Cyganie przybyli po południu następnego dnia. Oczywiście nie było przystani, więc musieli zakotwiczyć statek w pewnej odległości od brzegu i John Faa, Ojciec Coram oraz kapitan przypłynęli w szalupie, z Serafiną Pekkalą jako przewodniczką.
Mary przekazała już mulefa wszystko, co wiedziała, toteż kiedy Cyganie wylądowali na szerokiej plaży, oczekiwał ich powitalny tłum. Oczywiście obie strony płonęły z ciekawości, ale John Faa nauczył się cierpliwości i uprzejmości w swoim długim życiu i zadbał o to, żeby tych najdziwniejszych ze wszystkich ludzi spotkała wyłącznie przyjaźń ze strony króla zachodnich Cyganów.
Stał więc w gorącym słońcu przez jakiś czas, kiedy stary zalif Sattamax wygłaszał powitalną mowę, którą Mary tłumaczyła jak najlepiej; potem John Faa odpowiedział, przekazując pozdrowienia od mieszkańców Żuław i innych wodnych krain w swojej ojczyźnie.
Kiedy ruszyli przez bagna w stronę wioski, mulefa zobaczyli, że Ojciec Coram ma trudności z chodzeniem, i natychmiast zaproponowali, że go zawiozą. Przyjął ofertę z wdzięcznością i tak dotarli do miejsca zebrań, gdzie Will i Lyra wyszli im na spotkanie.
Tyle czasu minęło, odkąd Lyra widziała tych kochanych ludzi! Po raz ostatni rozmawiali w śniegach Arktyki, kiedy jechali ratować dzieci przed Grobalami. Czuła się niemal onieśmielona, gdy niepewnie wyciągnęła rękę; ale John Faa chwycił ją w objęcia i ucałował w oba policzki, a Ojciec Coram przyjrzał jej się uważnie, zanim przycisnął ją do piersi.
– Wyrosła, Johnie – powiedział. – Pamiętasz tę małą dziewczynkę, którą zabraliśmy na północ? Popatrz teraz na nią, ech! Lyro, moja kochana, nawet gdybym władał językami aniołów, nie umiałbym wypowiedzieć, jak się cieszę, że znowu cię widzę.
Ale wydawała się bardzo smutna, pomyślał – taka krucha i znużona. Oboje z Johnem Faa zauważyli, że trzymała się blisko Willa, a ten chłopiec z prostymi czarnymi brwiami w każdej sekundzie zdawał sobie sprawę z jej obecności i pilnował, żeby nie oddalić się od niej ani na chwilę.
Starsi mężczyźni przywitali go z szacunkiem, ponieważ Serafina Pekkala opowiedziała im co nieco o dokonaniach Willa. On ze swej strony podziwiał siłę osobowości Lorda Faa, siłę okiełznaną przez grzeczność, i myślał, że sam chciałby tak się zachowywać, kiedy dorośnie; John Faa był jak twierdza i bezpieczna przystań.
– Doktor Malone – rzekł John Faa – potrzebujemy słodkiej wody i tyle żywności, ile pani przyjaciele mogą nam sprzedać. Poza tym nasi ludzie dość długo przebywali na pokładzie i stoczyli wiele walk, więc bardzo chcieliby zejść na ląd, żeby odetchnąć powietrzem tego kraju i opowiedzieć rodzinom w domu o świecie, po którym podróżowali.
– Lordzie Faa – powiedziała Mary – mulefa prosili mnie o przekazanie, że dostarczą wam wszystkiego, czego potrzebujecie, i pragną zaprosić was dzisiaj wieczorem na wspólny posiłek.
– Przyjmujemy zaproszenie z największą przyjemnością – odparł Lord Faa.
Tak więc wieczorem ludzie z trzech światów usiedli razem przy ognisku i dzielili się chlebem, mięsem, winem i owocami. Cyganie obdarowali gospodarzy podarkami ze wszystkich stron ich świata: flaszkami jenniveru, rzeźbami z kłów morsa, jedwabnymi gobelinami z Turkiestanu, srebrnymi pucharkami ze szwedzkich kopalni, emaliowanymi naczyniami z Korei.
Mulefa przyjęli je z radością i w zamian ofiarowali przedmioty własnego wyrobu: rzadkie naczynia ze starożytnego węzłodrzewa, zwoje najlepszych lin i sznurów, lakierowane misy i sieci rybackie tak mocne i lekkie, że nawet Cyganie z Żuław nigdy takich nie widzieli.
Po uczcie kapitan podziękował gospodarzom i odszedł nadzorować załogę przy załadunku wody i zapasów, ponieważ zamierzali odpłynąć już o poranku. Tymczasem stary zalif przemówił do swoich gości:
– Wielka zmiana objęła wszystko. Na znak tego obarczono nas odpowiedzialnością. Pokażemy wam, co to znaczy.
