26. Otchłań

Słońce porzuciło jego mrok

& znalazło świeższy poranek,

& jasny księżyc się raduje w czystej

& bezchmurnej nocy...

William Blake

Ciemność, wszechogarniająca czerń napierała na oczy tak mocno, że Lyra niemal czuła ciężar tysięcy ton skał nad głową. Jedyne światło wydzielał luminescencyjny ogon ważki lady Salmakii, lecz nawet ono bladło, ponieważ nieszczęsne owady nie znalazły w tym świecie nic do jedzenia; ważka kawalera zdechła niedawno.

Tak więc Tialys siedział na ramieniu Willa, a Lyra trzymała w dłoniach ważkę Salmakii, która szeptem uspokajała drżące stworzenie i karmiła je najpierw okruchami ciastek, a potem własną krwią. Gdyby Lyra to zobaczyła, ofiarowałaby swoją, ponieważ miała jej więcej; lecz skupiała całą uwagę na wyszukiwaniu miejsca do bezpiecznego postawienia stóp i wymijaniu najniższych fragmentów sklepienia.

Harpia Bez-Imienia zaprowadziła ich do systemu jaskiń, przez które dotrą, jak zapewniała, do najbliższego miejsca w krainie zmarłych, skąd można otworzyć okno do innego świata. Za nimi ciągnęła niekończąca się kolumna duchów. Tunel wypełniały szepty, kiedy przodownicy popędzali maruderów, dzielni zachęcali lękliwych, starzy dodawali nadziei młodym.

– Czy daleko jeszcze, Bez-Imienia? – zapytała cicho Lyra. – Biedna ważka zdycha i wkrótce zostaniemy bez światła.

Harpia zatrzymała się i odwróciła, żeby odpowiedzieć:

– Po prostu idź za mną. Jeśli nie widzisz, zdaj się na słuch. Jeśli nie słyszysz, zdaj się na dotyk.

Jej oczy gorzały płomieniem w ciemnościach. Lyra kiwnęła głową i powiedziała:

– Dobrze, ale nie jestem taka silna jak dawniej i nie jestem dzielna, w każdym razie nie bardzo. Proszę, nie zatrzymuj się. Pójdę za tobą... wszyscy pójdziemy. Proszę, idź dalej, Bez-Imienia.

Harpia odwróciła się i ruszyła dalej. Luminescencja ważki słabła z minuty na minutę i Lyra wiedziała, że wkrótce światło całkiem zgaśnie.

Lecz kiedy kuśtykała po kamieniach, jakiś głos przemówił tuż obok – znajomy głos.

– Lyro... Lyro, dziecko... Odwróciła się uradowana.

– Pan Scoresby! Och, tak się cieszę, że pana słyszę! To naprawdę pan... Nie widzę, tylko... Och, chciałabym pana dotknąć!

W słabiutkim świetle dostrzegła chudą sylwetkę i sardoniczny uśmiech teksańskiego aeronauty i jej ręka sama wyciągnęła się do niego – na próżno.

– Ja też, skarbie. Ale posłuchaj mnie... Oni tam knują przeciwko tobie... nie pytaj mnie w jaki sposób. Czy to jest ten chłopiec z nożem?

Will patrzył na niego, pragnąc zobaczyć starego towarzysza Lyry; lecz teraz jego wzrok przesunął się obok Lee i zatrzymał na duchu stojącym dalej. Lyra od razu rozpoznała tę dorosłą wersję Willa – ta sama wystająca szczęka, ten sam sposób trzymania głowy.

Willowi zabrakło słów, ale jego ojciec przemówił:

– Słuchajcie... nie ma czasu na wyjaśnienia... Zróbcie dokładnie to, co każę. Wyjmij nóż i znajdź miejsce na głowie Lyry, skąd odcięto pukiel włosów.

Mówił naglącym tonem, więc Will nie tracił czasu na pytania. Lyra, z oczami rozszerzonymi niepokojem, podniosła ważkę jedną ręką, a drugą pomacała włosy.

– Nie – zaprotestował Will – zabierz rękę... nic nie widzę.

W słabym blasku zobaczył tuż nad jej lewą skronią kępkę włosów krótszych niż pozostałe.

– Kto to zrobił? – zapytała Lyra. – I...

– Sza – uciszył ją Will i zwrócił się do ojca: – Co mam robić?

