Oto obłok mały jako dłoń człowiecza
Występuje z morza.
– Aha – powiedziała rudowłosa dziewczynka w ogrodzie opuszczonego kasyna. – Myśmy ją widzieli, ja i Paolo. Przechodziła tędy parę dni temu.
Ojciec Gomez zapytał:
– Pamiętacie, jak wyglądała?
– Wyglądała zgrzana – powiedział chłopczyk. – Spocona na twarzy, pewnie.
– Na ile lat wyglądała?
– Jakieś... – dziewczynka zastanowiła się. – Ze czterdzieści albo może pięćdziesiąt. Nie widzieliśmy jej z bliska. Mogła mieć trzydziestkę. Ale była zgrzana, jak mówił Paolo, i niosła wielki plecak, dużo większy od twojego, taaaki wielki...
Paolo szepnął coś do niej, mrużąc oczy, żeby spojrzeć na księdza, bo słońce świeciło mu prosto w twarz.
– Tak, wiem – rzuciła niecierpliwie dziewczynka. – Upiory – zwróciła się do ojca Gomeza. – Ona wcale nie bała się upiorów. Po prostu przeszła przez miasto i nie przejmowała się ani trochę. Jeszczem nie widziała, żeby dorosły tak robił. Ona jakby o nich nie wiedziała. Całkiem jak ty – dodała, patrząc na niego z wyzwaniem w oczach.
– Nie wiem o wielu rzeczach – przyznał potulnie ojciec Gomez.
Chłopczyk pociągnął ją za rękaw i znowu coś szepnął.
– Paolo mówi – powiedziała do księdza – że ty pewnie chcesz odzyskać nóż.
Ojciec Gomez dostał gęsiej skórki. Przypomniał sobie zeznanie brata Pavla na przesłuchaniu w Komisji Konsystorskiej: na pewno miał na myśli ten nóż.
– Odzyskam go, jeśli zdołam – potwierdził. – Nóż pochodzi stąd, prawda?
– Z Torre degli Angeli – wyjaśniła dziewczynka, wskazując przysadzistą kamienną wieżę górującą nad czerwono-brązowymi dachami, jaśniejącą w blasku dnia. – A chłopiec, który go ukradł, on zabił naszego brata, Tullia. Upiory go dopadły, pewnie. Chcesz zabić tego chłopaka, w porządku. I dziewczynę... Kłamała, nie była lepsza od niego.
– Więc była też dziewczyna? – zagadnął ojciec Gomez, starając się nie okazywać przesadnego zainteresowania.
– Wstrętna kłamczucha – splunęła rudowłosa. – Mało ich obojga nie zabiliśmy, ale wtedy przyleciały kobiety, latające kobiety...
– Czarownice – podpowiedział Paolo.
– Czarownice, i nie mogliśmy z nimi walczyć. Zabrały ich, chłopaka i dziewczynę. Nie wiemy, dokąd poleciały. Ale ta kobieta przyszła później. Myśleliśmy, że może ona ma jakiś nóż, żeby odstraszać upiory, pewnie. Może ty też masz – dodała, zadzierając brodę, żeby zmierzyć go zuchwałym spojrzeniem.
– Nie mam noża – odparł ojciec Gomez. – Ale mam święty cel. Może to mnie chroni przed tymi... upiorami.
– Aha – mruknęła dziewczynka – może. W każdym razie poszła na południe, w stronę gór. Nie wiemy dokąd.
– Ale zapytaj byle kogo, każdy ci powie, czy przechodziła, bo nie ma nikogo takiego jak ona w Ci'gazze, nie ma i nie było. Łatwo będzie ją znaleźć.
– Dziękuję ci, Angelico – powiedział ksiądz. – Bądź błogosławiona, moje dziecko.
Zarzucił tobołek na ramiona, wyszedł z ogrodu i zadowolony ruszył gorącą, cichą ulicą.
Po trzech dniach w towarzystwie kołowych stworzeń Mary Malone wiedziała o nich całkiem sporo, a one wiedziały o niej mnóstwo.
Pierwszego ranka niosły ją przez godzinę czy dwie po bazaltowej szosie do osady nad rzeką. Jazda była niewygodna; Mary nie miała się czego trzymać, a stworzenie miało twardy grzbiet. Pędzili z szybkością, która ją przerażała, ale łoskot kół na twardej nawierzchni i tupot rozpędzonych nóg napełniły ją takim ożywieniem, że nie zwracała uwagi na niewygodę.
