...i może w oddaleniu wielkim
Dostrzec promienne Niebo, rozciągnięte
Wielkim obwodem, choć nie widać, czy to
Kwadrat, czy okrąg; o wieżach z opalu
I murach żywym szafirem okrytych.
Statek intencyjny pilotowała pani Coulter. Ona i jej dajmon byli sami w kokpicie.
Barometryczny altimetr niezbyt przydawał się podczas burzy, ale pani Coulter mogła z grubsza ocenić wysokość, obserwując ognie na ziemi, wskazujące miejsca upadku aniołów; wciąż płonęły jasno pomimo ulewnego deszczu. Kurs również utrzymywała z łatwością: błyskawica migocąca wokół góry zastępowała latarnię morską. Pani Coulter musiała tylko omijać rozmaite latające istoty wciąż walczące w powietrzu i uważać na wzniesienia terenu.
Nie używała świateł, ponieważ chciała podlecieć bliżej i znaleźć miejsce do lądowania, zanim ją zauważą i zestrzelą. W pobliżu góry prądy wznoszące stały się silniejsze, a porywy wiatru bardziej gwałtowne. Giropter nie miałby tutaj szans: dziki żywioł strąciłby go na ziemie jak muchę. W statku intencyjnym mogła unosić się lekko na wietrze, balansując jak jeździec fal na wodach Oceanu Spokojnego.
Ostrożnie zaczęła się wznosić, ignorując instrumenty i kierując się wzrokiem i instynktem. Jej dajmon skakał po małej szklanej kabinie, patrzył w górę, w przód w lewo i w prawo i wołał do niej bez przerwy. Błyskawica, wielkie płachty i włócznie płomiennej jasności, falowała i trzaskała wokół maszyny. Pani Coulter leciała dalej w swoim małym stateczku, stopniowo nabierając wysokości, w stronę pałacu spowitego chmurami.
Z bliska sama natura góry wprawiła ją w zdumienie.
Przypomniała jej pewną ohydną herezję, której autor teraz zasłużenie dogorywał w lochach Komisji Konsystorskiej. Sugerował, że istnieje więcej wymiarów przestrzennych niż znajome trzy; że na bardzo małą skalę istnieje siedem do ośmiu wymiarów, ale nie można ich badać bezpośrednio. Skonstruował nawet model, żeby pokazać, jak działają, i pani Coulter widziała ten przedmiot, zanim został poddany egzorcyzmom i spalony. Fałdy wewnątrz fałd, krawędzie i rogi przenikające się nawzajem: wnętrze tego przedmiotu było wszędzie, a zewnętrze gdzie indziej. Pochmurna Góra wywarła na niej podobne wrażenie: przypominała nie tyle skałę, co pole siłowe, manipulujące samą przestrzenią, żeby ją złożyć, rozciągnąć i ukształtować w tarasy, komnaty, kolumnady i wieże strażnicze zbudowane z powietrza, światła i dymu.
Poczuła dziwne uniesienie powoli wzbierające w piersi i jednocześnie zobaczyła, jak bezpiecznie doprowadzić pojazd do osłoniętego chmurami tarasu na południowym stoku. Mały stateczek zataczał się i podskakiwał w powietrznych wirach, ale ona wytrwale trzymała kurs, a jej dajmon naprowadzał ją na lądowisko.
Dotąd pomagało jej światło błyskawicy, sporadyczne przebłyski słońca spoza chmur, ognie płonących aniołów, wiązki anbarycznych reflektorów; tutaj jednak światło było inne. Wydzielała je sama substancja góry, która rozjaśniała się i przygasała w powolnym rytmie jakby oddechu, promieniując perłowym blaskiem.
Kobieta i dajmon wysiedli z pojazdu i rozejrzeli się, żeby wybrać drogę.
Pani Coulter miała wrażenie, że inne istoty poruszają się szybko wokół niej, pędzą przez samą substancję góry, niosąc wiadomości, informacje, rozkazy. Nie widziała ich; widziała tylko mylącą zakręconą perspektywę fasady, kolumnady, tarasu i schodów.
Zanim zdecydowała, w którą stronę pójść, usłyszała głosy i schowała się za kolumną. Głosy zbliżały się, śpiewając psalm, a potem zobaczyła procesję aniołów niosących lektykę.
Zbliżywszy się do jej kryjówki, zobaczyli statek intencyjny i przystanęli. Śpiew umilkł i kilku lektykarzy rozejrzało się niepewnie, ze strachem.
