za nim.
Schody prowadziły tak głęboko, że kiedy skończyły się na ostatnim poziomie, niebo w górze całkiem znikło. Już w połowie drogi pani Coulter zabrakło tchu, ale nie narzekała i schodziła dalej, aż dotarła do rozległej sali, oświetlonej rozjarzonymi kryształami w kolumnach podtrzymujących sufit. Mroczną przestrzeń w górze przecinały belki, kładki, pomosty i drabiny, na których krzątały się małe figurki.
Lord Asriel rozmawiał ze swoimi dowódcami, kiedy zjawiła się pani Coulter. Nie zaczekał, żeby odpoczęła, tylko ruszył przez wielką halę, gdzie od czasu do czasu świetlista postać śmigała mu nad głową lub lądowała na podłodze, żeby zamienić z nim kilka krótkich słów. Powietrze było ciepłe i gęste. Pani Coulter zauważyła, że – prawdopodobnie przez grzeczność wobec Lorda Roke – każda kolumna miała pustą półkę na wysokości ludzkiej głowy, gdzie Gallivespianin mógł posadzić swojego jastrzębia i włączyć się do dyskusji.
Lecz nie zostali długo w wielkiej sali. Na drugim końcu nadzorca z wysiłkiem otworzył przed nimi ciężkie podwójne drzwi i wyszli na peron kolejowy. Tam czekał na nich mały zamknięty wagon, ciągnięty przez anbaryczną lokomotywę.
Inżynier ukłonił się, a jego brązowa dajmona-małpa schowała się za jego nogami na widok złocistej małpy. Lord Asriel zamienił parę słów z inżynierem i zaprosił pozostałych do wagonu, który podobnie jak salę oświetlały rozjarzone kryształy, umieszczone w srebrnych uchwytach na lustrzanych mahoniowych panelach.
Jak tylko Lord Asriel dołączył do reszty, pociąg ruszył gładko, wśliznął się do tunelu i szybko przyspieszył. Tylko stukot kół na szynach świadczył o prędkości jazdy.
– Dokąd jedziemy? – zapytała pani Coulter.
– Do zbrojowni – odparł krótko Lord Asriel i odwrócił się, żeby porozmawiać z anielicą.
Pani Coulter zwróciła się do Lorda Roke:
– Milordzie, czy zawsze wysyłacie szpiegów parami?
– Dlaczego pytasz?
– Ze zwykłej ciekawości. Mój dajmon i ja zostaliśmy przez nich obezwładnieni w jaskini i zaintrygowało mnie, jak dobrze walczą.
– Czemu zaintrygowało? Nie spodziewałaś się, że ludzie naszych rozmiarów potrafią dobrze walczyć?
Spojrzała na niego zimno, świadoma jego płomiennej dumy.
– Nie – przyznała. – Myślałam, że łatwo was pobijemy, a tymczasem wy prawie nas pobiliście. Chętnie przyznaję się do błędu. Ale czy zawsze walczycie parami?
– Przecież ty tworzysz parę ze swoim dajmonem. Spodziewałaś się, że damy wam przewagę? – odparł i hardym spojrzeniem, przenikliwie czystym nawet w miękkim świetle kryształów, wyzywał ją do zadawania dalszych pytań.
Skromnie spuściła oczy i zmilczała.
Minęło kilka minut i pani Coulter poczuła, że pociąg zjeżdża w dół, jeszcze głębiej do serca góry. Nie potrafiła ocenić, jak daleko zajechali, ale co najmniej po piętnastu minutach pociąg zaczął zwalniać. Wkrótce zatrzymał się przy peronie, gdzie anbaryczne światła wydawały się oślepiające po mrocznym tunelu.
Lord Asriel otworzył drzwi i wysiedli. Powietrze było tu tak gorące i gęste od wyziewów siarki, że pani Coulter aż się zakrztusiła. Wszystko wibrowało od uderzeń potężnych młotów i donośnego zgrzytu metalu o kamień.