W trakcie jazdy lepiej poznała anatomię tych stworzeń. Podobnie jak trawożercy, miały szkielety w kształcie rombów. Niegdyś, w odległej przeszłości, przodkowie tych stworzeń musieli wytworzyć taką strukturę i odkryć jej użyteczność, podobnie jak generacje dawnych pełzających istot w świecie Mary wytworzyły kręgosłup.
Bazaltowa droga stopniowo opadała i po chwili nachylenie zwiększyło się tak, że stworzenia mogły zjeżdżać swobodnie. Podwinęły boczne nogi i sterowały, przechylając się w jedną lub drugą stronę. Pędziły na złamanie karku i Mary trochę się bała, chociaż musiała przyznać, że wiozące ją stworzenie ani razu nie dało jej powodów do strachu. Gdyby tylko miała się czego trzymać, cieszyłaby się tą jazdą.
U podnóża długiego na półtora kilometra zbocza rósł zagajnik wielkich drzew, a w pobliżu rzeka meandrowała po płaskim trawiastym terenie. Trochę dalej Mary zobaczyła coś połyskującego – to wyglądało jak rozległy akwen, ale nie traciła czasu na przyglądanie się temu ponieważ stworzenia zmierzały do osady na brzegu rzeki którą bardzo chciała zobaczyć.
Na wioskę składało się dwadzieścia czy trzydzieści chat, ustawionych z grubsza kręgiem, o ścianach z – musiała osłonić oczy dłonią przed słońcem – drewnianych belek pokrytych czymś w rodzaju plecionki zmieszanej z gliną, ze strzechami zamiast dachów. Przebywające tam kołowe stworzenia pracowały: niektóre naprawiały dachy, inne wyciągały sieci z rzeki, jeszcze inne zbierały chrust na opał.
Więc miały swój język, znały ogień i stworzyły społeczeństwo. Wtedy właśnie w umyśle Mary dokonało się przewartościowanie i słowo „stworzenia” zostało zastąpione słowem „lud”. Te istoty nie były ludźmi, ale były ludzkie; to nie „one”, to „my”.
Podjechali już całkiem blisko i na ich widok kilku mieszkańców wioski zawołało innych, żeby zobaczyli. Grupka na drodze zatrzymała się i Mary sztywno zsiadła, wiedząc, że później będzie obolała.
– Dziękuję – powiedziała do swojego... kogo? Wierzchowca? Roweru? Oba określenia wydawały się absurdalnie niestosowne wobec stojącego przed nią bystrookiego wcielenia uprzejmości. Wybrała słowo „przyjaciel”.
Uniósł trąbę i powtórzył za nią: „Siekuję”, i znowu wybuchnęli radosnym śmiechem.
Mary wzięła plecak od innego stworzenia („siekuję! siekuję!”) i zeszła za nimi z bazaltu na ubitą ziemię w wiosce.
I wtedy jej asymilacja rozpoczęła się na dobre.
Przez następne kilka dni nauczyła się tak wiele, że znowu poczuła się jak dziecko oszołomione pierwszymi lekcjami w szkole. Co więcej, kołowi ludzie wydawali się równie zdumieni i zaintrygowani jej osobą. Na przykład jej rękami. Nie mogli się ich napatrzeć: obmacywali delikatnymi trąbami wszystkie palce i paznokcie, badali każdy staw, zginali je ostrożnie i patrzyli z zachwytem, jak podnosiła plecak, wkładała jedzenie do ust, drapała się, myła, czesała.
W zamian pozwalali jej obmacywać swoje trąby, nieskończenie giętkie, długie jak jej ramię, grubsze u podstawy i dostatecznie potężne, żeby zmiażdżyć jej czaszkę, jak podejrzewała. Dwa podobne do palców wyrostki na końcu odznaczały się wielką siłą i ogromną precyzją: stworzenia najwyraźniej mogły dowolnie zmieniać fakturę skóry na wewnętrznej stronie, czyli odpowiedniku opuszki, od aksamitnej miękkości do twardości żelaza. W rezultacie mogły używać tych „palców” zarówno do delikatnych czynności, jak dojenie trawożernych, jak i do ciężkiej roboty, na przykład łamania gałęzi.
