Gniewałem się na przyjaciela.
Wyznałem to.
Zawziętość pierzchła.
Tu i tam rozpalono ogniska wśród ruin. Miasto wyglądało jak gruzowisko, bez ulic, bez placów, bez żadnej otwartej przestrzeni oprócz miejsc, gdzie zawalił się budynek. Kilka kościołów i gmachów użyteczności publicznej wciąż wznosiło się nad gruzami, chociaż miały dziurawe dachy i popękane ściany, a w jednym przypadku cały portyk osiadł na kolumnach. Pomiędzy resztkami kamiennych budowli wił się niechlujny labirynt szałasów i baraków, skleconych z desek, rozklepanych kanistrów po benzynie albo puszek po herbatnikach, podartych płacht polietylenu, kawałków dykty lub sklejki.
Duchy, które przyszły z nimi, spieszyły w stronę miasta i ze wszystkich stron nadchodziło ich więcej, tak wiele, że wyglądały jak ziarenka piasku przesypujące się przez otwór klepsydry. Duchy wchodziły prosto w plugawy chaos miasta, jakby doskonale wiedziały, dokąd idą; Lyra i Will zamierzali pójść za nimi, ale ich zatrzymano.
Jakaś postać wyszła zza połatanych drzwi i powiedziała:
– Czekajcie, czekajcie.
Za plecami mężczyzny jaśniało nikłe światło, toteż nie widzieli go wyraźnie, mieli jednak pewność, że nie był duchem. Był żywy jak oni. Chudy mężczyzna w nieokreślonym wieku, ubrany w nędzny i wyświechtany garnitur, trzymał ołówek i plik papierów spiętych biurowym zaciskiem. Budka, z której wyszedł, wyglądała jak posterunek kontrolny na rzadko przekraczanej granicy.
– Co to za miejsce? – zapytał Will. – I dlaczego nie możemy wejść?
– Nie umarliście – wyjaśnił mężczyzna ze znużeniem. – Musicie zaczekać w przechowalni. Idźcie dalej drogą i oddajcie te papiery urzędnikowi przy bramie.
– Ale proszę pana – powiedziała Lyra. – Przepraszam, że pytam, ale jak mogliśmy dojść tak daleko, jeśli nie umarliśmy? Bo to jest świat zmarłych, prawda?
– To przedmieście świata zmarłych. Czasami żywi trafiają tutaj przez pomyłkę, ale muszą czekać w przechowalni, zanim mogą pójść dalej.
– Jak długo muszą czekać?
– Aż umrą.
Willowi zakręciło się w głowie. Widział, że Lyra zamierza się spierać, więc zanim zdążyła się odezwać, powiedział:
– Może pan wyjaśnić, co się wtedy dzieje? Czy duchy, które tutaj przychodzą, zostają w tym mieście na zawsze?
– Nie, nie – zaprzeczył urzędnik. – To tylko port tranzytowy. Dalej podróżują łodziami.
– Dokąd?
– Tego nie mogę wam powiedzieć – odparł mężczyzna i gorzki uśmiech wygiął kąciki jego ust. – Proszę, musicie stąd odejść. Musicie pójść do przechowalni.
Will wziął papiery podane przez urzędnika, po czym ścisnął ramię Lyry i pociągnął ją dalej. Ważki latały niemrawo i Tialys wyjaśnił, że potrzebują odpoczynku; więc przysiadły na plecaku Willa, a Lyra pozwoliła szpiegom usiąść na swoich ramionach. Pantalaimon pod postacią lamparta spoglądał na nich zazdrośnie, ale nic nie mówił. Wędrowali drogą, omijając rozwalone rudery i kałuże ścieków, obserwując niekończący się strumień duchów, które bez przeszkód wkraczały do miasta.
– Musimy przepłynąć przez wodę jak one – oświadczył Will. – Może ludzie w tej przechowalni powiedzą nam, jak to zrobić. Zresztą wcale nie wyglądają na rozgniewanych czy groźnych. To dziwne. A te papiery...
Były to zwykłe kartki wyrwane z notesu, zawierające kilka przypadkowych słów nagryzmolonych ołówkiem i przekreślonych. Zupełnie jakby ci ludzie grali w jakąś grę i czekali, czy podróżni wezmą w niej udział, czy poddadzą się ze śmiechem. A jednak wszystko wyglądało tak prawdziwie.