Nadzorca odsunął drzwi prowadzące z peronu i natychmiast hałas się podwoił. Zalała ich fala gorąca. Odruchowo osłonili oczy przed ostrym, rażącym blaskiem. Tylko Xaphania zniosła bez mrugnięcia gwałtowne natarcie światła, dźwięku i żaru. Po chwili, kiedy zmysły pani Coulter się przystosowały, rozejrzała się z ciekawością.
Widywała już w swoim świecie huty, warsztaty, fabryki; największe wyglądały przy tym jak wiejska kuźnia. Młoty wielkości domów unosiły się szybko ku odległemu sklepieniu, a potem spadały w dół, by uderzyć w sztaby żelaza wielkie jak kłody i rozpłaszczyć je w ułamku sekundy z impetem, od którego drżała sama góra; z upustu w skalnej ścianie płynęła rzeka siarkowego roztopionego metalu, dopóki nie odcięła jej adamantowa brama, po czym spieniona, rozjarzona powódź runęła przez kanały, przelała się przez tamy i wypełniła ustawione rzędami formy odlewnicze, żeby zastygnąć w chmurze żrącego dymu; gigantyczne tokarki i skrawarki cięły, składały i prasowały żelazne blachy calowej grubości jak bibułkę, a potem potworne młoty znowu je rozpłaszczały i waliły w każdą warstwę metalu z taką siłą, że kolejne warstwy łączyły się w jedną, mocniejszą, i jeszcze raz od nowa.
Gdyby Iorek Byrnison zobaczył tę zbrojownię, musiałby przyznać, że ci ludzie znają się na obróbce metalu. Pani Coulter tylko patrzyła i podziwiała. Nie dało się rozmawiać, więc nikt nawet nie próbował. Lord Asriel kiwnął na małą grupkę i poprowadził ich po ażurowej kładce, zawieszonej nad jeszcze większą otchłanią w dole, gdzie górnicy oskardami i kilofami wydzierali błyszczące metale z macierzystej skały.
Przeszli kładką i długim kamiennym korytarzem, gdzie wisiały stalaktyty lśniące dziwnymi barwami. Zgrzyt, łoskot i dudnienie stopniowo przycichły. Pani Coulter poczuła chłodny powiew na rozpalonej twarzy. Zamiast pochodni dodatkowo wydzielających ciepło drogę oświetlały kryształy, nieosadzone w kinkietach ani kolumnach, tylko rozrzucone bezładnie na podłodze. Wkrótce grupka wędrowców znowu poczuła chłód i nagle wyszli na nocne powietrze.
Znaleźli się w miejscu, gdzie górę częściowo odłupano, wskutek czego powstał teren płaski i rozległy jak plac defiladowy. Przed sobą widzieli szereg słabo oświetlonych, wielkich żelaznych drzwi w górskim zboczu – niektóre były otwarte, inne zamknięte; z jednych jacyś ludzie wytaczali coś okrytego plandeką.
– Co to jest? – zapytała pani Coulter afrykańskiego króla, a on odpowiedział:
– Intencyjny statek.
Pani Coulter nie miała pojęcia, co to znaczy; z namiętną ciekawością patrzyła, jak tamci przygotowywali się do zdjęcia plandeki.
Stanęła obok króla Ogunwe, jakby szukając ochrony, i zapytała:
– Jak to działa? Do czego służy?
– Zaraz zobaczymy – odparł król.
Wyglądało to jak skomplikowane urządzenie wiertnicze albo kokpit giroptera, albo kabina potężnego dźwigu. Szklana kopuła osłaniała fotel, przed którym znajdowała się tablica z co najmniej tuzinem dźwigni i przełączników. Pojazd stał na sześciu przegubowych nogach, każda była połączona z korpusem pod innym kątem, toteż wyglądał jednocześnie zawadiacko i niezgrabnie. Sam korpus stanowił masę rur, cylindrów, tłoków skręconych kabli, zaworów, tablic i wskaźników. Trudno było odgadnąć przeznaczenie tej konstrukcji, ponieważ była oświetlona tylko od tyłu i większa jej część ginęła w mroku.