– Zetnij te krótsze włosy do gołej skóry. Pozbieraj wszystkie starannie, żeby nie brakowało ani jednego włosa. Potem otwórz inny świat, obojętnie jaki, włóż tam włosy i zamknij go. Zrób to zaraz, natychmiast.

Harpia patrzyła; duchy tłoczyły się jak najbliżej. Lyra widziała w mroku ich blade twarze. Wystraszona i oszołomiona, stała, zagryzając wargi, kiedy Will wykonywał polecenie ojca, przysuwając twarz blisko do czubka noża w nikłym świetle ważki. Wyciął niewielkie zagłębienie w skale innego świata, wsypał tam wszystkie krótkie złociste włoski i włożył skałę z powrotem na miejsce, zanim zamknął okno.

A wtedy grunt zaczął dygotać. Gdzieś bardzo głęboko rozległ się zgrzytliwy, jękliwy hałas, jakby cały środek ziemi obracał się niczym gigantyczny kamień młyński. Ze sklepienia tunelu posypały się małe kamyki. Ziemia nagle przechyliła się na bok. Will chwycił Lyrę za ramię i przywarli do siebie, a skała pod ich stopami zaczęła się poruszać i przesuwać, luźne odłamki obijały im łydki i stopy...

Dwoje dzieci, osłaniając Gallivespian, przykucnęło i zakryło głowy rękami; a potem przez jedną straszliwą chwilę zostali uniesieni w lewo i trzymali się kurczowo jedno drugiego, zbyt wstrząśnięci i przerażeni, żeby krzyczeć. Uszy wypełnił im huk tysięcy ton skał, przewalających się pod nimi.

Wreszcie ruch ustał, chociaż wszędzie wokół nich mniejsze głazy wciąż toczyły się, koziołkując po zboczu, którego tu nie było jeszcze przed minutą. Lyra leżała na lewym ramieniu Willa. Prawą ręką poszukał noża i znalazł go przy pasie.

– Tialys? Salmakia? – zapytał drżącym głosem.

– Jesteśmy cali i zdrowi – odpowiedział głos kawalera przy jego uchu.

Powietrze wypełniał kurz i kordytowy zapach zmiażdżonej skały. Nic nie widzieli, prawie nie mogli oddychać; ważka nie żyła.

– Panie Scoresby? – odezwała się Lyra. – Nic nie widzimy... Co się stało?

– Jestem tutaj – odpowiedział głos Lee w pobliżu. – Chyba bomba wybuchła i nie trafiła.

– Bomba?! – zawołała przestraszona Lyra; ale potem zapytała: – Roger, jesteś tam?

– Tak – rozległ się cichutki szept. – Pan Parry mnie uratował. Spadałem, ale on mnie złapał.

– Patrzcie – powiedział duch Johna Parry'ego. – Ale trzymajcie się skały i nie wykonujcie żadnych ruchów.

Kurz opadał i skądś dochodziło światło: dziwny blado-złoty blask, jakby padał na nich drobny świetlisty deszcz. To wystarczyło, żeby napełnić strachem ich serca, ponieważ blask oświetlał miejsce leżące po lewej, gdzie wszystko spadało – czy raczej spływało jak rzeka przez próg wodospadu.

Była to rozległa czama pustka, przypominająca szyb wykuty w najgłębszej ciemności. Złote światło spływało do niego i gasło. Widzieli drugi brzeg, znacznie dalej, niż Will mógł dorzucić kamieniem. Po prawej osypisko surowych głazów, zamarłych w chwiejnej równowadze, wznosiło się stromo w pylisty mrok.

Dzieci i ich towarzysze tkwili uczepieni nawet nie półki – ledwie kilku występów na skraju przepaści. Jedyna droga prowadziła do przodu, w poprzek zbocza, wśród potrzaskanych skał i chybotliwych głazów, które – zdawało się – runą w dół od najlżejszego dotknięcia.

Za nimi, w miarę jak kurz opadał, coraz więcej duchów wpatrywało się w przepaść ze zgrozą. Kuliły się na zboczu, nie śmiejąc się ruszyć, jak sparaliżowane. Tylko harpie nie okazywały strachu; wzbiły się w powietrze i szybowały wysoko, przeprowadzały rekonesans, z tyłu dodawały otuchy tym tkwiącym jeszcze w tunelu, z przodu szukały drogi wyjścia.