Zrobiło się ciemniej i zimniej, nie dało się zmierzyć upływu czasu. Lyra myślała, że idą od pół godziny albo może dwa razy dłużej; wygląd otoczenia nie ulegał zmianie. Wreszcie dotarli do małej drewnianej budki, całkiem jak ta, przy której zatrzymali się wcześniej, ze słabą żarówką dyndającą na gołym drucie nad drzwiami.
Na ich spotkanie wyszedł mężczyzna ubrany tak samo jak poprzedni, trzymający w ręku kromkę chleba z masłem. Bez słowa spojrzał na ich papiery i kiwnął głową.
Wziął od nich kartki i chciał już wrócić do środka, ale Will zapytał:
– Przepraszam pana, dokąd mamy teraz pójść?
– Poszukajcie sobie jakiegoś mieszkania – odparł dość uprzejmie mężczyzna. – Idźcie i popytajcie. Wszyscy czekają, tak samo jak wy.
Odwrócił się i zamknął za sobą drzwi dla ochrony przed zimnem, a podróżni weszli do nędznej osady, gdzie musieli mieszkać żywi ludzie.
Bardzo przypominała główne miasto: byle jak sklecone szałasy stojące przy błotnistych uliczkach, po wielekroć naprawiane, połatane kawałkami plastiku albo zardzewiałej blachy, wspierające się o siebie niczym pijane. Tu i tam elektryczny kabel zwisał z zaczepu i dostarczał tyle słabego prądu, żeby zasilić jedną czy dwie gołe żarówki, zawieszone nad sąsiednimi chałupami. Większość światła dawały jednak dymiące ogniska. Czerwonawy odblask migotał na strzępkach i skrawkach materiałów budowlanych, jakby te ostatnie płomienie pozostały po wielkim pożarze i nie chciały zgasnąć przez czystą złośliwość.
Lecz kiedy Will, Lyra i Gallivespianie zbliżyli się dostatecznie, dostrzegli kilka – więcej – mnóstwo postaci siedzących samotnie w ciemnościach, opierających się o ściany lub rozmawiających cicho w małych grupkach.
– Dlaczego ci ludzie nie schowają się w domach? – zapytała Lyra. – Jest zimno.
– To nie są ludzie – odparła lady Salmakia. – To nawet nie są duchy. Są czymś innym, ale nie wiem czym.
Podróżni podeszli do pierwszej grupy szałasów, oświetlonych przez jedną z tych dużych słabych żarówek na kablu, która kołysała się lekko na zimnym wietrze. Will oparł dłoń na rękojeści noża. Przed chatami przysiadło na piętach kilku tych niby-ludzi, grając w kości. Na widok dzieci wszyscy wstali: pięciu mężczyzn, obdartych i milczących, o twarzach ukrytych w cieniu.
– Jak się nazywa to miasto? – zapytał Will.
Nie odpowiedzieli. Kilku cofnęło się o krok i przysunęło bliżej do pozostałych, jakby się przestraszyli. Lyra poczuła ciarki pełzające po skórze i krótkie włoski na przedramionach stanęły jej dęba, chociaż nie wiedziała dlaczego. Pod jej koszulą Pantalaimon dygotał i szeptał:
– Nie, nie, Lyra, nie, odejdź, wracajmy, proszę...
„Ludzie” stali nieruchomo, aż w końcu Will wzruszył ramionami i powiedział:
– No, tak czy owak, życzę miłego wieczoru.
Podobnie reagowali wszyscy inni, z którymi dzieci próbowały rozmawiać, więc czuły się coraz bardziej nieswojo.
– Will, czy to są upiory? – zapytała cicho Lyra. – Czy już wystarczająco dorośliśmy, żeby widzieć upiory?
– Wątpię. Gdyby tak było, zaatakowałyby nas, ale chyba sami się boją. Nie wiem, kim oni są.
Jakieś drzwi otwarły się i światło zalało błotnistą ziemię. Mężczyzna – prawdziwy mężczyzna, istota ludzka – stanął w progu i patrzył, jak podchodzą. Mała grupka przy drzwiach odsunęła się krok czy dwa, jakby z szacunkiem, i zobaczyli twarz mężczyzny: tępą, łagodną i życzliwą.
– Kim jesteście? – zapytał.
– Podróżnymi – odpowiedział Will. – Nie wiemy, gdzie jesteśmy. Co to za miasto?
– To jest przechowalnia – wyjaśnił mężczyzna. – Z daleka przyszliście?
