...gęsto niby liście
Jesienne, które w Vallombrosa kryją
Strumyków leśnych nurt, w cienistej nawie
Wysokich borów zielonej Etrurii...
Will kazał Lyrze usiąść, a potem wyjął pudełeczko z maścią z pięciornika i obejrzał jej ranę. Krwawiła obficie, jak zwykle rany głowy, ale nie była głęboka. Oderwał pas materiału od własnej koszuli, oczyścił skaleczenie i posmarował maścią, próbując nie myśleć o brudnym szponie, który to zrobił.
Lyra miała szkliste spojrzenie i twarz bladą jak płótno.
– Lyro! Lyro! – zawołał i potrząsnął nią lekko. – Chodź, musimy już iść.
Wzdrygnęła się, wzięła głęboki, drżący oddech i skupiła na nim wzrok pełen rozpaczy.
– Will... ja już nie mogę... nie potrafię! Nie mogę kłamać! Myślałam, że to takie łatwe... ale nie podziałało... Tylko to jedno umiem, ale to nie działa!
– Nie tylko to umiesz. Potrafisz odczytywać aletheiometr, prawda? Chodź, zobaczymy, gdzie jesteśmy. Poszukamy Rogera.
Pomógł jej wstać i po raz pierwszy rozejrzeli się po krainie, gdzie mieszkały duchy.
Znajdowali się na wielkiej równinie, która rozciągała się daleko we mgle. Słaba, jakby samoistna poświata wydawała się równomiernie rozproszona, tak że nie było prawdziwych cieni ani prawdziwego światła i wszystko miało jednakową szaroburą barwę.
Na tej ogromnej płaszczyźnie stały duchy – dorośli i dzieci – tak wiele, że Lyra nie potrafiła odgadnąć ich liczby. Przynajmniej większość z nich stała, chociaż niektórzy siedzieli, niektórzy leżeli apatycznie lub pogrążeni we śnie. Nikt się nie poruszał, nikt nie chodził ani nie biegał, chociaż wielu oglądało się na nowych przybyszów z lękliwą ciekawością w szeroko otwartych oczach.
– Duchy – wyszeptała Lyra. – Tutaj są wszyscy, każdy, kto umarł...
Niewątpliwie dlatego, że nie miała już przy sobie Pantalaimona, przywarła kurczowo do ramienia Willa, a on był z tego zadowolony. Gallivespianie polecieli przodem, widział ich maleńkie barwne sylwetki śmigające nad głowami duchów, które podnosiły oczy w zadziwieniu; lecz niezmierzona, przytłaczająca cisza i szare światło napełniły go strachem i tylko ciepła obecność Lyry u boku wydawała się żywa.
Za ich plecami, za murem wrzaski harpii wciąż rozbrzmiewały echem wzdłuż brzegu. Niektórzy z ludzi-duchów rozglądali się niespokojnie, lecz większość wpatrywała się w Lyrę i Willa. Potem tłumnie ruszyli do przodu. Lyra cofnęła się; nie czuła się jeszcze na siłach, żeby stawić im czoła, jak zamierzała wcześniej, więc Will musiał przemówić pierwszy.
– Czy znacie nasz język? – zapytał. – Czy w ogóle możecie mówić?
Nawet wystraszeni, roztrzęsieni i cierpiący, Will i Lyra posiadali więcej autorytetu niż wszyscy zmarli razem wzięci. Te nieszczęsne duchy miały bardzo niewiele siły, toteż gdy usłyszały głos Willa – pierwszy czysty i wyraźny głos, który rozległ się tutaj za pamięci zmarłych – wielu z nich wysunęło się do przodu, gotowych odpowiedzieć.
Lecz mogły tylko szeptać. Wydawały nikły, wątły dźwięk, nie więcej niż cichy oddech. Przepychały się do przodu, stłoczone i zdesperowane, a Gallivespianie sfrunęli w dół i śmigali przed nimi tam i z powrotem, żeby ich powstrzymać, żeby nie zbliżały się zanadto. Duchy-dzieci wpatrywały się w nich z rozpaczliwą tęsknotą i Lyra od razu zrozumiała dlaczego: myślały, że ważki to dajmony, i z całego serca pragnęły chociaż raz jeszcze przytulić własne dajmony.