Lyra sprawdziła aletheiometr: był cały. Tłumiąc lęk, rozejrzała się, odnalazła wzrokiem twarzyczkę Rogera i powiedziała:

– No dobrze, wszyscy tu jesteśmy, nic nam się nie stało. I teraz przynajmniej widzimy. Więc chodźmy dalej. Możemy iść tylko po krawędzi tego... – wskazała przepaść. – Więc po prostu musimy iść do przodu. Przysięgam, że Will i ja nie ustaniemy. Więc nie bójcie się, nie poddawajcie, nie ociągajcie. Powiedzcie innym. Nie mogę oglądać się za siebie przez cały czas, bo muszę patrzeć pod nogi, więc ufam wam, że pójdziecie za nami, zgoda?

Mały duch kiwnął głową. I tak w milczeniu pełnym przerażenia kolumna zmarłych rozpoczęła wędrówkę skrajem otchłani. Jak długo to trwało, nie wiedzieli ani Will, ani Lyra, lecz żadne z nich nigdy nie miało zapomnieć tej strasznej i niebezpiecznej przeprawy. W dole panowała ciemność tak głęboka, że zdawała się wsysać wzrok i wywoływała u patrzących upiorne zawroty głowy. Starali się patrzeć prosto przed siebie, na tę skałę, tę niszę, ten występ, to osypisko żwiru; ale otchłań kusiła, przyciągała wzrok i mimo woli wciąż tam spoglądali, czując, że tracą równowagę, świat kołysze się przed oczami i okropne mdłości podchodzą do gardła.

Od czasu do czasu żywi oglądali się za siebie i widzieli nieskończony szereg zmarłych wychodzących ze szczeliny, przez którą przeszli; matki przyciskały do piersi twarzyczki niemowląt, wiekowi ojcowie człapali powoli, małe dzieci czepiały się kobiecych spódnic, więksi chłopcy i dziewczynki w wieku Rogera szli ostrożnie i wytrwale, tak wielu ich... A wszyscy podążali za Lyrą i Willem z nadzieją, w stronę otwartej przestrzeni.

Lecz nie wszyscy im ufali. Tłoczyli się tuż za nimi i dzieci czuły zimne dłonie w sercach i wnętrznościach, słyszały złośliwe szepty:

– Gdzie jest ten górny świat? Jak długo jeszcze?

– Boimy się!

– Niepotrzebnie tu przyszliśmy... w krainie zmarłych przynajmniej mieliśmy trochę światła i trochę towarzystwa... Tu jest dużo gorzej!

– Źle zrobiliście, że przybyliście do naszej krainy! Powinniście zostać we własnym świecie i zaczekać na swoją śmierć, zanim przyszliście nam szkodzić!

– Jakim prawem nas prowadzicie? Jesteście tylko dziećmi! Kto wam dał pozwolenie?

Will chciał się odwrócić i przepędzić ich, ale Lyra przytrzymała go za ramię.

– Oni są wystraszeni i nieszczęśliwi – powiedziała. Potem przemówiła lady Salmakia i jej czysty, spokojny głos rozniósł się daleko w wielkiej pustce:

– Przyjaciele, bądźcie dzielni! Trzymajcie się razem i nie ustawajcie! Droga jest trudna, ale Lyra ją odnajdzie. Cierpliwości, nie martwcie się, wyprowadzimy was stąd, bez obawy!

Lyra sama doznała otuchy, słysząc te słowa, bo taki był zamiar lady Salmakii. I wędrowali dalej z mozołem.

– Will – odezwała się Lyra po kilku minutach – słyszysz ten wiatr?

– Tak, słyszę – odparł. – Ale go nie czuję. I coś ci powiem o tej dziurze tam w dole. To taka sama dziura, jak wtedy, gdy wycinam okno. Ten sam rodzaj krawędzi. Taka krawędź jest wyjątkowa – kto raz jej dotknie, już nigdy nie zapomni. I widzę ją tam, gdzie skała opada w ciemność. Ale ta wielka przestrzeń w dole nie jest zwykłym światem. Różni się od innych światów. Nie podoba mi się. Chciałbym ją zamknąć. – Nie zamknąłeś wszystkich okien, które zrobiłeś?

– Nie, bo niektórych nie mogłem. Ale wiem, że powinienem. Źle się dzieje, jeśli zostają otwarte. A takie wielkie okno... – Wskazał w dół, nie chcąc patrzeć. – To nie w porządku. Coś złego się stanie.