– Tak, z daleka – potwierdził Will. – I jesteśmy zmęczeni. Czy możemy kupić coś do jedzenia i zapłacić za nocleg?
Mężczyzna patrzył ponad jego ramieniem w ciemność. Potem wyszedł za próg i rozejrzał się, jakby kogoś mu brakowało. Wreszcie odwrócił się do dziwnych postaci stojących nieopodal i zapytał:
– A wy widzieliście moją śmierć?
Pokręcili głowami i dzieci usłyszały wymamrotane zaprzeczenie: „Nie, nie”.
Mężczyzna zawrócił. Za nim w drzwiach pojawiły się twarze: kobieta, dwoje dzieci, drugi mężczyzna. Wszyscy wyglądali na zdenerwowanych i zaniepokojonych.
– Śmierć? – powtórzył Will. – Nie sprowadzamy żadnej śmierci.
Ale chyba właśnie tego wszyscy się obawiali, ponieważ kiedy Will się odezwał, żywi ludzie wydali zdławiony okrzyk i nawet postacie na zewnątrz odsunęły się lekko.
– Przepraszam – powiedziała Lyra i wystąpiła do przodu z tak uprzejmą miną, jakby gospodyni Kolegium Jordana na nią patrzyła. – Nie mogłam nie zauważyć, że te osoby nie żyją, prawda? Przepraszam, że pytam, jeśli to niegrzeczne, ale tam, skąd pochodzimy, to bardzo niezwykłe i nigdy przedtem nikogo takiego nie widzieliśmy. Jeżeli źle się zachowuję, błagam o wybaczenie. Ale widzicie, w moim świecie mamy dajmony, każdy ma dajmona i byłby zaszokowany, gdyby zobaczył kogoś bez dajmona, podobnie jak was szokuje nasz widok. A odkąd podróżujemy, Will i ja... – to jest Will, a ja nazywam się Lyra – dowiedziałam się, że niektórzy ludzie nie mają dajmonów, tak jak Will, i bałam się ich, dopóki nie odkryłam, że to zwykli ludzie, tacy sami jak ja. Więc może dlatego wy trochę się denerwujecie na nasz widok, skoro uważacie, że jesteśmy inni. Mężczyzna powtórzył:
– Lyra? I Will?
– Tak, proszę pana – potwierdziła pokornie.
– A to są wasze dajmony? – zapytał, wskazując szpiegów na ramionach dziewczynki.
– Nie – zaprzeczyła Lyra i miała ochotę powiedzieć: „To nasi słudzy”, ale przeczuwała, że Willowi nie spodoba się ten pomysł, więc dodała: – To są nasi przyjaciele, kawaler Tialys i lady Salmakia, bardzo mądre i dystyngowane osoby, które podróżują z nami. Och, a to jest mój dajmon. – Wyjęła Pantalaimona-mysz z kieszeni. – Widzicie, jesteśmy nieszkodliwi, przyrzekamy, że nie zrobimy wam krzywdy. I naprawdę potrzebujemy schronienia. Rano ruszymy dalej. Przysięgam.
Wszyscy czekali. Pokorny ton Lyry trochę uśmierzył niepokój mężczyzny, a szpiedzy mieli na tyle zdrowego rozsądku, żeby wyglądać skromnie i niegroźnie. Po chwili człowiek powiedział:
– No, to dziwne, ale widocznie mamy dziwne czasy... Wejdźcie zatem, witamy...
Postacie na zewnątrz pokiwały głowami, jedna czy dwie ukłoniły się lekko, i odsunęły z szacunkiem, kiedy Will i Lyra weszli do ciepłego i jasnego pomieszczenia. Mężczyzna zamknął za nimi drzwi i zaczepił pętlę z drutu na gwoździu, żeby się nie otwierały.
Była to pojedyncza izba oświetlona lampą naftową stojącą na stole, czysta, lecz bardzo uboga. Ściany z dykty ozdabiał wzór z odcisków palców wykonany sadzą oraz zdjęcia powycinane z magazynów filmowych. Pod jedną ścianą stał żelazny piecyk, a przed nim wieszak na ubrania, na którym parowały obszarpane koszule. Na toaletce znajdował się ołtarzyk z plastikowych kwiatów, muszli morskich, kolorowych buteleczek po perfumach i innych jaskrawych drobiazgów, otaczających obrazek wesołego szkieletu w cylindrze i ciemnych okularach.