Pani Coulter znajdowała się dostatecznie blisko, żeby zobaczyć istotę w lektyce: anioł, pomyślała, niewyobrażalnie stary. Nie widziała go wyraźnie, ponieważ lektyka była oszklona kryształowymi szybami, które lśniły i odbijały światło samej góry, ale odniosła wrażenie, że istota w środku jest straszliwie zgrzybiała, ma twarz pooraną zmarszczkami, drżące dłonie, mamroczące wargi i kaprawe oczy.
Wiekowa istota drżącą ręką wskazała statek intencyjny, zarechotała i wymamrotała coś do siebie, skubiąc bez przerwy brodę, a potem odrzuciła głowę do tyłu i zawyła tak boleśnie, że pani Coulter zakryła uszy rękami.
Widocznie jednak lektykarze mieli zadanie do wykonania, ponieważ zebrali się i ruszyli dalej wzdłuż tarasu, ignorując wrzaski i mamrotanie dobiegające z wnętrza lektyki. Kiedy dotarli do krawędzi, szeroko rozpostarli skrzydła i na rozkaz dowódcy odlecieli, dźwigając lektykę. Wirujące opary zakryły ich przed wzrokiem pani Coulter. Lecz nie miała czasu o tym myśleć. Razem ze złocistą małpą pospiesznie wspinała się na wielkie schody, przechodziła przez mosty. Im wyżej się wspinała, tym wyraźniej czuła wszędzie wokół niewidzialną aktywność. Wreszcie dotarła do rozległej przestrzeni, przypominającej plac zasnuty mgłą, gdzie stanęła przed aniołem uzbrojonym w dzidę.
– Kim jesteś? Czego tu chcesz? – zapytał.
Pani Coulter przyjrzała mu się ciekawie. Oto jedna z istot, które kochały ludzkie kobiety, córki człowiecze, tak dawno temu.
– Nie, nie – powiedziała spokojnie – proszę, nie marnuj czasu. Zaprowadź mnie od razu do Regenta. On na mnie czeka.
Zaskocz ich – pomyślała – wyprowadź z równowagi. Ten anioł nie wiedział, co powinien zrobić, więc zrobił, czego zażądała. Szła za nim przez kilka minut, przez mylące perspektywy światła, aż dotarli do przedpokoju. Jak tam weszli, nie wiedziała, lecz po krótkiej chwili gdzieś przed nią otwarły się drzwi.
Ostre pazury złocistej małpy wbijały się w jej ramiona; chwyciła ją za futro, żeby dodać sobie otuchy.
Przed nimi stała istota stworzona ze światła. Postać człowieka, wzrost mężczyzny – pomyślała, zbyt oślepiona, żeby zobaczyć coś więcej. Złocista małpa ukryła pysk na jej ramieniu, a ona uniosła rękę, żeby osłonić oczy.
Metatron zapytał:
– Gdzie ona jest? Gdzie jest twoja córka?
– Przyszłam, żeby ci powiedzieć, Lordzie Regencie – odparła pani Coulter.
– Jeśli masz ją w swojej mocy, powinnaś ją przyprowadzić.
– Nie ją, ale jej dajmona.
– Jak to możliwe?
– Przysięgam, Metatronie, mam w swojej mocy jej dajmona. Proszę, wielki Regencie, osłoń się trochę... Oślepiasz mnie...
Narzucił na siebie welon z chmury. Teraz świecił jak słońce oglądane przez okopcone szkło i widziała go wyraźniej, chociaż wciąż udawała, że jego twarz ją oślepia. Wyglądał dokładnie jak mężczyzna w średnim wieku, wysoki, potężny, władczy. Czy nosił ubranie? Czy miał skrzydła? Nie wiedziała na skutek siły jego spojrzenia. Nie mogła się uwolnić od jego oczu.
– Proszę, Metatronie, wysłuchaj mnie. Właśnie uciekłam od Lorda Asriela. On ma dajmona dziewczynki i wie, że dziecko wkrótce przyjdzie go szukać.
– Czego on chce od tej dziewczynki?
– Schować ją przed tobą, dopóki nie dorośnie. On nie wie, dokąd poleciałam, i muszę zaraz do niego wrócić. Mówię prawdę. Spójrz na mnie, Lordzie Regencie, gdyż trudno mi patrzeć na ciebie. Spójrz na mnie uważnie i powiedz, co widzisz.