Po trochu Mary zorientowała się, że trąby odgrywają również pewną rolę w komunikacji. Ruch trąby modyfikował znaczenie dźwięku, toteż słowo brzmiące czach oznaczało „wodę”, kiedy towarzyszył mu wymach trąby z lewa na prawo, „deszcz”, kiedy koniec trąby podwijał się na zewnątrz, „smutek”, kiedy trąba zawijała się pod spód, oraz „młode źdźbła trawy” przy szybkim machnięciu w lewo. Jak tylko Mary to spostrzegła, zaczęła naśladować te ruchy, wyginając ramię w podobny sposób, a kiedy stworzenia zobaczyły, że próbuje z nimi rozmawiać, okazały żywiołową radość.
Jak już zaczęli rozmawiać (głównie w ich języku, chociaż Mary nauczyła ich kilku słów po angielsku: potrafili powiedzieć „siekuję”, „trawa”, „drzewo”, „niebo”, „rzeka” i wymówić jej imię, chociaż z pewnym trudem), robili znacznie szybsze postępy. Nazywali swój lud mulefa, ale pojedynczy osobnik nazywał się zalif. Mary sądziła, że istnieje różnica dźwięku pomiędzy nim-zalifą, nią-zalif, ale dla niej zbyt subtelna do uchwycenia. Zaczęła wszystko spisywać i kompilować słownik.
Zanim jednak całkowicie pogrążyła się w pracy, wyjęła swoją postrzępioną książkę i łodygi krwawnika i zapytała I Ching: „Czy mam tutaj zostać, czy powinnam iść dalej i kontynuować poszukiwania?”.
Odpowiedź brzmiała: „Zachowaj spokój, żeby niepewność wygasła; wtedy poza zamieszaniem możesz dostrzec wielkie prawa”.
I dalej: „Jak góra zachowuje spokój we wnętrzu, tak mądry człowiek nie pozwala, żeby jego wola sprowadziła go na manowce”.
Trudno o wyraźniejszą odpowiedź. Mary poskładała łodygi i zamknęła książkę, a potem spostrzegła, że przyciągnęła krąg zaciekawionych stworzeń.
Jedno powiedziało:
– Pytanie? Pozwolenie? Ciekawość. Mary odparła:
– Proszę. Patrz.
Bardzo delikatnie ich trąby poruszyły się, sortowały łodygi takimi samymi gestami odliczania, jakie wcześniej wykonywała, przewracały stronice książki. Wyraźnie dziwił je fakt, że miała dwie ręce, że mogła jednocześnie trzymać książkę i przewracać kartki. Uwielbiały patrzeć, jak splatała palce albo bawiła się w dziecięcą grę: „Wchodzi kominiarz po drabinie”, albo kręciła młynka palcami; ten sam gest stosowała Ama w świecie Lyry do odpędzania złych duchów.
Obejrzawszy książkę i łodygi krwawnika, owinęły je starannie tkaniną i razem z książką włożyły do plecaka. Mary czuła się uradowana i uspokojona wiadomością ze starożytnych Chin, ponieważ dowiedziała się, że powinna robić właśnie to, czego obecnie najbardziej pragnęła.
Więc z lekkim sercem przystąpiła do dalszego poznawania mulefa.
Dowiedziała się, że mieli dwie płcie i żyli w monogamicznych parach. Ich potomstwo długo dorastało: co najmniej dziesięć lat dzieciństwa i bardzo powolny rozwój, o ile właściwie zrozumiała ich wyjaśnienia. W tej osadzie była piątka młodych, jedno prawie dorosłe i reszta gdzieś pomiędzy, a jako mniejsze od dorosłych nie mogły używać kół ze strąków nasiennych. Dzieci musiały poruszać się tak jak trawożerne, ze wszystkimi czterema kończynami na ziemi, lecz pomimo całej ich energii i przedsiębiorczości (podkradały się do Mary i zmykały spłoszone, próbowały wspinać się na drzewa, brodziły w płytkiej wodzie i tak dalej) wydawały się niezdarne, jakby nie w swoim żywiole. Siła, szybkość i gracja dorosłych stanowiła uderzający kontrast i Mary rozumiała, jak bardzo dorastający młodziak musi tęsknić do dnia, kiedy otrzyma koła. Widziała, jak pewnego dnia najstarsze dziecko weszło po cichu do składu, gdzie przechowywano pewną liczbę strąków, i próbowało wpasować swój przedni pazur w środkowy otwór; ale kiedy dzieciak usiłował stanąć, przewrócił się natychmiast i koło go przygniotło. Hałas zwabił dorosłego. Dzieciak szamotał się, piszcząc ze strachu, a Mary nie mogła powstrzymać się od śmiechu na ten widok, oburzonego rodzica i małego winowajcy, który uwolnił się w ostatniej chwili i umknął.