Podczas gdy oni rozmawiali, trochę dalej odbywała się inna rozmowa: kawaler Tialys konwersował po cichu z duchami Lee Scoresby'ego i Johna Parry'ego.

– Więc co mówisz, John? – zagadnął Lee. – Że nie powinniśmy wyjść na powietrze? Człowieku, każda moja cząstka aż piszczy, żeby dołączyć do reszty żywego wszechświata!

– Tak, moja też – przyznał ojciec Willa. – Ale wierzę, że ci z nas, którzy nawykli do walki, mogą się powstrzymać i możemy wziąć udział w bitwie po stronie Asriela. A jeśli wybierzemy właściwy moment, nasz udział może się okazać decydujący.

– Duchy? – rzucił Tialys, bez powodzenia próbując ukryć sceptycyzm. – Jak możecie walczyć?

– Nie możemy zrobić krzywdy żywym istotom, to prawda. Lecz armia Asriela zmierzy się także z innymi istotami.

– Upiory... – podpowiedział Lee.

– Właśnie o tym myślałem. Atakują dajmony, prawda? A nasze dajmony dawno odeszły. Warto spróbować, Lee.

– No, jestem z tobą, przyjacielu.

– A ty, panie – zwrócił się duch Johna Parry'ego do kawalera: – Rozmawiałem z duchami twojego ludu. Czy pożyjesz dostatecznie długo, żeby jeszcze zobaczyć świat, zanim umrzesz i powrócisz jako duch?

– To prawda, nasze życie trwa krótko w porównaniu z waszym. Przeżyję jeszcze kilka dni – oznajmił Tialys – a lady Salmakia może trochę dłużej. Lecz dzięki tym dzieciom nie pozostaniemy wiecznie na wygnaniu jako duchy. Jestem dumny, że im pomagam.

Wędrowali dalej. Ohydna przepaść ziała u ich stóp i jeden fałszywy krok, jeden niedbały chwyt, jeden obluzowany kamień groziły upadkiem w dół – pomyślała Lyra – tak głęboko, że człowiek umarłby z głodu, zanim dotarłby do dna, a potem jego biedna dusza spadałaby bez końca w czarną otchłań, bez szans na pomoc, bo żadne ręce nie sięgną tam i nie uratują ofiary, świadomej i spadającej przez wieczność...

Och, to byłoby znacznie gorsze niż martwy szary świat, który opuścili.

Dziwne zjawisko zaszło wtedy w jej umyśle. Myśl o spadaniu wywołała zawrót głowy i Lyra zachwiała się na skraju przepaści. Will był za daleko, żeby mogła chwycić jego rękę; ale w tamtej chwili bardziej pamiętała o Rogerze i mały ognik próżności zapłonął przelotnie w jej sercu. Pewnego razu na dachu Kolegium Jordana, tylko żeby go nastraszyć, pokonała zawrót głowy i przeszła po krawędzi kamiennej rynny.

Obejrzała się, żeby mu o tym przypomnieć. Przecież była Lyrą Rogera, odważną i pełną wdzięku; nie musiała pełzać jak robak.

Ale szepczący głos małego chłopca powiedział:

– Lyro, uważaj... Pamiętaj, że nie umarłaś jak my...

I wszystko stało się tak powoli, ale nie mogła tego powstrzymać: ciężar jej ciała przesunął się, kamienie uciekły jej spod nóg i bezradnie zaczęła się ześlizgiwać. W pierwszej chwili to ją rozzłościło, potem rozśmieszyło. Jak głupio! – pomyślała. Lecz ponieważ nie miała się czego przytrzymać, bo kamienie nie dawały jej oparcia i coraz szybciej zjeżdżała ku krawędzi, zgroza uderzyła w nią jak obuchem. Spadała. Nic nie mogło jej zatrzymać. Już było za późno.

Wstrząsnął nią spazm przerażenia. Nie widziała, że duchy rzuciły się za nią i próbowały ją chwycić, ale przemknęła przez nie jak kamień przez mgłę; nie słyszała że Will woła jej imię tak głośno, że otchłań odpowiada echem. Całą jej istotę wypełnił potworny strach. Staczała się coraz szybciej, w dół i w dół, i niektóre duchy nie mogły na to patrzeć: zakryły oczy i głośno krzyczały.