Więc John Faa, Ojciec Coram, Mary i Serafina Pekkala poszli z nimi do miejsca, gdzie otwierało się przejście do krainy zmarłych i skąd wychodziły duchy, jeden za drugim, w niekończącej się procesji. Mulefa sadzili wokół zagajnik, ponieważ to było święte miejsce, jak powiedzieli. Zawsze będą o nie dbać; to było źródło radości.
– No, to dopiero tajemnica – oświadczył Ojciec Coram – i cieszę się, że żyłem dostatecznie długo, żeby ją poznać. Każdy z nas boi się wkroczyć w mrok śmierci, mówcie, co chcecie, ale wszyscy się tego boimy. Lecz jeśli istnieje wyjście dla tych z nas, którzy muszą tam odejść, to lżej mi na sercu.
– Masz rację, Coramie – powiedział John Faa. – Widziałem śmierć wielu dobrych ludzi; sam niejednego posłałem w ciemność, chociaż zawsze w ogniu walki. Wiedzieć, że po śmiertelnych mrokach wyjdziemy znowu na świat w tej słodkiej krainie, wolni jak ptaki na niebie, no, to najwspanialsza obietnica dla każdego.
– Musimy o tym porozmawiać z Lyrą – powiedział Ojciec Coram – i dowiedzieć się, jak do tego doszło i co to znaczy.
Mary bardzo trudno było pożegnać się z Atal i pozostałymi mulefa. Zanim weszła na pokład, podarowali jej prezent: lakierowaną fiolkę zawierającą trochę olejku drzewa kołowego oraz najcenniejsze – mały woreczek z nasionami.
– Może nie wyrosną w twoim świecie – powiedziała Atal – ale jeśli nie, masz przynajmniej olejek. Nie zapomnij o nas, Mary.
– Nigdy – przyrzekła. – Nigdy. Nawet gdybym żyła długo jak czarownice i zapomniała wszystko inne, nigdy nie zapomnę was i waszej dobroci, Atal.
I tak rozpoczęła się podróż do domu. Wiał lekki wiatr, morze było spokojne i chociaż niejeden raz widzieli błysk wielkich śnieżnobiałych skrzydeł, ptaki zachowywały ostrożność i trzymały się z daleka. Will i Lyra spędzali razem każdą chwilę i dwa tygodnie podróży minęły im w mgnieniu oka.
Xaphania powiedziała Serafinie Pekkali, że kiedy wszystkie otwory zostaną zamknięte, wówczas wszystkie światy odzyskają właściwe położenie względem siebie; Oksfordy Lyry i Willa znowu nałożą się na siebie niczym przezroczyste obrazy na dwóch taśmach filmowych przysuwanych coraz bliżej i bliżej, aż się zleją ze sobą, chociaż nigdy naprawdę się nie dotkną.
Obecnie jednak znajdowały się w sporej odległości od siebie – tak daleko, jak daleko Lyra musiała podróżować ze swojego Oksfordu do Cittagazze. Oksford Willa był teraz tutaj, zaledwie o jedno cięcie nożem. Przypłynęli na miejsce pod wieczór i kiedy kotwica plusnęła w wodę, zachodzące słońce ogrzewało zielone wzgórza, terakotowe dachy, eleganckie kruszejące nabrzeże i kafeterię, gdzie spotkali się Will i Lyra. Długa obserwacja przez kapitański teleskop nie wykryła żadnych śladów życia, ale na wszelki wypadek John Faa postanowił zabrać na brzeg pół tuzina uzbrojonych ludzi. Nie zamierzali przeszkadzać, ale mogli się przydać.
Zjedli razem ostatni posiłek w zapadającym zmroku. Will pożegnał się z kapitanem i jego oficerami, z Johnem Faa i Ojcem Coramem. Ledwie zdawał sobie sprawę z ich obecności, oni jednak postrzegali go wyraźniej: widzieli kogoś młodego, ale bardzo silnego i głęboko nieszczęśliwego.
Wreszcie Will, Lyra i ich dajmony, Mary i Serafina Pekkala wyruszyli przez puste miasto. Całkiem puste; jedynie ich kroki rozbrzmiewały w ciszy. Lyra i Will poszli przodem, trzymając się za ręce, do miejsca, gdzie musieli się rozstać, a kobiety zostały z tyłu i rozmawiały jak siostry.
– Lyra chce wejść trochę dalej w mój Oksford – powiedziała Mary. – Coś wymyśliła. Zaraz potem wróci.
– A co ty zrobisz, Mary?
– Ja... oczywiście pójdę z Willem. Na noc pójdziemy do mojego mieszkania... mojego domu... a jutro poszukamy jego matki i zobaczymy, jak możemy jej pomóc. W moim świecie jest tyle praw i przepisów, Serafino: trzeba zadowolić władze i odpowiedzieć na tysiące pytań. Pomogę mu we wszystkich kwestiach prawnych, mieszkaniowych, opieki społecznej i tak dalej, żeby spokojnie zajął się matką. To silny chłopiec... Ale mu pomogę. Poza tym ja go potrzebuję. Nie mam już pracy i niewiele pieniędzy w banku, i nie zdziwię się, jeśli policja mnie ściga... W całym moim świecie nie mam nikogo, z kim mogłabym o tym rozmawiać.