Lord Roke na swoim jastrzębiu podleciał prosto do maszyny, zataczał kręgi i oglądał ją ze wszystkich stron. Lord Asriel i anielica pogrążyli się w dyskusji z inżynierami. Ludzie złazili z pojazdu. Jeden niósł tablicę rozdzielczą, drugi – kawałek kabla.
Pani Coulter wpatrywała się w pojazd głodnym wzrokiem, zapamiętywała każdą część, szukała sensu w tej gmatwaninie. Tymczasem Lord Asriel usiadł w fotelu, zapiął skórzaną uprząż wokół talii i ramion, a na głowę nałożył hełm. Poprawił coś przy swojej dajmonie, irbisicy, która wskoczyła za nim. Inżynier krzyknął, Lord Asriel odpowiedział i ludzie cofnęli się ku drzwiom.
Intencyjny statek poruszył się, chociaż pani Coulter nie zauważyła, w jaki sposób. Zupełnie jakby zadrżał, chociaż przecież stał spokojnie na sześciu owadzich nogach, wypełniony dziwną energią. Potem znowu drgnął i wtedy zobaczyła, co się dzieje: różne jego części obracały się na wszystkie strony, badając ciemne niebo. Lord Asriel przesuwał dźwignie, sprawdzał tarcze, dostrajał pokrętła; a potem nagle intencyjny pojazd zniknął.
Jakimś sposobem skoczył w powietrze. Teraz unosił się nad nimi na wysokości wierzchołków drzew i powoli skręcał w lewo. Nie słyszeli żadnego odgłosu silnika, nie mieli pojęcia, co utrzymuje pojazd nad ziemią. Po prostu wisiał wbrew prawu grawitacji.
– Słuchaj – powiedział król Ogunwe. – Na południu.
Pani Coulter obróciła głowę i wytężyła słuch. Słyszała jęk wiatru na górskiej grani, miarowe uderzenia młotów wyczuwalne podeszwami stóp, ludzkie głosy dobiegające z oświetlonych drzwi, ale na jakiś sygnał głosy zamilkły i wygaszono światła. W ciszy rozległo się bardzo słabe łup-łup-łup silników giroptera walczącego z wiatrem.
– Kto to? – zapytała zniżonym głosem.
– Przynęta – wyjaśnił król. – Moi piloci, którzy mieli pociągnąć za sobą wroga. Patrz.
Pani Coulter szeroko otwarła oczy i usiłowała coś dostrzec w gęstej ciemności, rozjaśnionej nielicznymi gwiazdami. W górze pojazd intencyjny wisiał nieruchomo jak zakotwiczony; porywisty wiatr nawet nim nie zakołysał. Z kokpitu nie padało światło, więc pojazd ledwie było widać, a sylwetka Lorda Asriela całkowicie znikła.
Potem pani Coulter ujrzała grupę świateł nisko na niebie i w tej samej chwili łoskot silników zabrzmiał głośniej. Sześć giropterów leciało szybko; jeden chyba miał kłopoty, bo ciągnął za sobą dym i leciał niżej od pozostałych. Kierowały się w stronę góry, kursem prowadzącym obok niej.
A tuż za nimi pędziła w pościgu zbieranina najróżniejszych jednostek latających. Niełatwo było je rozpoznać, ale pani Coulter zobaczyła ciężki giropter o dziwnej konstrukcji, dwa samoloty z prostymi skrzydłami, wielkiego ptaka szybującego bez wysiłku z dwoma uzbrojonymi jeźdźcami na grzbiecie oraz trzy lub cztery anioły.
– Oddział rajdowy – stwierdził król Ogunwe.