– Och, to nie dajmony! – zawołała Lyra zdjęta współczuciem. – Ale gdybym miała tutaj własnego dajmona, pozwoliłabym wam go dotknąć i pogłaskać, przysięgam...
I wyciągnęła ręce ku dzieciom. Dorosłe duchy odstąpiły, przestraszone lub obojętne, lecz wszystkie dzieci tłumnie ruszyły do przodu. Miały nie więcej substancji niż mgła, biedactwa, i dłonie Lyry przechodziły przez nie na wylot, podobnie jak dłonie Willa. Tłoczyły się dookoła, lekkie i bezcielesne, żeby ogrzać się przy ciepłej krwi i mocnym biciu serc dwojga wędrowców. Will i Lyra odbierali niezliczone zimne, delikatne muśnięcia, kiedy duchy przechodziły przez ich ciała, ogrzewając się po drodze. Dwoje żywych dzieci czuło, że po trochu same umierają; nie mogły oddawać w nieskończoność życia i ciepła, przemarzły już na wskroś, a niezliczony tłum napierał bez przerwy.
Wreszcie Lyra musiała je błagać, żeby przestały. Podniosła ręce i zawołała:
– Proszę... chcielibyśmy dotknąć was wszystkich, ale przyszliśmy tutaj, żeby kogoś odszukać, i musicie mi powiedzieć, gdzie on jest i jak go znaleźć. Och, Will! – jęknęła, przysuwając twarz do jego twarzy. – Nie wiem, co mam robić!
Duchy były zafascynowane kropelkami krwi na czole Lyry, błyszczącymi w mroku niczym jagody ostrokrzewu. Kilka duchów otarło się o nią, pragnąc kontaktu z czymś tak jaskrawo żywym. Jedna dziewczynka, która zmarła w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat, nieśmiało wyciągnęła rękę, żeby dotknąć krwi, a potem cofnęła się wystraszona, lecz Lyra powiedziała:
– Nie bój się... Nie zrobimy ci krzywdy... Przemów do nas, jeśli możesz!
Dziewczynka-duch odezwała się szeptem:
– Czy harpie to zrobiły? Czy chciały cię skrzywdzić?
– Tak – przyznała Lyra – ale jeśli tylko to potrafią, nie przejmuję się nimi.
– Och, nie tylko... Och, one robią gorzej...
– Co? Co takiego robią?
Lecz duchy nie chciały jej powiedzieć. Potrząsały głowami i milczały, aż wreszcie jeden chłopiec szepnął:
– Nie jest tak źle dla tych, co są tutaj od stuleci, bo po takim czasie człowiek jest zmęczony i już się tak nie boi...
– Najbardziej lubią rozmawiać z nowymi – wtrąciła pierwsza dziewczynka. – One... och, to okropne. One... Nie mogę wam powiedzieć.
Ich głosy szemrały cicho jak spadające liście. I tylko dzieci mówiły; wszyscy dorośli zdawali się pogrążeni w letargu tak długotrwałym, jakby nigdy już nie mieli poruszyć się ani przemówić.
– Słuchajcie – powiedziała Lyra – proszę, posłuchajcie. Przyszliśmy tutaj, ja i moi przyjaciele, ponieważ musimy znaleźć chłopca imieniem Roger. Nie jest tutaj długo, tylko parę tygodni, więc nie zna wielu osób, ale jeśli wiecie, gdzie on jest...
Lecz zanim jeszcze skończyła mówić, wiedziała, że mogą spędzić tutaj resztę życia, zestarzeć się na daremnych poszukiwaniach, i wciąż nie poznać nawet niewielkiej cząstki zmarłych. Poczuła przytłaczający ciężar rozpaczy tak wyraźnie, jakby harpia usiadła jej na ramionach.