Szli przez ciche ulice, obok kwadratowej wieży z bramą otwartą na ciemność, obok kawiarenki ze stolikami ustawionymi na chodniku, na szeroki bulwar przedzielony pośrodku szeregiem palm.
– Tutaj przeszłam – oznajmiła Mary.
Okno, które Will po raz pierwszy zobaczył na spokojnej podmiejskiej drodze w Oksfordzie, otwierało się tutaj, a po stronie Oksfordu pilnowała go policja – przynajmniej wtedy, kiedy Mary ich namówiła, żeby ją przepuścili. Zobaczyła, że Will dotarł do tego miejsca, zręcznie poruszył rękami w powietrzu i okno znikło.
– Zdziwią się, kiedy następnym razem tam zajrzą – stwierdziła.
Lyra zamierzała przejść do Oksfordu Mary i pokazać coś Willowi, zanim wróci z Serafiną; oczywiście musieli zachować ostrożność podczas przecinania. Kobiety poszły za nimi po zalanych księżycowym blaskiem ulicach Cittagazze. Po prawej piękny, rozległy park dochodził do wielkiego domu z klasycznym portykiem, błyszczącego jak lodowy cukier w świetle księżyca.
– Kiedy opisałaś mi postać mojego dajmona – powiedziała Mary – wspomniałaś, że możesz mnie nauczyć, jak go widzieć... Szkoda, że nie mamy czasu.
– Przecież mamy czas – oświadczyła Serafina – i ciągle rozmawiamy. Nauczyłam cię trochę wiedzy czarownic, zakazanej według starych praw w moim świecie. Ale ty wracasz do swojego świata i stare prawa się zmieniły. Ja też dużo się nauczyłam od ciebie. A więc, kiedy rozmawiasz z Cieniami przez komputer, musisz utrzymywać specjalny stan umysłu, tak?
– Tak... jak Lyra przy odczytywaniu aletheiometru. Mam tego spróbować?
– Nie tylko tego, ale jednocześnie zwykłego widzenia. Spróbuj teraz.
W świecie Mary mieli obrazki, które na pierwszy rzut oka wyglądały jak przypadkowe kropki koloru, ale kiedy patrzyło się na nie pod pewnym kątem, jakby rozwijały się do trzech wymiarów: z przodu kartki pojawiało się drzewo, twarz lub inny przedmiot, zdumiewająco materialny, którego przedtem wcale tam nie było.
Serafina pokazała teraz Mary podobną technikę. Mary miała zachować normalny wzrok i jednocześnie zapaść w podobny do transu sen na jawie, w którym widziała Cienie. Musiała zachować obie rzeczy, trans i normalne widzenie, podobnie jak trzeba patrzeć w dwóch kierunkach naraz, żeby zobaczyć trójwymiarowy obrazek wśród kropek.
I podobnie jak z kropkowymi obrazkami, nagle zobaczyła.
– Ach! – wykrzyknęła i przytrzymała się ramienia Serafiny, ponieważ na żelaznym parkowym ogrodzeniu siedział ptak, lśniąco czarny, z czerwonymi nogami i zakrzywionym żółtym dziobem: alpejski kruk, jak go opisała Serafina. Obserwował ją z odległości zaledwie pół metra, lekko przekrzywiając łepek, jakby ubawiony.
Lecz Mary była tak zdumiona, że straciła koncentrację i ptak zniknął.
– Skoro raz to zrobiłaś, następnym razem pójdzie łatwiej – pocieszyła ją Serafina. – Kiedy wrócisz do swojego świata, nauczysz się widzieć w ten sposób dajmony innych ludzi. Ale oni nie zobaczą twojego dajmona ani dajmony Willa, chyba, że im pokażesz, jak patrzeć.
– Tak... Och, to niezwykłe! Tak!
Przecież Lyra rozmawiała ze swoim dajmonem – pomyślała Mary. Czy ja też usłyszę tego ptaka, nie tylko zobaczę? Ruszyła dalej, płonąc z niecierpliwości.
Przed nimi Will wycinał okno. Zaczekali z Lyrą na obie kobiety, żeby od razu zamknąć otwór.
– Czy wiecie, gdzie jesteśmy? – zapytał Will. Mary rozejrzała się dookoła. W jej świecie stali na bocznej drodze, wysadzanej drzewami, z wielkimi wiktoriańskimi domami w zarośniętych ogrodach.
– Gdzieś w północnym Oksfordzie – oceniła Mary. – Nawet niedaleko od mojego mieszkania, chociaż nie wiem dokładnie, co to za droga.
– Chcę pójść do ogrodu botanicznego – oświadczyła Lyra.
– Dobrze. To jakieś piętnaście minut na piechotę. Tędy...
Mary znowu spróbowała podwójnego widzenia. Tym razem poszło jej łatwiej i oto był kruk, w jej własnym świecie, siedzący na gałęzi zwieszonej nisko nad chodnikiem. Na próbę wyciągnęła rękę, a on zszedł na jej dłoń bez wahania. Poczuła niewielki ciężar, pazurki ciasno objęły jej palec. Delikatnie przeniosła ptaka na ramię. Usadowił się wygodnie, jakby siedział tam przez całe życie.