Izba była zatłoczona; oprócz mężczyzny, kobiety i dwojga dzieci było tam niemowlę w kołysce, starszy mężczyzna i w kącie na stosie koców bardzo stara kobieta, która obserwowała wszystko błyszczącymi oczami w twarzy pomarszczonej jak zasuszone jabłko. Kiedy Lyra spojrzała na nią, doznała wstrząsu: koce poruszyły się i wysunęło się spod nich wychudzone ramię w czarnym rękawie, a potem druga twarz, osoby tak wiekowej, że wyglądała niemal jak szkielet. Właściwie przypominała bardziej szkielet na obrazku niż żywego człowieka; a potem Will i reszta podróżnych zauważyli, że niczym nie różniła się od tych uprzejmych mglistych postaci na zewnątrz. Wszyscy poczuli się równie zakłopotani jak gospodarz, kiedy zobaczył ich po raz pierwszy.
Właściwie wszyscy ludzie w zatłoczonej chatce – oprócz niemowlęcia, które spało – milczeli niezręcznie. Lyra pierwsza odzyskała głos.
– Dziękujemy za zaproszenie, to bardzo miło z waszej strony – powiedziała. – Jak mówiłam, przepraszamy, że nie przyprowadziliśmy żadnej śmierci, jeśli tak się zwykle robi. Ale nie będziemy wam przeszkadzać dłużej, niż to konieczne. Widzicie, szukamy krainy zmarłych i dlatego tutaj trafiliśmy. Ale nie wiemy, gdzie ona jest ani czy to miejsce do niej należy, ani jak się tam dostać. Więc jeśli możecie nam coś o tym powiedzieć, będziemy bardzo wdzięczni.
Ludzie w chałupie wciąż się gapili, lecz słowa Lyry nieco złagodziły napięcie i kobieta zaprosiła ich do stołu, przysuwając ławkę. Will i Lyra posadzili śpiące ważki na półce w ciemnym kącie, gdzie miały odpoczywać do rana, jak zapewnił Tialys, a potem Gallivespianie usiedli z nimi przy stole.
Kobieta obrała kilka kartofli i wkroiła do przygotowywanego wcześniej gulaszu, żeby wystarczył na więcej osób. Ponagliła męża, by poczęstował czymś podróżnych, zanim potrawa się ugotuje. Mężczyzna przyniósł butelkę czystego alkoholu, który dla Lyry pachniał jak cygański jenniver. Dwójka szpiegów przyjęła kieliszek, w którym zanurzyli własne małe naczynka.
Lyra oczekiwała, że rodzina będzie się gapić głównie na Gallivespian, ale zauważyła, że ona i Will wzbudzali w nich równie wielką ciekawość. Nie zwlekając, zapytała o powód.
– Jesteście pierwszymi ludźmi, których zobaczyliśmy bez śmierci – oznajmił mężczyzna o imieniu Peter. -To znaczy, odkąd tutaj mieszkamy. Tak jak wy przyszliśmy tu, zanim umarliśmy, przypadkiem albo przez pomyłkę. Musimy czekać, aż nasza śmierć nam powie, że już czas.
– Wasza śmierć wam powie? – zdumiała się Lyra.
– Tak. Dowiedzieliśmy się, kiedy tutaj przyszliśmy, och, dawno temu dla wielu z nas, że wszyscy sprowadziliśmy ze sobą własną śmierć. Tutaj się o tym dowiedzieliśmy. Mieliśmy ją przy sobie przez cały czas. Widzisz, każdy ma swoją śmierć. Ona idzie za nami wszędzie, przez całe życie, krok w krok. Nasze śmierci są na zewnątrz, na świeżym powietrzu; potem tutaj przyjdą. Śmierć babci jest z nią, blisko niej, bardzo blisko.
– Czy to panią nie przeraża, że ma pani śmierć przy sobie przez cały czas? – zapytała Lyra.
– Dlaczego? Jeśli jest blisko, mogę ją mieć na oku. Dużo bardziej bym się denerwowała, gdybym nie wiedziała, gdzie ona jest.
– I każdy ma własną śmierć? – upewnił się Will.
– Ależ tak, kiedy człowiek się rodzi, śmierć przychodzi na świat razem z nim i ona zabiera go ze świata.
– Aha! – zawołała Lyra. – Właśnie to chcieliśmy wiedzieć, ponieważ chcemy znaleźć krainę śmierci, ale nie wiemy, jak się tam dostać. Więc dokąd idziemy, kiedy umieramy?