Zacisnęła jednak zęby i wysoko uniosła podbródek. Dotarliśmy tutaj, pomyślała; przynajmniej częściowo nam się udało.
Dziewczynka-duch znowu mówiła coś szeptem.
– Dlaczego chcemy go znaleźć? – powtórzył Will. – No, Lyra chce z nim porozmawiać. Ale ja też chcę kogoś znaleźć. Mojego ojca, Johna Parry. On też jest gdzieś tutaj i chcę z nim porozmawiać, zanim wrócę do świata żywych. Więc proszę, zapytaj, jeśli możesz, zapytaj Rogera i Johna Parry, czy przyjdą porozmawiać z Lyrą i Willem. Zapytaj ich...
Nagle jednak wszystkie duchy odwróciły się i uciekły, nawet dorośli, niczym suche liście rozproszone powiewem wiatru. Po chwili przestrzeń wokół dzieci opustoszała, a potem poznali przyczynę: z góry dobiegły krzyki, wrzaski, chichoty i harpie spadły na nich, bijąc skrzydłami, wydzielając fale smrodu, wrzeszcząc chrapliwie, urągliwie, szyderczo i drwiąco.
Lyra natychmiast przypadła do ziemi i zasłoniła uszy, a Will przyklęknął nad nią z nożem w ręku. Zobaczył, że Tialys i Salmakia pędzą w ich stronę. Przez chwilę obserwował kołujące w powietrzu harpie. Widział ich ludzkie twarze kłapiące szczękami, jakby polowały na owady, słyszał wykrzykiwane słowa – szydercze, plugawe, wszystkie o jego matce, słowa rozdzierające mu serce; lecz część jego umysłu zachowała chłodny dystans, obserwowała, oceniała, obliczała. Żadna z harpii nie chciała zbliżyć się do noża.
Na próbę wstał. Jedna z nich – może nawet sama Bez-Imienia – musiała skręcić z wysiłkiem, ponieważ właśnie pikowała nisko, żeby przelecieć tuż nad jego głową. Niezdarnie zatrzepotała ciężkimi skrzydłami i ledwie uniknęła zderzenia. Mógł sięgnąć i odciąć jej nożem głowę.
Tymczasem nadlecieli Gallivespianie i gotowali się do ataku, ale Will zawołał:
– Tialys! Tutaj! Salmakia, siadaj mi na ręce! Wylądowali na jego ramionach, a on powiedział:
– Patrzcie. Zobaczcie, co one robią. Tylko latają i wrzeszczą. Myślę, że tamta zraniła Lyrę przez pomyłkę. One chyba nie chcą nas dotykać. Nie zwracajmy na nie uwagi.
Lyra podniosła otwarte szeroko oczy. Stwory krążyły wokół głowy Willa, czasami w odległości zaledwie trzydziestu centymetrów, ale zawsze w ostatniej chwili zbaczały w bok lub do góry. Wyczuwał, że dwójka szpiegów rwie się do walki, ale powstrzymali się, ponieważ widzieli, że Will ma rację.
To wywarło wpływ również na duchy: widząc, że Will stoi spokojnie, nietknięty i nieustraszony, zaczęły znowu zbliżać się do wędrowców. Nieufnie zerkały na harpie, lecz zbyt mocno przyciągała je pokusa ciepłego ciała i krwi, i silnych uderzeń serca.
Lyra wstała, żeby dołączyć do Willa. Rana na jej czole znowu się otwarła i świeża krew spływała jej po policzku. Otarła czerwone krople.
– Will – powiedziała – tak się cieszę, że przyszliśmy tu razem...
Usłyszał w jej głosie szczególny ton i zobaczył na twarzy wyraz, który znał i lubił najbardziej na świecie: oznaczały, że wpadła na jakiś śmiały pomysł, ale jeszcze nie chciała o tym mówić.
Kiwnął głową na znak, że zrozumiał.
– Tędy... chodźcie z nami... znajdziemy ich! – powiedziała dziewczynka-duch.