No, przecież siedział – pomyślała.
Niewielki ruch panował na High Street, a kiedy skręcili na schody prowadzące obok Kolegium Magdaleny w stronę ogrodu botanicznego, zostali całkiem sami. We wnęce ozdobnej bramy znajdowały się kamienne ławki. Mary i Serafina usiadły tam, a Will z Lyrą przeleźli przez żelazne ogrodzenie do ogrodu. Ich dajmony prześliznęły się między prętami i pomknęły przodem.
– Tędy! – zawołała Lyra, ciągnąc Willa za rękaw.
Poprowadziła go obok basenu z fontanną pod rozłożystym drzewem, a potem skręciła w lewo pomiędzy rabatami, w stronę ogromnej wielopiennej sosny. Wznosił się tam masywny kamienny mur z furtką. Dalsza część ogrodu, gdzie rosły młodsze drzewa, wyglądała mniej formalnie. Lyra zaprowadziła Willa prawie na sam koniec, przez mostek do drewnianej ławki pod nisko zwieszonymi gałęziami rozłożystego drzewa.
– Tak! – powiedziała. – Taką miałam nadzieję i rzeczywiście jest całkiem tak samo... Will, przychodziłam tutaj w moim Oksfordzie i siadałam właśnie na tej ławce, kiedy chciałam być sama, tylko ja i Pan. Więc pomyślałam, że gdybyś... może chociaż raz na rok... gdybyśmy przyszli tutaj w tym samym czasie, może na godzinę, moglibyśmy udawać, że znowu jesteśmy razem... bo bylibyśmy tak blisko, gdybyś siedział tutaj i gdybym ja tutaj siedziała w moim świecie...
– Tak – powiedział. – Dopóki żyję, będę tutaj wracał. Z każdego miejsca na świecie wrócę tutaj...
– W dzień letniego przesilenia – dodała. – W południe. Dopóki żyję. Dopóki żyję...
Ślepy od gorących łez, przygarnął ją mocno.
– A jeśli... później... – ciągnęła drżącym głosem – jeśli spotkamy kogoś miłego i poślubimy, musimy go dobrze traktować i nie robić porównań przez cały czas, i nie żałować, że się nie pobraliśmy... Ale dalej będziemy tutaj przychodzić raz w roku, tylko na godzinę, żeby być razem...
Przywarli do siebie kurczowo. Minuty mijały; wodny ptak na rzece zatrzepotał i krzyknął; samochody przejeżdżały z rzadka przez most Magdaleny.
Wreszcie rozluźnili uścisk.
– Will... – powiedziała miękko Lyra.
Cała była teraz miękka; później to wspomnienie należało do jego ulubionych – jej zwinny wdzięk złagodzony w półmroku, jej oczy, dłonie i zwłaszcza wargi nieskończenie miękkie. Całował ją i całował, i każdy pocałunek nieubłaganie przybliżał ten ostatni.
Niechętnie i ociężale ruszyli z powrotem w stronę bramy. Mary i Serafina czekały.
– Lyra... – szepnął Will, a ona powiedziała:
– Will...
Wyciął okno do Cittagazze. Stali w głębi parku otaczającego wielki dom, niedaleko skraju lasu. Przeszli po raz ostatni i spojrzeli z góry na milczące miasto, na dachy błyszczące w świetle księżyca, wieżę wznoszącą się nad nimi, oświetlony statek czekający na morzu.
Will odwrócił się do Serafiny i powiedział z wymuszonym spokojem:
– Dziękuję ci, Serafino Pekkala, za uratowanie nas i za wszystko inne. Proszę, bądź dobra dla Lyry, dopóki żyje. Kocham ją tak, jak nikt nikogo nie kochał.
W odpowiedzi królowa klanu czarownic ucałowała go w oba policzki. Lyra szeptała z Mary, również się objęły i najpierw Mary, potem Will przeszli przez ostatnie okno z powrotem do własnego świata, w cień drzew ogrodu botanicznego.
Zwyczajne życie zaczyna się od zaraz, powiedział sobie Will z całą stanowczością, ale czuł się tak, jakby próbował gołymi rękami poskromić dzikiego wilka, który chciał rozszarpać mu twarz i przegryźć gardło; niemniej dokonał tego i pomyślał, że nikt nie widział, ile go to kosztowało.
Wiedział, że Lyra robi to samo, o czym świadczyło napięcie w jej uśmiechu.
Niemniej uśmiechnęła się.
Ostatni pocałunek, pospieszny i tak niezręczny, że zderzyli się policzkami i łza z jej oka przeniosła się na jego twarz; dwa dajmony pocałowały się na pożegnanie, Pantalaimon przemknął przez próg i skoczył w ramiona Lyry; a potem Will zaczął zamykać okno, wszystko się skończyło, droga została zamknięta, Lyra znikła.