Pościg zbliżał się do giropterów. Potem z jednego prostoskrzydłego samolotu wystrzelił promień światła, a sekundę czy dwie później rozległ się głuchy trzask. Lecz pocisk nigdy nie dotarł do celu, czyli uszkodzonego giroptera, ponieważ w tej samej chwili, kiedy widzowie zobaczyli światło, zanim jeszcze usłyszeli trzask, z pojazdu intencyjnego wyskoczyła błyskawica i pocisk eksplodował w powietrzu.
Pani Coulter ledwie zdążyła zrozumieć tę natychmiastową sekwencję światła i dźwięku, zanim bitwa rozgorzała na dobre. Niełatwo dało się śledzić jej przebieg, tak ciemne było niebo i tak szybko poruszały się wszystkie latające pojazdy. Seria niemal bezgłośnych błysków rozświetliła górskie zbocze, każdemu towarzyszył krótki syk jakby spuszczanej pary. Każdy błysk trafił w innego rajdera: samolot zajął się ogniem, drugi eksplodował, wielki ptak wrzasnął przeraźliwie, co przypominało odgłos rozdzieranej tkaniny, i runął na skały daleko w dole; co do aniołów, każdy po prostu znikł w smudze rozjarzonego powietrza, gdzie miriady cząsteczek migotały coraz słabiej, aż zgasły jak fajerwerki.
Potem zapadła cisza. Wiatr porwał ze sobą hałas giropterów-przynęty, które znikły za górskim zboczem. Nikt z patrzących nie odezwał się ani słowem. Płomienie z dna przepaści odbijały się w spodniej powłoce intencyjnego statku, wciąż wiszącego w górze, który teraz obracał się powoli, jakby się rozglądał. Oddział rajdowy został zniszczony tak kompletnie, że pani Coulter, chociaż widziała w życiu wiele przerażających rzeczy, poczuła się jednak wstrząśnięta. Podniosła wzrok na statek intencyjny, który jakby zamigotał czy drgnął, a potem znowu stał bezpiecznie na ziemi.
Król Ogunwe spiesznie podszedł do pojazdu, tak jak pozostali dowódcy i inżynierowie, którzy otworzyli drzwi i oświetlili teren poligonu. Pani Coulter została na miejscu, zastanawiając się nad działaniem statku intencyjnego.
– Dlaczego on nam to pokazuje? – zapytał cicho jej dajmon.
– Na pewno nie potrafi czytać w naszych myślach – odparła tym samym tonem.
Myśleli o tamtej chwili w adamantowej wieży, kiedy przeskoczyła pomiędzy nimi iskierka porozumienia. Chcieli złożyć propozycję Lordowi Asrielowi: udadzą się do Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej, żeby szpiegować dla niego. Pani Coulter znała każdą dźwignię władzy i potrafiła nimi manipulować. Na początku trudno jej będzie ich przekonać, że przybyła w dobrej wierze, ale poradzi sobie. A teraz, kiedy gallivespiańscy szpiedzy musieli odejść z Willem i Lyrą, Asriel na pewno nie odrzuci takiej oferty.
Teraz jednak, kiedy patrzyła na tę dziwną latającą maszynę, wpadła na jeszcze bardziej śmiały pomysł. Uradowana, objęła mocniej złocistą małpę.
– Asrielu! – zawołała niewinnie. – Czy mogę zobaczyć, jak działa ta maszyna?
Spojrzał w dół z roztargnieniem i zniecierpliwieniem, ale również ożywiony i pełen satysfakcji. Zachwycił go ten intencyjny statek; wiedziała, że nie oprze się pokusie popisywania.
Król Ogunwe odsunął się, a Lord Asriel wciągnął ją do kokpitu. Pomógł jej usiąść i patrzył, jak ogląda przyrządy sterownicze.
– Jak to działa? Co go napędza? – zapytała.