I oboje doznali przedziwnego uczucia, jakby małe rączki duchów sięgały do ich wnętrza i ciągnęły za żebra żeby nimi pokierować.
Więc ruszyli po tej wielkiej, jałowej równinie, a harpie kołowały coraz wyżej nad ich głowami, wrzeszcząc bez przerwy. Lecz trzymały się na dystans, a Gallivespianie pełnili straż, lecąc tuż obok.
W drodze duchy rozmawiały z nimi.
– Przepraszam was – powiedziała jedna dziewczynka – gdzie są wasze dajmony? Przepraszam, że pytam, ale nie...
Lyra ani na sekundę nie przestała myśleć o swoim ukochanym porzuconym Pantalaimonie. Głos uwiązł jej w gardle, więc Will odpowiedział za nią.
– Zostawiliśmy nasze dajmony na zewnątrz – wyjaśnił. – Gdzie jest dla nich bezpieczniej. Później je zabierzemy. Czy ty miałaś dajmona?
– Tak – odparł duch – nazywał się Sandling... Och, tak go kochałam...
– Czy przybrał ostateczny kształt? – zapytała Lyra.
– Nie, jeszcze nie. Myślał, że zostanie ptakiem, a ja miałam nadzieję, że nie, bo lubiłam jego futerko w nocy w łóżku. Ale on coraz bardziej był ptakiem. Jak się nazywa twój dajmon?
Lyra powiedziała jej i duchy znowu zaczęły się do nich cisnąć. Wszystkie chciały opowiedzieć o swoich dajmonach.
– Mój nazywał się Matapan...
– Bawiliśmy się w chowanego, ona się zmieniała jak kameleon i wcale jej nie widziałem, taka była dobra...
– Raz skaleczyłam się w oko i nic nie widziałam, a on prowadził mnie przez całą drogę do domu...
– Nigdy nie chciał się ukształtować, ale ja chciałam dorosnąć, więc ciągle się kłóciliśmy...
– Zwijała się w kłębek na mojej dłoni i zasypiała...
– Czy one są gdzieś tutaj? Zobaczymy je jeszcze?
– Nie. Kiedy umierasz, twój dajmon gaśnie jak płomień świecy. Widziałam to. Już nigdy nie zobaczyłam mojego Castora, chociaż... chociaż nawet się nie pożegnałam...
– One nie znikają! Muszą gdzieś być! Mój dajmon gdzieś jest, na pewno!
Duchy tłoczyły się, ożywione i gorliwe, oczy im błyszczały i policzki poróżowiały, jakby wędrowcy użyczyli im swojego życia.
– Czy jest tutaj ktoś z mojego świata, gdzie nie mamy dajmonów? – zapytał Will.
Chudy chłopiec-duch w jego wieku kiwnął głową i Will odwrócił się do niego.
– O tak – brzmiała odpowiedź. – Nie rozumieliśmy, czym są dajmony, ale wiedzieliśmy, jak to jest bez nich. Tutaj są ludzie z różnych światów.
– Znałam moją śmierć – powiedziała jedna dziewczynka. – Znałam ją przez cały czas, kiedy dorastałam. Kiedy usłyszałam, jak mówią o dajmonach, myślałam, że chodzi im o coś w rodzaju śmierci. Teraz za nią tęsknię. Już jej nie zobaczę. „Skończyłam i zrobiłam swoje”, to były ostatnie słowa, które do mnie powiedziała, a potem odeszła na zawsze. Dopóki była ze mną, zawsze wiedziałam, że mogę komuś zaufać, komuś, kto wie, dokąd odchodzimy i co mamy robić. Ale już jej nie mam. Nie wiem, co się teraz stanie.
– Nic się nie stanie! – zawołał ktoś. – Już nigdy nic się nie stanie!
– Wcale tego nie wiesz – odparła jeszcze inna. – Przecież oni tu przyszli. Nikt nie wiedział, że to się zdarzy.
Miała na myśli Willa i Lyrę.
– To pierwsza rzecz, która tutaj się wydarzyła – oświadczył chłopiec-duch. – Może teraz wszystko się zmieni.