Will skamieniał z przerażenia. Widział, jak Lyra zsuwa się coraz niżej; wiedział, że nie może nic zrobić i że musi patrzeć do końca. Nie słyszał własnego rozpaczliwego jęku podobnie jak ona. Jeszcze dwie sekundy... jeszcze sekunda... dotarła do krawędzi, nie mogła się zatrzymać, spadała...

Z ciemności wyleciała nagle ta sama istota, której szpony niedawno zraniły czoło Lyry, harpia Bez-Imienia, skrzydlaty stwór o kobiecej twarzy; i te same szpony zamknęły się na nadgarstku dziewczynki. Razem poleciały w dół, dodatkowy ciężar okazał się niemal zbyt wielki, ale silne skrzydła harpii uderzały nieprzerwanie, szpony trzymały mocno i powoli, mozolnie, powoli, mozolnie harpia wyniosła dziecko z otchłani i złożyła omdlałą, bezwładną Lyrę w wyciągniętych ramionach Willa.

Chwycił ją mocno, przycisnął do piersi i poczuł na żebrach dzikie łomotanie jej serca. Nie była wtedy Lyrą, a on nie był Willem; nie była dziewczyną, a on nie był chłopcem. Byli jedynymi istotami ludzkimi w tej ogromnej otchłani śmierci. Przywierali do siebie, a duchy otaczały ich, wyszeptując pocieszenia, błogosławiąc harpię. Najbliżej znalazł się ojciec Willa oraz Lee Scoresby; jakże pragnęli również objąć Lyrę. Tialys i Salmakia dziękowali harpii Bez-Imienia, wychwalali ją pod niebiosa, nazywali zbawicielką ich wszystkich, błogosławili jej poświęcenie i odwagę.

Jak tylko Lyra mogła się poruszyć, wyciągnęła drżące ręce do harpii, zarzuciła jej ramiona na szyję i obsypała pocałunkami jej wyniszczoną twarz. Nie mogła wykrztusić słowa. Wstrząs odebrał jej zdolność mówienia, próżność, całą pewność siebie.

Leżeli nieruchomo przez kilka minut. Kiedy strach nieco ustąpił, ruszyli znowu; Will mocno trzymał dłoń Lyry w zdrowej ręce i sprawdzał każde miejsce, zanim postawił na nim stopę. Wędrówka była tak powolna i nużąca, że dosłownie konali z wyczerpania, ale nie mogli się zatrzymać, nie mogli odpocząć. Kto mógłby odpoczywać nad tą straszliwą przepaścią?

– Spójrz przed siebie. Tam chyba jest wyjście... – powiedział Will po godzinie mordęgi.

Miał rację: stromizna złagodniała i mogli nawet wdrapać się wyżej, dalej od krawędzi. A z przodu: czy to nie uskok w ścianie skalnej? Czy to naprawdę wyjście?

Lyra spojrzała w błyszczące oczy Willa i uśmiechnęła się.

Wdrapywali się coraz wyżej i z każdym krokiem coraz bardziej oddalali się od skraju przepaści. W trakcie wspinaczki stwierdzili, że grunt staje się coraz stabilniejszy, uchwyty na ręce coraz bezpieczniejsze, kamienie pod stopami coraz mniej chybotliwe i już niegrożące skręceniem kostki.

– Chyba już weszliśmy dość wysoko – powiedział Will. – Spróbuję nożem i zobaczę, co znajdę.

– Jeszcze nie – sprzeciwiła się harpia. – Jeszcze trzeba iść. To złe miejsce do otwarcia. Lepsze miejsce wyżej.

Wędrowali w milczeniu: ręka, stopa, ruch, próba, ręka, stopa... Palce mieli obtarte do żywego mięsa, biodra i kolana drżały od wysiłku, w głowach im szumiało z wyczerpania. Wspięli się ostatnie kilka metrów do podnóża skały, gdzie wąski przesmyk prowadził w cień.

Lyra patrzyła piekącymi oczami, jak Will wyjął nóż i zaczął szukać odpowiedniego miejsca w powietrzu, dotykając ostrzem, cofając się, znowu dotykając.

– Ach!

– Znalazłeś otwartą przestrzeń?

– Chyba tak...

– Will – powiedział duch jego ojca. – Zaczekaj chwilę, posłuchaj mnie.

