O, groźna, groźna nocy!
Niech nad puszczą uśpioną
– Gdy ja zamykam oczy
– Twoje gwiazdy zapłoną.
Ściskając ciężki pistolet, Will zamachnął się w bok i przewrócił złocistą małpę na ziemię. Pani Coulter jęknęła głośno, a ogłuszona małpa rozluźniła łapę na tyle, że maleńka kobietka zdołała się wyrwać.
Po chwili wskoczyła na głazy, a człowieczek zeskoczył z ramienia pani Coulter. Oboje poruszali się szybko i zwinnie jak koniki polne. Trójka dzieci nawet nie zdążyła się zdziwić. Mężczyzna czule, z zatroskaniem obmacał ramię swojej towarzyszki i objął ją krótko, zanim zwrócił się do Willa.
– Ty! Chłopcze! – zawołał głosem cichym, ale niskim jak u dorosłego mężczyzny. – Czy masz nóż?
– Oczywiście, że mam – odparł Will. Jeśli nie wiedzieli, że nóż był złamany, nie zamierzał im powiedzieć.
– Ty i dziewczyna musicie pójść z nami. Kim jest tamto dziecko?
– Ama, dziewczynka z wioski – wyjaśnił Will.
– Każ jej tam wracać. Ruszajmy, zanim zjawią się Szwajcarzy.
Will nie wahał się. Cokolwiek zamierzało tych dwoje, on i Lyra mogli jeszcze uciec przez okno, które otworzył za krzakiem na ścieżce.
Więc pomógł jej wstać i patrzył ciekawie, jak dwie małe figurki wskoczyły na grzbiety... ptaków? Nie, ważek, prawie tak długich jak jego przedramię, które czekały w ciemności. Pomknęły do wylotu pieczary, gdzie leżała pani Coulter. Wciąż półprzytomna z bólu i oszołomiona trucizną kawalera, zdołała jednak wyciągnąć rękę, kiedy ją mijali, i zawołała:
– Lyra! Lyro, moja córeczko, moja najdroższa! Lyro, nie odchodź! Nie odchodź!
Lyra spojrzała na nią boleśnie; potem jednak przestąpiła nad ciałem matki i uwolniła kostkę z jej słabego uścisku. Kobieta szlochała; Will widział łzy błyszczące na jej policzkach.
Przykucnąwszy w wejściu jaskini, troje dzieci wyczekało na krótką przerwę w strzelaninie, a potem pobiegło za ważkami, które śmignęły nad ścieżką. Oświetlenie się zmieniło: oprócz zimnego anbarycznego blasku z reflektorów zeppelinów widzieli pomarańczowe, skaczące jęzory płomieni.
Will obejrzał się tylko raz. W zmiennym świetle twarz pani Coulter przypominała tragiczną maskę. Dajmon przywierał żałośnie do boku kobiety, która klęczała i wyciągała ramiona, zawodząc:
– Lyra! Lyra, moja kochana! Mój skarbie najdroższy, moje jedyne dziecko, moja maleńka! Och, Lyro, Lyro, nie odchodź, nie zostawiaj mnie! Moja ukochana córeczko... rozdzierasz mi serce...
Silny, gwałtowny szloch wstrząsnął również Lyra, ponieważ nigdy nie miała innej matki poza panią Coulter. Will zobaczył strumienie łez spływające po policzkach dziewczyny.
Musiał jednak postępować bezwzględnie. Pociągnął Lyrę za rękę. Jeździec na ważce śmignął mu obok głowy przynaglając do pośpiechu. Will skulił się i pobiegł ścieżką, prowadząc Lyrę. W lewej dłoni, znowu krwawiącej po ciosie zadanym małpie, trzymał pistolet pani Coulter.
– Wejdźcie na grań – poradził im jeździec – i oddajcie się w ręce Afrykanów. To wasza jedyna nadzieja.
Pamiętając o ostrogach, Will nie odpowiedział, ale nie miał najmniejszego zamiaru usłuchać. Interesowało go tylko jedno miejsce: okno za krzakiem. Więc pochylił głowę nisko i biegł szybko, a Lyra i Ama biegły za nim.