– Co byś zmienił, gdybyś mógł? – zapytała Lyra.
– Wróciłbym do świata!
– Czy chciałbyś tego nawet wtedy, gdyby to znaczyło, że zobaczysz świat tylko na chwilę?
– Tak! Tak! Tak!
– No, w każdym razie ja muszę znaleźć Rogera – stwierdziła Lyra. Zapaliła się do swojego nowego pomysłu, ale najpierw chciała uprzedzić Willa.
Na bezkresnej równinie wśród niezliczonych duchów rozpoczął się powolny, wszechogarniający ruch. Dzieci go nie widziały, lecz Tialys i Salmakia szybujący w górze obserwowali małe blade figurki, które przesuwały się razem niczym ogromne stada migrujących ptaków lub reniferów. W centrum tego ruchu dwójka dzieci, które nie były duchami, posuwała się miarowo do przodu; nie prowadząca i nie prowadzona, lecz w jakiś sposób ogniskująca wokół siebie wszystkich zmarłych.
Szpiedzy, których myśli mknęły jeszcze szybciej niż lotne wierzchowce, wymienili spojrzenia i posadzili ważki jedna przy drugiej na zeschłej, skurczonej gałęzi.
– Czy my mamy dajmony, Tialysie? – zapytała Salmakia.
– Odkąd wsiedliśmy do łodzi, czuję się tak, jakby wyrwano mi serce z piersi i jeszcze bijące wyrzucono na brzeg – powiedział kawaler. – Ale ono wciąż bije w mojej piersi. Więc coś mojego zostało tam razem z dajmonem dziewczynki, i coś twojego, Salmakio, ponieważ twarz masz ściągniętą, ręce blade i zaciśnięte. Tak, mamy dajmony, czymkolwiek są. Może ludzie w świecie Lyry to jedyne żyjące istoty, które wiedzą, co mają. Może właśnie dlatego jeden z nich rozpoczął rewoltę.
Zsunął się z grzbietu ważki i uwiązał ją dla bezpieczeństwa, a potem wyjął magnetytowy rezonator. Lecz ledwie go dotknął, od razu znieruchomiał.
– Brak odpowiedzi – oznajmił ponuro.
– Więc jesteśmy poza światem?
– Z pewnością poza zasięgiem pomocy. No, w końcu wiedzieliśmy, że idziemy do krainy zmarłych.
– Ten chłopiec poszedłby za nią na koniec świata.
— Jak myślisz, czy jego nóż otworzy drogę powrotną?
— On na pewno tak myśli. Ale, och... Tialysie, nie wiem.
– On jest bardzo młody. Oboje są młodzi. Wiesz, jeśli ona nie przeżyje, to już nieważne, czy dokonałaby właściwego wyboru wystawiona na pokuszenie. Cała sprawa przestanie się liczyć.
– Myślisz, że już wybrała? Kiedy postanowiła zostawić swojego dajmona na brzegu? Czy takiego wyboru musiała dokonać?
Kawaler spojrzał w dół, na miliony duchów powoli krążące po równinie krainy zmarłych, dryfujące w ślad za jasną, żywą iskierką, którą była Lyra Złotousta. Widział tylko jej włosy, najjaśniejszy punkt w mroku, a obok czarnowłosą głowę chłopca.
– Nie – odparł – jeszcze nie. To ją dopiero czeka.
– Więc musimy doprowadzić ją do tego bezpiecznie.
– Doprowadzić ich oboje. Teraz są związani.
Lady Salmakia szarpnęła cienkie jak pajęczyna wodze, jej ważka poderwała się z gałęzi i pomknęła w stronę żywych dzieci, a kawaler pospieszył za nią.
Lecz nie zatrzymali się przy dzieciach, tylko zniżywszy lot dla sprawdzenia, czy wszystko z nimi w porządku, polecieli przodem, częściowo dlatego, że ważki były niespokojne, i ponieważ chcieli zobaczyć, jak daleko rozciąga się ta ponura równina.