Will odwrócił się i opuścił nóż. Podczas tej morderczej wędrówki nie miał czasu myśleć o ojcu, ale cieszyła go jego obecność. Nagle uświadomił sobie, że rozstają się po raz ostatni.

– Co się stanie, kiedy wyjdziesz na zewnątrz? – zapytał. – Po prostu znikniesz?

– Jeszcze nie. Pan Scoresby i ja mamy pomysł. Niektórzy z nas zostaną tutaj trochę dłużej i potrzebujemy ciebie, żebyś nas wpuścił do świata Lorda Asriela, bo przyda mu się nasza pomoc. Co więcej – ciągnął poważnie, spoglądając na Lyrę – musicie sami tam wrócić, jeśli chcecie odzyskać wasze dajmony. Ponieważ one tam odeszły.

– Ale, panie Parry – odezwała się Lyra – skąd pan wie, że nasze dajmony odeszły do świata mojego ojca?

– Za życia byłem szamanem. Nauczyłem się widzieć. Spytaj aletheiometr... potwierdzi to, co powiedziałem. Ale jedno zapamiętaj o dajmonach – mówił z naciskiem. – Człowiek, którego znałaś jako sir Charlesa Latroma, musiał co jakiś czas wracać do własnego świata; nie mógł mieszkać na stałe w moim. Filozofowie z gildii Torre degli Angeli, którzy podróżowali pomiędzy światami od ponad trzech stuleci, odkryli tę samą prawdę, a w rezultacie ich świat uległ osłabieniu i zepsuciu. Mnie przytrafiło się coś podobnego. Byłem żołnierzem, oficerem w piechocie morskiej, a potem zarabiałem na życie jako badacz i odkrywca; cieszyłem się znakomitym zdrowiem i doskonałą kondycją. Potem przez przypadek opuściłem własny świat i nie mogłem znaleźć drogi powrotnej. Wiele dokonałem i wiele się nauczyłem w świecie, do którego trafiłem, ale po dziesięciu latach od mojego przybycia zapadłem na śmiertelną chorobę. Przyczyna jest następująca: twój dajmon może żyć w pełni tylko w świecie, gdzie się urodził. Gdzie indziej w końcu zachoruje i umrze. Możemy podróżować, jeżeli znajdziemy przejścia do innych światów, ale żyć możemy tylko we własnym. Wielkie przedsięwzięcie Lorda Asriela w końcu upadnie z tego samego powodu: musimy zbudować republikę niebios tutaj, gdzie jesteśmy, ponieważ dla nas nie ma innego miejsca.

Will, mój chłopcze, ty i Lyra możecie teraz wyjść na krótki odpoczynek, potrzebujecie tego i zasłużyliście na to; ale potem musicie wrócić w ciemność ze mną i panem Scoresbym na tę jedną ostatnią podróż.

Will i Lyra wymienili spojrzenia. Potem on wyciął okno – i to był dla nich najpiękniejszy widok w życiu.

Nocne powietrze wypełniło ich płuca, świeże, czyste i chłodne. Oczy ujrzały olśniewające gwiaździste sklepienie, połyskującą wodę gdzieś w dole i zagajniki potężnych drzew, wysokich jak zamki, rozrzucone tu i tam po rozległej sawannie.

Will powiększył okno, na ile zdołał, przechodząc po trawie w lewo i w prawo. Poszerzył je tak, że sześć, siedem, osiem duchów jednocześnie mogło wychodzić z krainy zmarłych ramię przy ramieniu.

Pierwsze duchy zadrżały z nadzieją i fala podniecenia przeszła po całym długim szeregu; małe dzieci i wiekowi rodzice spoglądali z jednakowym podziwem i zachwytem na pierwsze gwiazdy, które widzieli od wieków, wypełniające blaskiem ich biedne wygłodzone oczy.

Pierwszym duchem, który opuścił krainę zmarłych, był Roger. Zrobił krok do przodu, obejrzał się na Lyrę i zaśmiał ze zdziwieniem, kiedy zaczął się rozpływać w nocy, powietrzu, świetle gwiazd... A potem znikł, pozostawiając po sobie spontaniczny mały wybuch radości, który przypominał Willowi bąbelki w kieliszku szampana.

Inne duchy ruszyły za nim, a Will i Lyra upadli wyczerpani na trawę ciężką od rosy, każdym nerwem swoich ciał błogosławiąc słodycz żyznej gleby, nocnego powietrza, gwiaździstego nieba.

Загрузка...