– Stać!
Trzech ludzi blokowało ścieżkę przed nimi – mężczyźni w mundurach – biali mężczyźni z kuszami i szczerzącymi zęby wilczycami-dajmonami – Gwardia Szwajcarska.
– Iorek! – krzyknął natychmiast Will. – Iorek Byrnison!
Słyszał, jak niedźwiedź trzeszczy gałęziami i warczy gdzieś niedaleko, słyszał wrzaski żołnierzy, którzy mieli pecha go napotkać.
Lecz niespodziewanie ktoś inny przyszedł im z pomocą: Balthamos w porywie desperacji rzucił się pomiędzy dzieci a żołnierzy. Zaskoczeni mężczyźni cofnęli się, kiedy przed nimi pojawiła się migotliwa zjawa.
Lecz byli wyszkolonymi wojownikami i po chwili ich dajmony skoczyły na anioła, groźnie błyskając białymi zębiskami w mroku – i Balthamos stchórzył: krzyknął ze strachu i wstydu, odskoczył i wzbił się w powietrze, mocno uderzając skrzydłami. Will patrzył z konsternacją, jak sylwetka jego przyjaciela i przewodnika poszybowała do góry i znikła wśród wierzchołków drzew.
Lyra obserwowała wszystko oczami wciąż zamglonymi od snu. Całe zajście trwało najwyżej dwie lub trzy sekundy, ale wystarczyły żołnierzom do przegrupowania i teraz ich dowódca unosił kuszę. Will nie miał wyboru: podniósł pistolet i pociągnął za spust. Odrzut wstrząsnął jego kośćmi, a kula trafiła mężczyznę w serce.
Żołnierz upadł na plecy, jakby koń go kopnął. Dwoje małych szpiegów jednocześnie zaatakowało pozostałych dwóch, skacząc z ważek na swoje ofiary, zanim Will zdążył mrugnąć. Kobieta wybrała szyję, mężczyzna przegub ręki i każde zadało szybki cios piętą do tyłu. Ze zdławionymi okrzykami bólu dwaj Szwajcarzy umarli, ich dajmony znikły w pół skowytu.
Will przeskoczył nad ciałami, a Lyra pobiegła za nim. Pantalaimon pod postacią żbika deptał im po piętach. Gdzie jest Ama?, pomyślał Will i w tej samej chwili zobaczył, jak skręciła na inną ścieżkę. Teraz będzie bezpieczna, pomyślał i sekundę później dostrzegł blady błysk okna głęboko w krzakach. Chwycił Lyrę za rękę i pociągnął w tamtym kierunku. Podrapali sobie twarze, podarli ubrania, wykręcali kostki na korzeniach i głazach, ale znaleźli okno i przecisnęli się do innego świata, na białe jak kość skały pod jaskrawo świecącym księżycem, gdzie tylko chrobotanie owadów mąciło majestatyczną ciszę.
Will chwycił się za brzuch i zwymiotował, wstrząsany śmiertelną grozą. Teraz zabił już dwóch ludzi, nie licząc młodzieńca w Wieży Aniołów... Nie chciał tego. Jego ciało buntowało się przeciwko nakazom instynktu; w rezultacie dostał okropnego ataku kwaśnych, suchych torsji i wymiotował na kolanach, aż opróżnił żołądek. Serce też poczuło ulgę.
Lyra obserwowała go bezradnie, głaszcząc Pana i tuląc go do piersi.
W końcu Will doszedł do siebie i rozejrzał się dookoła. Natychmiast zobaczył, że nie byli sami w tym świecie – mali szpiedzy również tu przybyli z bagażami, które leżały w pobliżu na ziemi. Ważki śmigały nad skałami łowiąc ćmy. Mężczyzna masował ramię kobiety i oboje surowo patrzyli na dzieci. Oczy mieli tak jasne, rysy tak wyraziste, że ich uczucia nie mogły budzić wątpliwości. Will wiedział, że kimkolwiek są, stanowią niezwykłą parę.