– Teraz – powiedział, siląc się na rzeczowy ton, chociaż musiał odwrócić się od Mary – teraz muszę złamać nóż.
Poszukał w powietrzu znajomym sposobem, aż znalazł lukę, po czym próbował przywołać z pamięci tamten wypadek. Zamierzał wtedy wyciąć otwór w jaskini, a pani Coulter nagle, niespodziewanie przypomniała mu matkę i nóż pękł, ponieważ, jak sądził, natrafił wreszcie na coś, czego nie mógł przeciąć, czyli jego miłość do matki.
Więc teraz zrobił to samo, wyobraził sobie twarz matki taką, jaką widział po raz ostatni, wystraszoną i nieobecną w małym przedpokoju pani Cooper.
Ale to nie podziałało. Nóż z łatwością przeciął powietrze i otworzył świat, gdzie szalała burza; ulewny deszcz lunął przez okno i zaskoczył ich oboje. Will szybko zamknął okno i przez chwilę stał stropiony.
Jego dajmona wiedziała, co powinien zrobić, i mruknęła tylko:
– Lyra.
Oczywiście. Kiwnął głową i trzymając nóż w prawej ręce, nacisnął lewą miejsce na policzku, gdzie wciąż spoczywała jej łza.
Tym razem nóż rozpękł się z trzaskiem i odłamki ostrza upadły na ziemię, gdzie lśniły na kamieniach wciąż mokrych po deszczu z innego świata.
Will ukląkł i pozbierał je starannie. Kirjava swoim kocim wzrokiem pomogła mu znaleźć wszystkie.
Mary zarzuciła plecak na ramiona.
– No więc – powiedziała – posłuchaj, Willu. Prawie nie rozmawialiśmy ze sobą... właściwie się nie znamy. Ale przyrzekłyśmy coś sobie z Serafiną Pekkalą i przed chwilą przyrzekłam coś Lyrze, a nawet gdybym nie składała innych obietnic, przyrzekłam ci to samo, czyli że jeśli mi pozwolisz, zostanę twoją przyjaciółką na całe życie. Oboje jesteśmy zdani na siebie i chyba obojgu nam się przyda ten rodzaj... Chciałam powiedzieć, że z nikim innym nie możemy o tym rozmawiać, tylko ze sobą... Oboje musimy się przyzwyczaić do naszych dajmonów. I oboje mamy kłopoty, więc chyba wiele nas łączy.
– Masz kłopoty? – zapytał Will, patrząc na jej szczerą, bystrą, życzliwą twarz.
Nie uciekła wzrokiem przed jego oczami.
– No, rozwaliłam trochę sprzętu w laboratorium, zanim odeszłam, i podrobiłam przepustkę, i... Nic wielkiego, poradzimy sobie. Z twoimi kłopotami też sobie poradzimy. Znajdziemy twoją matkę i załatwimy jej odpowiednie leczenie. I jeśli nie masz gdzie mieszkać, to znaczy, jeśli zgodzisz się mieszkać ze mną, nie musisz się zgłaszać do, jak to nazywają, opieki społecznej. To znaczy, musimy wymyślić jakąś historyjkę i trzymać się jej, ale damy sobie radę, prawda?
Mary była przyjacielem. Miał przyjaciela. Naprawdę. Nie pomyślał o tym.
– Tak! – powiedział.
– No więc idziemy. Moje mieszkanie jest około kilometra stąd i wiesz, na co mam największą ochotę? Na filiżankę herbaty. Chodź, pójdziemy nastawić czajnik.
Minęły trzy tygodnie od chwili, kiedy Lyra patrzyła na rękę Willa zamykającą przed nią na zawsze jego świat, i znowu siedziała za obiadowym stołem w Kolegium Jordana, gdzie po raz pierwszy padła ofiarą uroku pani Coulter.
Tym razem przyjęcie było skromniejsze: tylko ona, Rektor i pani Hanna Relf, kierująca Kolegium Świętej Zofii, jednym z żeńskich kolegiów. Kobieta uczestniczyła również w tamtym pierwszym obiedzie i chociaż teraz Lyra zdziwiła się na jej widok, przywitała ją grzecznie i odkryła, że pamięć ją zawiodła; ponieważ pani Relf była znacznie bardziej uprzejma, bystra i interesująca od tej kłótliwej, ograniczonej osoby, którą Lyra zapamiętała.
Różne rzeczy wydarzyły się pod nieobecność Lyry – w Kolegium Jordana, w Anglii, na całym świecie. Wydawało się, że potęga Kościoła ogromnie urosła i wprowadzono wiele brutalnych praw, lecz owa potęga równie szybko zgasła: przewrót w Magistraturze obalił zelotów i do władzy doszły bardziej liberalne frakcje. Generalna Rada Oblacyjna została rozwiązana; Konsystorska Komisja Dyscyplinarna – pozbawiona przywódcy i bezsilna.