Strąki nasienne najwyraźniej miały ogromne znaczenie i wkrótce Mary zaczęła rozumieć, jakie są cenne.
Przede wszystkim mulefa poświęcali większość czasu na konserwację swoich kół. Zręcznie unosili i przekręcali pazur, żeby wyciągnąć go z dziury, a potem trąbami obmacywali dokładnie koło, czyścili krawędź, szukali pęknięć. Pazur był niesamowicie mocny: rogowa albo kościana ostroga wyrastająca z nogi pod kątem prostym, lekko wygięta tak, że najwyższa środkowa część dźwigała ciężar, spoczywając wewnątrz otworu. Pewnego dnia Mary widziała, jak zalif sprawdzała otwór w swoim przednim kole, dotykała tu i tam, unosiła trąbę i znowu opuszczała, jakby testując zapach.
Mary przypomniała sobie olejek, który został jej na palcach, kiedy oglądała pierwszy nasienny strąk. Za pozwoleniem zalif obejrzała jej pazur i odkryła, że jeszcze nigdy nie dotykała czegoś równie gładkiego i śliskiego. Jej palce dosłownie zsuwały się z powierzchni. Cały pazur wydawał się zaimpregnowany lekko pachnącym olejkiem. Po obejrzeniu kilku mulefa sprawdzających stan swoich kół i pazurów Mary zaczęła się zastanawiać, co było pierwsze: koło czy pazur? Jeździec czy drzewo?
Chociaż oczywiście w grę wchodził również trzeci element, czyli geologia. Stworzenia mogły używać kół tylko w świecie, który zapewniał im naturalne drogi. Widocznie jakaś cecha mineralnych składników tej lawy sprawiała, że lawa rozlewała się wstążkowatymi strumieniami po rozległej sawannie i nie pękała ani nie niszczała. Stopniowo Mary zaczęła dostrzegać, że wszystko było powiązane i wszystkim jakoś kierowali mulefa. Znali miejsce pobytu każdego stada trawożerców, każdego zagajnika kołowych drzew, każdej kępy słodkiej trawy, znali każdego osobnika w stadach i każde poszczególne drzewo, dyskutowali o ich losach i dobrobycie. Pewnego razu Mary zobaczyła, jak mulefa spędzili stado trawożerców, wybrali kilka osobników i odpędzili od reszty, po czym złamali im karki szarpnięciami potężnych trąb. Nic się nie zmarnowało. Trzymając w trąbach płaskie, ostre jak brzytwa kamienie, mulefa oskórowali i wypatroszyli zwierzęta w ciągu kilku minut, następnie jak wprawni rzeźnicy oddzielili odpadki, delikatne mięso i twardsze kawałki, wykroili tłuszcz, odłączyli rogi i kopyta, pracując tak wydajnie, że Mary obserwowała to z przyjemnością, jak każdą dobrze wykonaną robotę.
Wkrótce paski mięsa wisiały, susząc się na słońcu, inne posypano solą i zawinięto w liście; skóry dokładnie oskrobano z tłuszczu, który zachowano do późniejszego użytku, a następnie włożono je do dołów wypełnionych wodą i korą dębową w celu wygarbowania; najstarsze dziecko bawiło się parą rogów, udawało trawożerne zwierzę i rozśmieszało inne dzieci. Wieczorem jedli świeże mięso i Mary ucztowała do syta.
W podobny sposób mulefa wiedzieli, jak złapać najlepsze ryby, dokładnie gdzie i kiedy zastawiać sieci. Szukając czegoś do roboty, Mary poszła do wytwórców sieci i zaproponowała pomoc. Kiedy zobaczyła, jak pracowali – nie pojedynczo, ale po dwie pary, razem manipulując trąbami, żeby zawiązać węzeł – zrozumiała, czemu tak dziwili się jej rękom, ponieważ ona oczywiście mogła sama zawiązać węzeł. Początkowo sądziła, że to jej daje przewagę – nie potrzebowała nikogo innego; a potem uświadomiła sobie, że to ją separuje od pozostałych. Pewnie wszystkie istoty ludzkie tak czuły. Od tamtego czasu używała jednej ręki do wiązania włókien i współpracowała z zalif, z którą się szczególnie zaprzyjaźniła; palce i trąba poruszały się razem.