– Twoja śmierć klepie cię po ramieniu albo bierze za rękę i mówi, chodź ze mną, już czas. Może przyjść, kiedy leżysz w gorączce albo kiedy zadławisz się kawałkiem suchego chleba, albo kiedy spadniesz z wysokiego budynku; w samym środku bólu i męki śmierć przychodzi do ciebie łaskawie i mówi: już dobrze, dziecko, chodź ze mną, i odpływasz z nią łodzią po jeziorze we mgłę. Co tam się dzieje, tego nie wie nikt. Nikt nigdy stamtąd nie wraca.
Kobieta kazała dziecku zawołać śmierci do chaty. Chłopiec podszedł do drzwi i przemówił do nich. Will i Lyra patrzyli z podziwem, a Gallivespianie przysunęli się bliżej do siebie, kiedy śmierci – jedna dla każdego członka rodziny – weszły przez drzwi: blade, niepozorne postacie w łachmanach, ciche, szare i bezbarwne.
– To są wasze śmierci? – zapytał Tialys.
– Tak, panie – potwierdził Peter.
– Czy wiecie, kiedy wam powiedzą, że już czas?
– Nie. Ale wiemy, że są blisko, a to zawsze pociecha.
Tialys nie odpowiedział, ale najwyraźniej uważał, że bliskość śmierci nie jest żadną pociechą. Śmierci stały grzecznie pod ścianą, zajmując dziwnie mało miejsca i nie rzucając się w oczy. Lyra i Will wkrótce przestali zwracać na nie uwagę, chociaż Will pomyślał: Ci ludzie, których zabiłem... mieli przy sobie swoje śmierci przez cały czas... nie wiedzieli i ja nie wiedziałem...
Kobieta, imieniem Martha, nałożyła gulasz do wyszczerbionych emaliowanych talerzy i zostawiła trochę w misce dla śmierci, żeby się podzieliły. Nie jadły, ale przyjemny zapach sprawiał im zadowolenie. Wkrótce cała rodzina i goście jedli łapczywie, a Peter zapytał dzieci, skąd pochodzą i jaki jest ich świat.
– Opowiem wam o tym – obiecała Lyra.
Gdy to powiedziała i przejęła inicjatywę, poczuła lekki dreszczyk przyjemności wzbierający w jej piersi jak bąbelki w szampanie. Wiedziała, że Will patrzy, i cieszyła się, że na jego oczach robi coś, co umie najlepiej; robi to dla niego i dla nich wszystkich.
Zaczęła od historii swoich rodziców. Byli książęcą parą, bardzo wpływową i bogatą, których polityczny wróg pozbawił majątku i wtrącił do więzienia. Lecz zdołali uciec, spuszczając się po linie z maleńką Lyrą w ramionach ojca, i odzyskali rodzinną fortunę tylko po to, żeby zginąć z rąk bandytów. Lyra również zostałaby zabita, upieczona i zjedzona, gdyby Will nie ocalił jej w ostatniej chwili i nie zabrał ze sobą do lasu, gdzie żył wśród wilków. Jako dziecko wypadł za burtę ojcowskiego statku i fale przyniosły go na bezludny brzeg, gdzie wilczyca wykarmiła go własnym mlekiem i wychowała.
Słuchacze przełknęli te brednie łatwowiernie jak dzieci i nawet śmierci zbliżyły się, żeby posłuchać, przysiadły na ławce albo położyły się na podłodze i wpatrywały w Lyrę łagodnymi oczami, kiedy snuła opowieść o swoim życiu z Willem w lesie.
On i Lyra przez jakiś czas mieszkali wśród wilków, a potem przenieśli się do Oksfordu, żeby pracować w kuchniach Kolegium Jordana. Tam poznali Rogera i kiedy kolegium zostało zaatakowane przez ceglarzy, którzy mieszkali na Gliniankach, musieli uciekać w pośpiechu; więc ona, Will i Roger ukradli wąską cygańską łódź i przepłynęli całą Tamizę, prawie ich schwytano przy śluzie Abingdon, a potem piraci z Wapping zatopili łódź i dzieci musiały ratować się ucieczką wpław na trzymasztowy kliper, który właśnie wyruszał do Hang Chow w Kitaju po ładunek herbaty.
Na kliprze spotkali Gallivespian, obcych z Księżyca, których przywiał na Ziemię potężny huragan z Drogi Mlecznej. Schronili się w bocianim gnieździe, a Lyra, Will i Roger po kolei chodzili ich odwiedzać, tylko że pewnego dnia Roger pośliznął się i spadł w morskie odmęty.