Lyra zobaczyła, jak przelatują w górze, i poczuła ulgę, że istnieje jeszcze coś tak pięknego i śmigłego. Potem, ponieważ nie mogła już dłużej wytrzymać, żeby nie podzielić się swoim pomysłem, nachyliła się do Willa, ale musiała szeptać. Przysunęła wargi do jego ucha i w gorącym tchnieniu usłyszał:
– Will, chcę, żebyśmy stąd wyprowadzili te wszystkie biedne dzieci-duchy... dorosłych też... Możemy ich uwolnić! Znajdziemy Rogera i twojego ojca, a potem otworzymy przejście do innego świata i wypuścimy ich wszystkich!
Odwrócił się i obdarzył ją szczerym uśmiechem, tak gorącym i szczęśliwym, że coś drgnęło w jej wnętrzu, przynajmniej doznała takiego uczucia, ale bez Pantalaimona nie mogła siebie zapytać, co to znaczy. Może jej serce zaczęło bić w nowy sposób. Głęboko zdumiona, nakazała sobie iść prosto i pokonać ten zawrót głowy.
Więc szli dalej. Szept „Roger” rozprzestrzeniał się szybciej niż tempo ich marszu; duchy przekazywały jeden drugiemu słowa: „Roger... Lyra przyszła... Roger... Lyra jest tutaj...” niczym elektryczną wiadomość przesyłaną przez komórki organizmu.
Tialys i Salmakia, krążąc na swoich niezmordowanych ważkach i rozglądając się dookoła, dostrzegli wreszcie nowy rodzaj ruchu. Gdzieś daleko powstało jakby zawirowanie. Zniżyli lot, ale po raz pierwszy ich zignorowano, ponieważ coś bardziej interesującego zaprzątało uwagę duchów. Rozmawiały z podnieceniem, szepcząc prawie bezgłośnie, coś wskazywały, kogoś popychały do przodu.
Salmakia sfrunęła nisko, ale nie mogła wylądować; panował zbyt wielki ścisk, a żaden duch nie utrzymałby jej na dłoni czy ramieniu, nawet gdyby odważył się spróbować. Zobaczyła małego chłopca-ducha z uczciwą, nieszczęśliwą twarzą, zaskoczonego i oszołomionego tym, co mu powtarzano, i zawołała:
– Roger? Czy to Roger?
Podniósł wzrok, otumaniony, i nerwowo kiwnął głową.
Salmakia zawróciła do swojego towarzysza i razem pospieszyli do Lyry. Lecieli długo i nawigacja sprawiała im kłopoty, ale obserwując wzorce ruchu, wreszcie znaleźli dziewczynkę.
– Tam jest – oznajmił Tialys i zawołał: – Lyro! Lyro! Twój przyjaciel jest tutaj!
Lyra podniosła wzrok i wyciągnęła rękę do ważki. Wielki owad wylądował od razu; błyszczał jak pokryty żółtą i czerwoną emalią, przejrzyste skrzydełka trzymał rozłożone sztywno i nieruchomo. Tialys zachował równowagę, kiedy podniosła go do oczu.
– Gdzie? – zapytała przejęta, bez tchu. – Czy on jest daleko?
– Godzina drogi piechotą – odparł kawaler. – On wie, że przyjdziesz. Inni mu powiedzieli i sprawdziliśmy, że to on. Idź dalej i wkrótce go spotkasz.
Tialys zauważył, że Will prostuje się z trudem i zbiera resztki sił. Lyra, w przeciwieństwie do niego pełna energii, zarzucała Gallivespian pytaniami: Jak wygląda Roger? Czy z nim rozmawiali? Czy wydawał się zadowolony? Czy inne dzieci zdają sobie sprawę, co się dzieje, czy pomagają, czy tylko stoją na drodze?
I tak dalej. Tialys starał się odpowiadać cierpliwie i zgodnie z prawdą, i krok po kroku żywa dziewczynka zbliżała się do chłopca, na którego sprowadziła śmierć.