Lecz spośród wszystkich żywych istot, którymi opiekowali się kołowi ludzie, najbardziej dbali o drzewa ze strąkami nasiennymi.
Na obszarze zarządzanym przez tę grupę rosło sześć zagajników. Inne, bardziej oddalone, podlegały innym grupom. Codziennie oddział wyruszał sprawdzić stan potężnych drzew i zebrać opadłe strąki. Wiadomo, co zyskiwali mulefa; ale jakie korzyści odnosiły drzewa z tej wymiany? Pewnego dnia Mary zobaczyła. Jadąc razem z grupą, usłyszała nagle głośny trzask i wszyscy się zatrzymali, otaczając osobnika, któremu pękło koło. Każda grupa woziła jedno czy dwa zapasowe, więc zalif z pękniętym kołem wkrótce znowu jechał; natomiast pęknięte koło starannie owinięto tkaniną i odwieziono z powrotem do osady.
Tam otwarto je, wyjęto wszystkie nasiona – płaskie, jasne, owalne, duże jak paznokieć na małym palcu Mary – i każde poddano uważnym oględzinom. Mulefa wyjaśnili, że strąki nasienne potrzebowały ciągłego obijania na twardych drogach, żeby w ogóle pękły, a nasiona z trudem kiełkowały. Bez pomocy mulefa drzewa by wymarły. Każdy gatunek zależał od innych, a co więcej, umożliwiał to olejek. Trudno było to zrozumieć, ale podobno olejek stanowił centrum ich myśli i uczuć; młode nie posiadały mądrości starszych, ponieważ nie mogły używać kół i dlatego nie wchłaniały olejku przez szpony.
Wtedy właśnie Mary zaczęła dostrzegać związek pomiędzy mulefa a pytaniem, które pochłonęło ostatnie kilka lat jej życia.
Zanim jednak zdążyła dowiedzieć się więcej (rozmowy z mulefa były długie i skomplikowane, ponieważ uwielbiali opisywać, wyjaśniać i ilustrować swoje twierdzenia dziesiątkami przykładów, jakby niczego nie zapominali i cała ich wiedza była dostępna w każdej chwili), osada została zaatakowana.
Mary pierwsza spostrzegła nadciągających napastników, chociaż nie wiedziała, kim są.
Zdarzyło się to po południu, kiedy pomagała naprawiać dach chaty. Mulefa budowali tylko parterowe domy, ponieważ nie umieli się wspinać; ale Mary chętnie właziła na dachy i dwiema rękami mogła kłaść strzechę znacznie szybciej niż oni, kiedy już pokazali jej technikę. Więc stała oparta o krokwie, chwytała rzucane jej wiązki trzciny i rozkoszowała się chłodnym powiewem znad wody, łagodzącym żar słońca, kiedy jej spojrzenie przyciągnął błysk bieli.
Wyodrębnił się z tego odległego lśnienia, które uważała za morze. Osłoniła oczy dłonią i zobaczyła jeden – dwa – więcej – flotyllę wysokich białych żagli wyłaniającą się z rozmigotanej śreżogi, jeszcze odległą, lecz zmierzającą z milczącą gracją w stronę ujścia rzeki.
– Mary! – zawołał zalif z dołu. – Co widzisz?
Nie znała słów oznaczających „żagiel” czy „łódź”, więc powiedziała: „wysokie”, „białe”, „wiele”.
Zalif natychmiast krzyknął na alarm, wszyscy w zasięgu słuchu przerwali pracę i pospieszyli do środka osady, wołając młode. Po minucie wszyscy mulefa byli gotowi do ucieczki.
Atal, jej przyjaciółka, zawołała:
– Mary! Mary! Chodź! Tualapi! Tualapi!
Wszystko stało się tak szybko, że Mary nawet nie wykonała żadnego ruchu. Białe żagle tymczasem wpłynęły już na rzekę i z łatwością posuwały się pod prąd. Mary była pod wrażeniem dyscypliny panującej wśród marynarzy: halsowali tak szybko, żagle poruszały się razem jak stado szpaków, wszystkie zmieniały kurs jednocześnie. I były takie piękne, smukłe śnieżnobiałe żagle, które opadały, skłaniały się i wypełniały...