Próbowali ubłagać kapitana, żeby zawrócił statek i poszukał chłopca, ale on był twardym, bezdusznym człowiekiem i obchodził go tylko zysk, który mógł zgarnąć, gdyby szybko dopłynął do Kitaju, więc kazał zakuć ich w kajdany. Ale Gallivespianie przynieśli im pilnik i...
I tak dalej. Od czasu do czasu Lyra oglądała się na Willa lub szpiegów, żądając potwierdzenia, a Salmakia dorzucała parę szczegółów albo Will kiwał głową i opowieść ciągnęła się aż do chwili, kiedy dzieci i ich przyjaciele z Księżyca musieli znaleźć drogę do krainy zmarłych, żeby dowiedzieć się od rodziców Lyry, gdzie zakopali w sekrecie rodzinny majątek.
– Gdybyśmy znali swoje śmierci we własnym kraju – zakończyła – jak wy tutaj, pewnie byłoby nam łatwiej; ale i tak mieliśmy szczęście, że trafiliśmy tu i możemy zasięgnąć waszej rady. Bardzo wam dziękujemy, że tak uprzejmie nas wysłuchaliście i nakarmiliście. Ale teraz, rozumiecie, albo może rano, musimy znaleźć sposób, żeby przepłynąć przez wodę tam, gdzie płyną zmarli. Czy możemy wynająć jakąś łódź?
Dzieci, zarumienione ze zmęczenia, przenosiły senny wzrok z jednego dorosłego na drugiego, ale nikt nie potrafił odpowiedzieć, gdzie można znaleźć łódź.
Potem odezwał się ktoś, kto dotąd milczał. Z posłania w kącie dobiegł suchy, skrzypiący, nosowy głos – nie głos kobiety – nie żywy głos; to był głos śmierci babki.
– Tylko z własnymi śmierciami – powiedział szkielet, opierając się na łokciu i celując kościstym palcem w Lyrę. – Możecie przepłynąć jezioro i wejść do krainy zmarłych. Musicie przywołać swoje śmierci. Słyszałam o ludziach jak wy, którzy trzymają swoje śmierci na dystans. Nie lubicie ich, a one przez grzeczność schodzą wam z oczu. Ale są niedaleko. Za każdym razem, kiedy się oglądacie, wasza śmierć robi unik. Chowa się, kiedy patrzycie. Potrafi się schować w filiżance herbaty. Albo w kropli rosy. Albo w tchnieniu wiatru. Nie jak ja i ta stara Magda – dodała i uszczypnęła staruszkę w pomarszczony policzek, a ona odepchnęła jej rękę. – Żyjemy w zgodzie i przyjaźni. Oto odpowiedź, właśnie to powinniście zrobić, przywitać je, zaprzyjaźnić się, zaprosić wasze śmierci bliżej i zobaczyć, do czego potraficie je namówić.
Jej słowa zapadały w umysł Lyry jak ciężkie kamienie. Will również poczuł ich śmiertelny ciężar.
– Jak mamy to zrobić? – zapytał.
– Wystarczy zapragnąć i gotowe.
– Czekajcie – wtrącił Tialys.
Wszyscy obejrzeli się na niego, a śmierci leżące na podłodze usiadły i zwróciły puste, łagodne twarze w stronę jego małej, zapalczywej twarzyczki. Kawaler stał tuż obok Salmakii, z dłonią na jej ramieniu. Lyra wiedziała, o czym myślał: zamierzał powiedzieć, że to już zaszło za daleko, że muszą się wycofać, że przekroczyli dopuszczalne granice głupoty.
– Przepraszam – powiedziała do Petera – ale ja i nasz księżycowy przyjaciel musimy wyjść na chwilę, ponieważ on chce porozmawiać z przyjaciółmi na Księżycu przez mój specjalny instrument. Zaraz wrócimy.
Ostrożnie wzięła go do ręki, uważając na ostrogi, i wyniosła na zewnątrz w ciemność, gdzie obluzowany kawałek przerdzewiałej blachy pokrywającej dach pobrzękiwał melancholijnie na zimnym wietrze.
– Musisz przestać – oświadczył kawaler, kiedy postawiła go na przewróconej beczce po oleju, w słabym świetle jednej z żarówek kołyszących się na kablu nad ich głowami. – Nie posuwaj się dalej. Wystarczy.
– Ale zawarliśmy umowę – przypomniała mu Lyra.