Książę aniołów spojrzał na nią. Nigdy jeszcze Marisa Coulter nie przeszła tak wnikliwego badania. Odarta z wszelkiego fałszu i udawania, stała naga, ciało, duch i dajmon razem, pod płomiennym spojrzeniem Metatrona.
Wiedziała, że jej natura musi teraz odpowiadać za nią, i bała się, że nie wystarczy to, co w niej zobaczył. Lyra okłamała Iofura Raknisona słowami; jej matka kłamała całym swoim życiem.
– Tak, widzę – powiedział Metatron.
– Co widzisz?
– Zawiść, zepsucie i żądzę władzy. Okrucieństwo i chłód. Złośliwą, natrętną ciekawość. Czystą, jadowitą, trującą podłość. Nigdy, od najmłodszych lat, nie okazałaś nikomu cienia sympatii, współczucia czy dobroci, jeśli nie wyliczyłaś, że to ci się opłaci. Torturowałaś i zabijałaś bez wahania i bez wyrzutów sumienia; zdradzałaś, intrygowałaś i pławiłaś się w występku. Jesteś kloaką moralnego brudu.
Ten głos, wygłaszający taki wyrok, wstrząsnął do głębi panią Coulter. Wiedziała, co ją czeka, i lękała się tego, lecz również pragnęła; teraz, kiedy to usłyszała, poczuła lekki dreszcz triumfu.
Przysunęła się bliżej.
– Więc widzisz – powiedziała – że łatwo mogę go zdradzić. Mogę cię zaprowadzić tam, gdzie zabrał dajmona mojej córki, a wtedy zniszczysz Asriela i dziewczynka, nic nie podejrzewając, trafi prosto w twoje ręce.
Opary zafalowały wokół niej i straciła orientację; jego następne słowa przeszyły ją niczym strzały z perfumowanego lodu.
– Kiedy byłem człowiekiem – rzekł – miałem wiele żon, lecz żadnej tak cudnej jak ty.
– Kiedy byłeś człowiekiem?
– Byłem człowiekiem znanym jako Enoch, syn Jareda, syna Mahalalela, syna Kenana, syna Enosha, syna Seta, syna Adama. Żyłem na ziemi przez sześćdziesiąt pięć lat, a potem Autorytet zabrał mnie do swego królestwa.
– I miałeś wiele żon.
– Kochałem ich ciała. I rozumiałem, kiedy synowie niebios darzyli miłością córki człowiecze, i wstawiałem się za nimi do Autorytetu. Ale jego serce stwardniało i nakazał mi wyprorokować ich zagładę.
– I nie miałeś żony od tysięcy lat...
– Zostałem Regentem tego królestwa.
– Czy już nie czas, żebyś pojął małżonkę?
W tej chwili poczuła się najbardziej obnażona i zagrożona. Lecz miała zaufanie do swojego ciała i dziwnej prawdy, jakiej dowiedziała się o aniołach, zwłaszcza tych aniołach, które dawniej były ludźmi: nie posiadając ciała, pożądały go i tęskniły za nim. Metatron był teraz tak blisko, dostatecznie blisko, żeby czuć zapach jej włosów, widzieć fakturę jej skóry, dostatecznie blisko, żeby jej dotknąć płonącymi rękami.
Rozległ się dziwny dźwięk, przypominający pomruk i trzask, jaki słyszysz, zanim sobie uświadomisz, że to płonie twój dom.
– Powiedz mi, co robi Lord Asriel i gdzie jest – zażądał Metatron.
-– Mogę zaraz zaprowadzić cię do niego – obiecała.
Aniołowie niosący lektykę opuścili Pochmurną Górę i odlecieli na południe. Metatron rozkazał przenieść Autorytet w bezpieczne miejsce z dala od pola bitwy, ponieważ na razie chciał go zachować przy życiu; zamiast jednak przydzielić mu straż przyboczną z kilku regimentów, co tylko przyciągnęłoby uwagę wroga, powierzył go maskującej burzy, licząc, że w tych okolicznościach mały oddział ma większe szanse niż duży.
I tak mogło się zdarzyć, gdyby pewien kliwuch, zajęty ucztowaniem na półżywym wojowniku, nie podniósł wzroku akurat wtedy, kiedy reflektor przypadkowo wyłowił z mroku kryształową szybę lektyki.
Coś drgnęło w pamięci kliwucha. Znieruchomiał z łapą na ciepłej wątrobie, a kiedy brat odepchnął go na bok, powróciło wspomnienie paplającego arktycznego lisa.