Było ich co najmniej czterdzieści i płynęły w górę rzeki znacznie szybciej, niż przypuszczała. Ale nie widziała załogi na pokładach, a potem zobaczyła, że to wcale nie są łodzie, tylko gigantyczne ptaki, a żagle to ich skrzydła, jedno przednie i jedno tylne, trzymane w górze, napinane i refowane siłą ich mięśni.
Nie było czasu na ich studiowanie, ponieważ dobiły już do brzegu i wychodziły na ląd. Miały szyje jak łabędzie i dzioby długie jak ludzkie przedramię. Skrzydła miały dwukrotnie wyższe od Mary i potężne nogi – co zauważyła, zerkając przez ramię, już przestraszona, w trakcie ucieczki; nic dziwnego, że w wodzie poruszały się tak szybko.
Pobiegła za mulefa, którzy wołali ją po imieniu, wybiegając z osady na drogę. Dotarła do nich w samą porę; jej przyjaciółka czekała i kiedy Mary wdrapała się na jej plecy, Atal uderzyła nogami w nawierzchnię i pomknęła po zboczu za swoimi towarzyszami.
Ptaki, które na lądzie nie potrafiły poruszać się tak szybko, wkrótce zaprzestały pościgu i zawróciły do osady.
Rozerwały dachy składów żywności. Warcząc, gulgocząc i wznosząc wysoko okrutne dzioby, połykały suszone mięso, zakonserwowane owoce i zboże. Wszystko jadalne znikło w niecałą minutę.
A potem tualapi znalazły magazyn kół i próbowały otworzyć wielkie strąki nasienne, ale nie dały rady. Mary czuła napięcie swoich przyjaciół, patrzących ze szczytu wzgórza, jak ptaszyska rzucały strąkami o ziemię, kopały, szarpały szponami, ale oczywiście nie wyrządziły żadnemu szkody. Mulefa martwili się najbardziej tym, że kilka strąków zostało zepchniętych i wrzuconych do wody, gdzie ociężale podryfowały w stronę morza.
Potem wielkie śnieżnobiałe ptaki przystąpiły do demolowania wszystkiego, cokolwiek dostrzegły; brutalnie deptały i orały szponami, dźgały, szarpały i rozbijały dziobami. Mulefa wokół Mary mamrotali i niemal zawodzili z żalu.
– Pomogę – obiecała Mary. – Zrobimy od nowa.
Ale wstrętne stwory jeszcze nie skończyły; wysoko wznosząc piękne skrzydła, przysiadły wśród szczątków i wypróżniły wnętrzności. Smród dotarł na wzgórze z powiewem wiatru; stosy i kałuże biało-czarno-zielono-brązowego nawozu leżały pomiędzy połamanymi belkami, rozszarpanymi strzechami. Potem, stąpając niezdarnie i jednocześnie wyzywająco, ptaki wróciły do wody i odpłynęły z prądem ku morzu.
Dopiero kiedy ostatnie białe skrzydło znikło w popołudniowej mgiełce, mulefa zjechali ze wzgórza. Wypełniał ich smutek i gniew, lecz głównie martwili się o magazyn strąków nasiennych.
Z piętnastu przechowywanych tam strąków zostały tylko dwa. Reszta przepadła, zepchnięta do wody. Lecz przy następnym zakolu rzeki leżała piaszczysta łacha i Mary zdawało się, że utknął tam jeden strąk. Toteż ku zdziwieniu i zaniepokojeniu mulefa zdjęła ubranie, obwiązała się sznurem w talii i przepłynęła na drugi brzeg. Na piasku znalazła, nie jedno, lecz pięć cennych kół, przesunęła sznur przez ich rozmiękłe środki i ciężko popłynęła z powrotem, holując je za sobą.
Mulefa wylewnie okazywali wdzięczność. Sami nigdy nie wchodzili do wody i łowili tylko z brzegu, uważając, żeby nie zamoczyć nóg ani kół. Mary czuła, że wreszcie na coś im się przydała.
Później tego wieczoru, po skąpym posiłku ze słodkich korzonków, powiedzieli jej, dlaczego tak się martwili o koła. Niegdyś, w dawnych czasach, było mnóstwo strąków, świat był żyzny i pełen życia, a mulefa ze swoimi drzewami żyli w wiecznej radości. Lecz coś złego stało się przed wielu laty; jakaś wartość znikła bezpowrotnie; ponieważ pomimo wszelkich wysiłków i starań, pomimo całej troski i miłości, jakich nie szczędziły im mulefa, drzewa kołowe umierały.