– Nie, nie. To szaleństwo.
– No dobrze. Zostawcie nas. Polecicie z powrotem. Will wytnie okno do waszego świata albo do każdego świata, jaki wybierzecie, przelecicie tam i będziecie bezpieczni, w porządku, nie mamy nic przeciwko.
– Czy zdajesz sobie sprawę, co robisz?
– Tak.
– Nieprawda. Jesteś bezmyślną, nieodpowiedzialną, kłamliwą smarkulą. Fantazjowanie przychodzi ci tak łatwo, że cała twoja natura przesiąkła nieuczciwością i nie pogodzisz się z prawdą, nawet kiedy patrzy ci w twarz. No więc jeśli sama nie rozumiesz, powiem ci wprost: nie możesz, nie wolno ci ryzykować życia. Musisz teraz wrócić z nami. Wezwę Lorda Asriela i za kilka godzin będziemy bezpieczni w fortecy.
Lyra poczuła wielką falę gniewu wzbierającą w piersi i tupnęła nogą, nie mogąc się opanować.
– Ty nic nie wiesz! – zawołała. – Ty po prostu nie wiesz, co ja myślę albo czuję, prawda? Nie wiem, czy wy w ogóle macie dzieci, może składacie jajka albo coś takiego, wcale bym się nie zdziwiła, bo nie jesteście dobrzy, nie jesteście wielkoduszni, nie jesteście troskliwi... Nawet nie jesteście okrutni! Już bym wolała okrucieństwo, bo to by znaczyło, że traktujecie nas poważnie, że nie podróżujecie z nami po prostu dlatego, że wam to odpowiada... Och, teraz wcale nie mogę wam ufać! Obiecałeś, że pomożecie i że zrobimy to razem, a teraz chcesz nas powstrzymać! To ty jesteś nieuczciwy, Tialysie!
– Nigdy bym nie pozwolił, żeby moje dziecko mówiło do mnie tak niegrzecznie i wyniośle. Dlaczego dotąd cię nie ukarałem?!
– Więc śmiało! Ukarz mnie, skoro możesz! Dalej, wbij mi te swoje cholerne ostrogi, wbijaj mocno! Masz, daję ci rękę! Nie wiesz, co czuję, ty samolubny pyszałku... Nie masz pojęcia, jak mi źle i smutno z powodu mojego przyjaciela Rogera... Zabijasz ludzi, ot tak – strzeliła palcami – nie liczą się dla ciebie... ale dla mnie to udręka i rozpacz, że nie pożegnałam się z moim przyjacielem! Chcę go przeprosić i jakoś to naprawić... Nigdy tego nie zrozumiesz, przez swoją pychę, przez swoją dorosłą przemądrzałość... i jeśli muszę umrzeć, żeby zrobić, co należy, to umrę z radością. Widziałam już gorsze rzeczy. Więc jeśli chcesz mnie zabić, twardy, silny mężczyzno z zatrutymi ostrogami, dzielny kawalerze, zrób to, dalej, zabij mnie! Wtedy ja i Roger będziemy bawić się razem w krainie zmarłych przez wieczność i śmiać się z ciebie, ty żałosny stworze.
Nietrudno było odgadnąć, co Tialys mógł wtedy zrobić, ponieważ od stóp do głów płonął gniewem, dygotał z wściekłości; lecz zanim zdążył się poruszyć, za plecami Lyry odezwał się jakiś głos i zmroził ich oboje. Lyra odwróciła się, wiedząc, co zobaczy, przerażona mimo pozornej brawury.
Śmierć stała bardzo blisko, uśmiechnięta uprzejmie, z twarzą dokładnie taką samą jak u innych śmierci. Pantalaimon na piersi Lyry zaskomlał i zadrżał, pod postacią gronostaja owinął się wokół jej szyi i próbował odciągnąć ją od śmierci. Lecz jedynie sam znalazł się bliżej, więc znowu przycisnął się do jej ciepłego gardła i silnie bijącego serca.
Lyra przytuliła go mocno i spojrzała śmierci prosto w twarz. Nie usłyszała jej słów. Kątem oka widziała, że Tialys pospiesznie przygotowuje magnetytowy rezonator.
– Więc jesteś moją śmiercią? – zapytała.
– Tak, moja droga.
– Ale jeszcze mnie nie zabierzesz?
– Chciałaś mnie wezwać. Zawsze tu jestem.