Kolegia Oksfordu, po krótkim i burzliwym okresie, znowu wkraczały w spokojną rutynę akademickiego życia. Nie obyło się bez strat: zrabowano cenną kolekcję sreber Rektora; kilku kolegialnych służących zniknęło. Służący Rektora, Cousins, pozostał jednak na miejscu i Lyra gotowa była stawić mu czoło, ponieważ odnosił się do niej wrogo, odkąd tylko pamiętała. Poczuła się zaskoczona, kiedy powitał ją tak ciepło i uścisnął jej dłoń obiema rękami; czyżby w jego głosie brzmiała sympatia? No, naprawdę się zmienił.
Podczas obiadu Rektor i pani Relf opowiadali o wydarzeniach, które zaszły podczas nieobecności Lyry, a ona słuchała z przerażeniem, smutkiem lub zachwytem. Kiedy przeszli do salonu na kawę, Rektor powiedział:
– A więc, Lyro, prawie nie mieliśmy od ciebie wiadomości. Wiem jednak, że wiele widziałaś. Czy możesz nam opowiedzieć o swoich przeżyciach?
– Tak – potwierdziła. – Ale nie wszystko naraz. Niektórych nie rozumiem, a inne wciąż jeszcze doprowadzają mnie do płaczu; ale obiecuję, że opowiem wam tyle, ile potrafię. Wy jednak też musicie mi coś obiecać.
Rektor popatrzył na siwowłosą damę z dajmonem-małpką na kolanach i wymienili rozbawione spojrzenia.
– Co takiego? – zapytała pani Relf.
– Musicie obiecać, że mi uwierzycie – oświadczyła poważnie Lyra. – Wiem, że nie zawsze mówiłam prawdę, a w niektórych miejscach przeżyłam tylko dzięki temu, że kłamałam i zmyślałam. Więc wiem, jaka byłam, i wy też wiecie, ale moja prawdziwa historia jest zbyt ważna, żebyście uwierzyli tylko w połowę. Więc przyrzekam mówić prawdę, jeśli wy przyrzekniecie mi uwierzyć.
– No dobrze, przyrzekam – powiedziała kobieta, a Rektor dodał:
– Ja też.
– Ale wiecie, czego żałuję – podjęła Lyra – prawie... prawie najbardziej? Żałuję, że straciłam zdolność odczytywania aletheiometru. Och, to było takie dziwne, Rektorze, kiedy się pojawiło i potem nagle znikło! Jednego dnia znałam go tak dobrze... mogłam przebierać między znaczeniami symboli, przechodzić od jednego do drugiego i widzieć wszystkie połączenia... zupełnie jak – uśmiechnęła się – jak małpa na drzewie, tak szybko się poruszałam. A potem nagle nic. Nic nie miało sensu, nie pamiętałam niczego oprócz samych podstawowych znaczeń, na przykład że kotwica oznacza nadzieję, a czaszka śmierć. Całe tysiące znaczeń... zniknęły.
– One wcale nie zniknęły, Lyro – pocieszyła ją pani Relf. – Książki nadal stoją w Bibliotece Bodleya. Wiedza potrzebna do ich studiowania wciąż jest dostępna.
Kobieta siedziała naprzeciwko Rektora w jednym z dwóch foteli przed kominkiem. Lyra zajmowała miejsce na sofie pomiędzy nimi. Paliła się tylko lampa obok fotela Rektora, ale wyraźnie oświetlała twarze starszej pary. Lyra przyłapała się na tym, że studiuje twarz Hanny Relf. Łagodna – pomyślała – surowa i mądra; ale nie potrafiła odczytać jej wyrazu tak samo, jak nie potrafiła odczytać aletheiometru.
– No więc – odezwał się Rektor – musimy pomyśleć o twojej przyszłości, Lyro.
Zadrżała na te słowa. Wzięła się w garść i usiadła prosto.
– Przez cały czas mojej nieobecności – wyznała – nigdy o tym nie myślałam. Tylko o teraźniejszości, o chwili obecnej. Wiele razy myślałam, że nie mam żadnej przyszłości. A teraz... Nagle odkrywam, że mam przed sobą całe życie, ale nie wiem... Nie wiem, co z nim zrobić. To tak, jakbym miała aletheiometr, ale nie wiedziała, jak go odczytać. Pewnie muszę iść do pracy, ale nie wiem do jakiej. Moi rodzice pewnie są bogaci, ale założę się, że nigdy nie pomyśleli, żeby odłożyć dla mnie trochę pieniędzy, a zresztą do tej pory pewnie już wszystko wydali, więc nawet gdybym miała prawo do ich majątku, nic by nie zostało. Wróciłam do Jordana, bo dawniej tu był mój dom i nie miałam dokąd pójść. Myślę, że Iorek Byrnison pozwoliłby mi zamieszkać na Svalbardzie, i myślę, że Serafina Pekkala pozwoliłaby mi mieszkać z jej klanem czarownic; ale nie jestem ani niedźwiedziem, ani czarownicą, więc nie pasowałabym tam, chociaż bardzo ich kocham. Może Cyganie mnie przyjmą... Ale tak naprawdę nie wiem, co chcę robić dalej. Czuję się zagubiona.