– Twoje intencje – odparł. – Stąd nazwa. Jeśli chcesz ruszyć do przodu, statek pojedzie do przodu.
– To żadna odpowiedź. No, powiedz mi. Co to za silnik? Jak on lata? Nie widzę tu nic aerodynamicznego. Ale te przyrządy... w środku wygląda prawie jak giropter.
Nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie powiedzieć, zwłaszcza że miał ją w swojej władzy. Wyciągnął kabel, na końcu którego znajdował się skórzany uchwyt, głęboko naznaczony zębami jego dajmony.
– Twój dajmon – wyjaśnił – musi trzymać ten uchwyt... zębami albo łapami, to nie ma znaczenia. A ty musisz nałożyć ten hełm. Pomiędzy nimi przepływa prąd, wzmacniany przez kondensator... och, to bardziej skomplikowane, ale łatwo tym latać. Montujemy przyrządy takie jak w giropterze, żeby wyglądało znajomo, ale w końcu nie będziemy potrzebowali żadnych sterów. Oczywiście tylko człowiek z dajmonem może tym latać.
– Rozumiem – powiedziała.
I pchnęła go tak mocno, że wypadł z maszyny.
W tej samej chwili nasunęła hełm na głowę, a złocista małpa złapała skórzany uchwyt. Pani Coulter sięgnęła do przełącznika, który w giropterze przechyliłby śmigło, pchnęła manetkę do przodu i intencyjny statek natychmiast skoczył w powietrze.
Ale jeszcze nie całkiem nad nim panowała. Pojazd wisiał nieruchomo przez parę chwil, lekko przechylony, zanim znalazła przyrządy kierujące go do przodu. Przez te sekundy Lord Asriel zdążył zrobić trzy rzeczy. Zerwał się na nogi; podniósł rękę, żeby powstrzymać króla Ogunwe przed wydaniem rozkazu, żeby żołnierze ostrzelali intencyjny statek; i powiedział:
– Lordzie Roke, bądź tak dobry, poleć z nią.
Gallivespianin natychmiast skierował jastrzębia w górę i ptak pofrunął prosto do wciąż otwartych drzwi kabiny. Patrzący z dołu widzieli, jak kobieta obraca głowę na wszystkie strony, podobnie jak złocista małpa, i zauważyli, że żadne z nich nie dostrzegło małej figurki Lorda Roke zeskakującej z grzbietu jastrzębia do kabiny za ich plecami.
W chwilę później statek intencyjny ruszył, a jastrząb odfrunął i przysiadł na nadgarstku Lorda Asriela. Najwyżej dwie sekundy później statek zniknął w wilgotnej, usianej gwiazdami ciemności.
Lord Asriel patrzył z niechętnym podziwem.
– No, królu, miałeś całkowitą rację – mruknął – i powinienem cię posłuchać. Ona jest matką Lyry; mogłem się spodziewać czegoś takiego.
– Nie zamierzasz jej ścigać? – zapytał król.
– I zniszczyć całkiem dobry statek? Jeszcze czego.
– Jak myślisz, dokąd ona poleci? Na poszukiwanie dziecka?
– Nie od razu. Ona nie ma pojęcia, gdzie szukać córki. Doskonale wiem, co teraz zrobi: pójdzie do Komisji Konsystorskiej i odda im intencyjny statek jako dowód swojej dobrej woli, a potem zacznie ich szpiegować. Szpiegować dla mnie. Wypróbowała już wszystkie inne rodzaje dwulicowości; to dla niej całkiem nowe doświadczenie. Jak tylko się dowie, gdzie jest dziewczynka, poleci tam, a my udamy się za nią.
– A kiedy Lord Roke da jej znać, że z nią leci?
– Och, myślę, że zechce jej zrobić niespodziankę.
Roześmieli się i wrócili do warsztatów, gdzie późniejszy, bardziej zaawansowany model intencyjnego statku czekał na ich inspekcję.