Natychmiast rozpostarł skórzaste skrzydła i wzbił się w powietrze, a po chwili reszta stada ruszyła za nim.
Xaphania i jej anioły szukały pilnie przez całą noc i część poranka, aż wreszcie na południe od fortecy znalazły w górskim zboczu mikroskopijną szczelinę, której nie było jeszcze dzień przedtem. Zbadały ją i poszerzyły, a teraz Lord Asriel schodził w głąb tuneli i jaskiń, ciągnących się daleko pod twierdzą.
Nie było całkiem ciemno, jak oczekiwał. Miliardy drób niutkich jaśniejących cząsteczek wydzielały słabe światło. Płynęły nieprzerwanie tunelem niczym świetlista rzeka.
– Pył – powiedział Lord Asriel do swojej dajmony. Nigdy jeszcze go nie widział nieuzbrojonym okiem, lecz nigdy również nie widział tyle Pyłu naraz. Szedł dalej, aż nagle tunel rozszerzył się i Lord Asriel znalazł się pod stropem ogromnej jaskini, dostatecznie wielkiej, żeby pomieścić tuzin kościołów. Nie widział podłogi: zbocza opadały stromo ku krawędzi przepaści setki metrów w dole, ciemniejszej niż sama ciemność, i do tej przepaści wlewał się nieskończony strumień Pyłu, niczym potężny wodospad. Miriady cząsteczek jaśniały jak gwiazdy we wszystkich galaktykach na niebie, a każda z nich stanowiła drobny fragment świadomej myśli. Był to melancholijny widok.
Lord Asriel razem ze swoją dajmoną schodzili w stronę przepaści i coraz wyraźniej widzieli, co się dzieje na drugim brzegu, setki metrów dalej w ciemności. Coś tam się poruszało i im niżej schodził, tym wyraźniej się rysowało: procesja bladych rozmytych postaci wędrujących mozolnie po stromym stoku, mężczyźni, kobiety, dzieci, istoty wszelkich gatunków znanych mu i nieznanych. Skupione na utrzymywaniu równowagi, ignorowały go całkowicie, a jemu włosy zjeżyły się na głowie, kiedy zrozumiał, że patrzy na duchy.
– Lyra tędy przeszła – rzekł do irbisicy.
– Stąpaj ostrożnie – tylko tyle odpowiedziała.
Tymczasem Will i Lyra, przemoczeni, drżący, w ulewnym deszczu brnęli na oślep przez błoto, potykali się o kamienie, grzęźli w rowach wyżłobionych przez wodę; wypełnionych krwią. Lyra bała się, że lady Salmakia umiera; od kilku minut nie wymówiła ani słowa, tylko spoczywała wiotka i bezwładna na dłoni dziewczynki.
Schronili się w korycie strumienia, gdzie płynęła przynajmniej czysta woda, zaczerpnęli jej w stulone dłonie i unieśli do spragnionych ust, a wtedy Tialys poruszył się i powiedział:
– Will... słyszę nadjeżdżające konie... Lord Asriel nie ma kawalerii. To musi być wróg. Przejdź przez strumień i ukryj się... Widziałem krzaki na drugim brzegu...
– Chodź – powiedział Will do Lyry. Rozchlapując przeraźliwie zimną wodę, przebrodzili strumień i wgramolili się na drugi brzeg w samą porę. Jeźdźcy, którzy pojawili się na zboczu i zjechali w dół, żeby się napić, nie wyglądali na kawalerzystów: nie mieli ubrań ani uprzęży i porastała ich krótka sierść, taka sama jak u koni. Za to mieli broń: trójzęby, sieci i krzywe szable.
Will i Lyra nie czekali, żeby im się przyjrzeć; pospiesznie umykali po nierównym gruncie, kuląc się, żeby ich nie dostrzeżono.
Musieli patrzeć pod nogi, żeby się nie potknąć i nie skręcić kostki albo jeszcze gorzej; a nad nimi biły pioruny, więc nie usłyszeli skrzeczenia i warczenia kliwuchów, dopóki na nie nie wpadli.
Stwory otaczały coś leżącego w błocie: coś błyszczącego, trochę większego niż one, przewróconego na bok, jakby duża klatka o ścianach z kryształu. Waliły w nią łapami i kamieniami, wyjąc i skrzecząc.
Zanim Will i Lyra zdołali wyhamować i skręcić, wpadli w sam środek zgrai.