Popatrzyli na nią. Oczy jej błyszczały bardziej niż zwykle, podbródek uniosła wysoko w sposób, który niechcący przejęła od Willa. Minę miała wyzywającą, nie tylko zagubioną, pomyślała Hanna Relf z podziwem; a Rektor zobaczył coś więcej – zobaczył, że znikł nieświadomy wdzięk dziecka i Lyra wyglądała niezgrabnie ze swoim dorastającym ciałem. Lecz kochał gorąco tę dziewczynę i czuł po części dumę, po części obawę wobec pięknej kobiety, w którą miała się zmienić tak szybko.
– Nigdy nie będziesz zagubiona, dopóki stoi Kolegium Jordana, Lyro – powiedział. – To jest twój dom tak długo, dopóki go potrzebujesz. Co do pieniędzy... Twój ojciec ustanowił fundusz na pokrycie wszystkich twoich potrzeb i wyznaczył mnie na jego wykonawcę, więc nie musisz się martwić.
Co prawda Lord Asriel niczego takiego nie zrobił, ale Kolegium Jordana było bogate i Rektor miał własne pieniądze, nawet po ostatnich przewrotach.
– Myślałem o nauce – ciągnął. – Wciąż jesteś bardzo młoda i do tej pory twoja edukacja zależała od... No, szczerze mówiąc, od tego, którego z naszych uczonych najmniej onieśmielałaś – dokończył z uśmiechem. – Nauka była wyrywkowa. Teraz może się okazać, że w stosownym czasie twoje zdolności zaprowadzą cię w kierunku, którego na razie nie umiemy przewidzieć. Jeśli jednak zamierzasz poświęcić się pracy nad aletheiometrem i nauczyć się świadomie tego, co poprzednio osiągnęłaś dzięki intuicji...
– Tak – oświadczyła stanowczo Lyra.
– ...to najlepiej zrobisz, jeśli oddasz się w ręce mojej dobrej przyjaciółki, Hanny. Jej erudycja w tym przedmiocie jest niezrównana.
– Pozwól, że coś zaproponuję – odezwała się dama. – Nie musisz zaraz odpowiadać. Namyśl się spokojnie. Moje kolegium nie jest takie stare jak Jordan, a ty na razie i tak jesteś za młoda na studentkę, ale kilka lat temu nabyliśmy duży dom w północnym Oksfordzie i postanowiliśmy założyć szkołę z internatem. Chciałabym, żebyś poznała dyrektorkę i zobaczyła, czy zechcesz należeć do naszych uczennic. Widzisz, Lyro, wkrótce będziesz potrzebowała przyjaźni innych dziewcząt w twoim wieku. Pewnych rzeczy uczymy się od siebie nawzajem w młodości, a wątpię, czy znajdziesz je w Jordanie. Dyrektorka to bystra młoda kobieta, energiczna, uprzejma, z wyobraźnią. Mamy szczęście, że na nią trafiliśmy. Możesz z nią porozmawiać i jeśli spodoba ci się ten pomysł, niech święta Zofia zostanie twoją szkołą, jak Jordan jest twoim domem. A jeśli pragniesz rozpocząć systematyczne studia nad aletheiometrem, ty i ja możemy się spotykać na prywatnych lekcjach. Ale mamy czas, moja droga, mamy mnóstwo czasu. Nie odpowiadaj mi teraz. Zaczekaj, aż będziesz gotowa.
– Dziękuję – powiedziała Lyra – dziękuję pani. Zaczekam.
Rektor wręczył Lyrze jej własny klucz do bramy ogrodu, więc mogła wchodzić i wychodzić, kiedy chciała. Później tego wieczoru, kiedy portier zamykał portiernię, razem z Pantalaimonem wymknęli się i pobiegli ciemnymi ulicami, a wszystkie dzwony Oksfordu wydzwaniały północ.
W ogrodzie botanicznym Pan rzucił się w pościg za myszą, zagonił ją pod mur, potem zostawił i wskoczył na pobliską wielką sosnę. Lyra patrzyła z radością, jak skakał po gałęziach tak daleko od niej; musieli jednak zachować ostrożność, żeby nikt ich nie zobaczył rozdzielonych, bo należało trzymać w sekrecie tę okupioną cierpieniem moc czarownic. Dawniej Lyra z rozkoszą popisywałaby się przed wszystkimi zaprzyjaźnionymi urwisami, żeby wytrzeszczali oczy ze strachu, ale Will pokazał jej wartość milczenia i dyskrecji.
Usiadła na ławce i czekała, żeby Pan do niej przyszedł. Lubił ją zaskakiwać, ale zwykle dostrzegała go wcześniej. Oto jego zwinna sylwetka pomykająca brzegiem rzeki. Lyra spojrzała w drugą stronę i udawała, że go nie widzi, a potem objęła go nagle, kiedy wskoczył na ławkę.
– Prawie mi się udało – powiedział.
– Musisz lepiej się postarać. Słyszałam cię przez całą drogę od bramy.