– Tak, ale... tak, chciałam, ale... To prawda, chcę pójść do krainy zmarłych. Ale nie umrzeć. Nie chcę umierać. Kocham życie i kocham mojego dajmona, i... Dajmony tam nie przechodzą, prawda? Widziałam, jak znikają, gasną jak świece, kiedy ludzie umierają. Czy w krainie zmarłych ludzie mają dajmony?
– Nie – odpowiedziała śmierć. – Twój dajmon rozpływa się w powietrzu, a ty rozkładasz się pod ziemią.
– Więc chcę zabrać ze sobą swojego dajmona, kiedy wejdę do krainy zmarłych – oświadczyła stanowczo Lyra. – I chcę stamtąd wrócić. Czy zdarzyło się kiedyś, żeby ludzie wracali?
– Nie zdarzyło się od wieków. W końcu, dziecko, wejdziesz do krainy śmierci bez trudu, bez ryzyka, odbędziesz spokojną, bezpieczną podróż w towarzystwie własnej śmierci, oddanej przyjaciółki, która była przy tobie w każdej chwili twojego życia, która zna cię lepiej niż ty sama...
– Ale to Pantalaimon jest moim oddanym przyjacielem! Nie znam cię, ale znam Pantalaimona i kocham go, i jeśli kiedyś... jeśli kiedyś...
Śmierć kiwała głową. Okazywała uprzejme zainteresowanie, ale Lyra nie mogła zapomnieć ani na chwilę, czym była: jej własną śmiercią, stojącą tak blisko.
– Wiem, że teraz to będzie trudne – powiedziała już spokojniej – i niebezpieczne, ale chcę tam pójść, naprawdę. Will też chce. Oboje zbyt szybko kogoś straciliśmy i musimy to naprawić, przynajmniej ja muszę.
– Każdy chciałby porozmawiać jeszcze raz z tymi, którzy odeszli do krainy śmierci. Dlaczego mam robić wyjątek dla ciebie?
– Ponieważ... – zaczęła wymyślać kłamstwo. – Ponieważ muszę coś tam zrobić, nie tylko zobaczyć mojego przyjaciela Rogera. Anioł dał mi to zadanie i nikt inny nie może tego wykonać, tylko ja. To zbyt ważne, żeby czekać, aż umrę naturalną śmiercią. Trzeba to zrobić teraz. Widzisz, anioł wydał mi rozkaz. Dlatego tutaj przyszliśmy z Willem. Musieliśmy.
Za jej plecami Tialys odłożył instrument, usiadł i patrzył, jak dziewczynka prosi własną śmierć, żeby ją zabrała tam, gdzie nikt nie powinien iść.
Śmierć drapała się w głowę i podnosiła ręce, ale nic nie mogło powstrzymać próśb Lyry, nic nie mogło ugasić jej zapału, nawet strach; widziała już gorsze rzeczy niż śmierć, tak twierdziła i mówiła prawdę.
Więc wreszcie jej śmierć przemówiła:
– Skoro nic cię nie zniechęci, mogę tylko powiedzieć: chodź ze mną, zabiorę cię tam, do krainy zmarłych. Będę twoim przewodnikiem. Pokażę ci wejście, ale drogę wyjścia musisz znaleźć sama.
– I moich przyjaciół – przypomniała Lyra. – Mojego przyjaciela Willa i pozostałych.
– Lyro – wtrącił Tialys – wbrew wszelkim zdrowym instynktom pójdziemy z tobą. Rozgniewałem się na ciebie przed chwilą, ale utrudniasz mi...
Lyra wiedziała, że powinna go ugłaskać, i zrobiła to chętnie, skoro postawiła na swoim.
– Tak – przyznała – masz rację, Tialysie, przepraszam, ale gdybyś się nie rozgniewał, nie mielibyśmy tej damy za przewodnika. Więc cieszę się, że jesteście z nami, ty i lady, naprawdę jestem wam wdzięczna.
Tak więc Lyra namówiła własną śmierć, żeby zaprowadziła ją i jej przyjaciół do krainy, gdzie odszedł Roger i ojciec Willa, i Tony Makarios, i tylu innych; a śmierć kazała jej zejść na przystań o pierwszym brzasku i przygotować się do podróży.
Pantalaimon drżał i dygotał, Lyra za nic nie mogła go uspokoić ani uciszyć jego cichych jęków. Toteż spała płytkim, przerywanym snem na podłodze izby, razem ze wszystkimi, a jej śmierć czuwała nad nią.