Przysiadł na oparciu ławki, opierając przednie łapki na jej ramionach.
– Co jej powiemy? – zapytał.
– Powiemy „tak” – odparła. – Przecież to tylko spotkanie z dyrektorką. To jeszcze nie szkoła.
– Ale pójdziemy do szkoły?
– Tak – przyznała – chyba tak.
– Może będzie dobrze.
Lyra pomyślała o innych uczennicach. Mogą się okazać bardziej bystre niż ona albo bardziej wyrafinowane, i na pewno wiedzą znacznie więcej od niej o sprawach ważnych dla dziewczynek w jej wieku. A ona nie będzie mogła im powiedzieć nawet jednej setnej tego, co wiedziała. Pewnie wezmą ją za prostaczkę i ignorantkę.
– Myślisz, że pani Relf naprawdę potrafi odczytywać aletheiometr? – zapytał Pantalaimon.
– Z pomocą książek na pewno potrafi. Ciekawe, ile mają książek? Założę się, że możemy przeczytać wszystkie i poradzić sobie bez nich. Wyobraź sobie, że musisz wszędzie taszczyć stertę ksiąg... Pan?
– Co?
– Czy kiedyś mi powiesz, co robiliście z dajmoną Willa, kiedy się rozdzieliliśmy?
– Pewnego dnia – odparł. – A ona powie Willowi, pewnego dnia. Oboje poznamy, kiedy nadejdzie czas, ale do tej pory nic wam nie powiemy.
– No dobrze – ustąpiła.
Opowiedziała Pantalaimonowi wszystko, ale to sprawiedliwe, że miał przed nią sekrety, skoro go opuściła.
Pociechę przyniosła jej myśl, że ona i Will mają jeszcze coś wspólnego. Zastanawiała się, czy nadejdzie kiedyś w jej życiu taka godzina, żeby nie myślała o nim; nie rozmawiała z nim w myślach, nie przeżywała od nowa każdej wspólnie spędzonej chwili, nie tęskniła za jego głosem, jego rękami, jego miłością. Nigdy nawet nie śniła o tym, jak to jest kochać kogoś tak mocno; ze wszystkich niesamowitych przygód ta okazała się najbardziej zdumiewająca. Pomyślała, że zostało w jej sercu wrażliwe miejsce, jak rana, która nigdy się nie zagoi, lecz pragnęła ją pielęgnować do końca swoich dni.
Pan zsunął się na ławkę i zwinął w kłębek na jej kolanach. Byli tutaj bezpieczni w ciemnościach, ona, jej dajmon i ich sekret. Gdzieś w uśpionym mieście znajdowały się książki, które jej powiedzą, jak odczytywać aletheiometr, oraz mądra i dobra kobieta, która chciała ją uczyć, i dziewczęta w szkole, które wiedziały o tyle więcej od niej.
Jeszcze o tym nie wiedzą, ale zostaną moimi przyjaciółkami – pomyślała.
Pantalaimon mruknął:
– To, co powiedział Will...
– Kiedy?
– Na plaży, zanim spróbowałaś odczytać aletheiometr. Powiedział, że nie ma żadnego gdzie indziej. To słowa jego ojca. Ale jest coś jeszcze.
– Pamiętam. Chodziło mu o to, że królestwo przeminęło, królestwo niebieskie, że wszystko skończone. Nie powinniśmy żyć tak, jakby ono znaczyło więcej niż życie na tym świecie, ponieważ zawsze najważniejszym miejscem jest to, w którym jesteśmy teraz.
– Powiedział, że musimy coś zbudować...
– Dlatego potrzebowaliśmy całego życia, Pan. W innym wypadku poszlibyśmy z Willem i Kirjavą, prawda?
– Tak. Oczywiście! Albo oni poszliby z nami. Ale...
– Ale wtedy nie moglibyśmy tego zbudować. Nikt nie mógłby, gdyby stawiał siebie na pierwszym miejscu. Musimy wypełnić te wszystkie trudne zadania, jak bycie wesołym, dobrym, ciekawym, odważnym i cierpliwym. Musimy studiować i myśleć, i ciężko pracować, wszyscy, we wszystkich światach, a wtedy zbudujemy...
Opierała dłonie na jego lśniącym futerku. Gdzieś w ogrodzie śpiewał słowik, lekki wietrzyk musnął jej włosy i poruszył liście nad głową. Wszystkie dzwony w mieście uderzyły jeden raz, niektóre nisko, niektóre wysoko, kilka blisko, inne daleko, jeden pęknięty i zrzędliwy, drugi posępny i żałobny, lecz wszystkie rozmaitymi głosami oznajmiały tę samą godzinę, chociaż niektóre trochę wolniej niż inne. W tamtym drugim Oksfordzie, gdzie pocałowali się z Willem na pożegnanie, dzwony również biły i słowik śpiewał, i lekki wietrzyk poruszał liśćmi w ogrodzie botanicznym.
– A wtedy co? – zapytał sennie jej dajmon. – Co zbudujemy?
— Republikę niebios – odpowiedziała Lyra.