– Aletheiometr jest tam, w moim plecaku – powiedział do Lyry.
– Och, Will... taką miałam nadzieję, że go znajdziesz... co się stało? Znalazłeś ojca? I mój sen, Will... nie mogę w to uwierzyć, co musimy zrobić, och, nawet boję się o tym myśleć... Jest bezpieczny! Przyniosłeś go dla mnie z daleka...
Słowa wylewały się z niej tak gwałtownie, że nawet nie oczekiwała odpowiedzi. Obracała aletheiometr w dłoniach, gładziła palcami ciężkie złoto, gładki kryształ i karbowane kółka, które znali tak dobrze.
Will pomyślał: On nam powie, jak naprawić nóż!
Najpierw jednak zapytał:
– Dobrze się czujesz? Nie jesteś głodna albo spragniona?
– Nie wiem... tak. Ale nie bardzo. W każdym razie...
– Powinniśmy odejść od tego okna – oświadczył Will – na wypadek, gdyby je znaleźli i przeszli na drugą stronę.
– Tak, racja – przyznała i ruszyli w górę zbocza. Will wziął swój plecak, a uszczęśliwiona Lyra niosła małą torbę, w której był aletheiometr. Kątem oka Will zauważył, że dwoje małych szpiegów podąża za nimi, ale trzymali się na dystans i nie wyglądali groźnie.
Ponad krawędzią wzniesienia znajdowała się skalna półka, stanowiąca skromną osłonę. Usiedli pod nią, starannie sprawdziwszy, czy nie ma tam węży, i podzielili się suszonymi owocami oraz wodą z manierki Willa.
Will powiedział cicho:
– Nóż jest złamany. Nie wiem, jak to się stało. Pani Coulter coś powiedziała albo zrobiła i pomyślałem o mojej matce, i wtedy nóż się omsknął albo zaczepił, albo... sam nie wiem. Ale utknęliśmy tutaj, dopóki go nie naprawimy. Nie chcę, żeby te dwa ludziki o tym wiedziały, bo dopóki myślą, że wciąż mogę go używać, mam nad nimi przewagę. Pomyślałem, żebyś zapytała aletheiometru...
– Tak! – zawołała od razu Lyra. – Tak, zapytam.
W jednej chwili wyjęła złoty instrument i usiadła w świetle księżyca, żeby wyraźnie widzieć tarczę. Odgarnąwszy włosy za uszy, zupełnie jak jej matka, zaczęła obracać kółka znajomym ruchem, a Pantalaimon pod postacią myszy przycupnął na jej kolanie. Lecz nie tak łatwo było patrzeć, jak przypuszczała; pewnie światło księżyca łudziło wzrok. Musiała obrócić przyrząd w dłoniach i zamrugać, zanim wyraźnie zobaczyła symbole, a po chwili wszystko powtórzyła od początku.
Ledwie zaczęła, wydała zdławiony okrzyk podniecenia i podniosła na Willa błyszczące oczy. Ale igła jeszcze nie skończyła się obracać, więc Lyra znowu spojrzała na nią, dopóki instrument nie znieruchomiał.
Odłożyła go i powiedziała:
– Iorek? Czy on jest w pobliżu, Will? Chyba słyszałam, jak go wołałeś, ale potem pomyślałam, że tylko mi się zdawało. Czy on naprawdę tu jest?
– Tak. On potrafi naprawić nóż? To ci powiedział aletheiometr?
– Och, on potrafi zrobić wszystko z metalem, Will! Nie tylko pancerz... umie też robić małe, delikatne przedmioty... – Opowiedziała mu o blaszanym pudełku, które zrobił dla niej Iorek, żeby zamknęła w nim insekta-szpiega. – Ale gdzie on jest?
– Niedaleko. Przyszedłby, kiedy zawołałem, ale widocznie wtedy walczył... I Balthamos! Och, na pewno umiera ze strachu!
– Kto?
Will wyjaśnił pokrótce, czując, że policzki mu płoną ze wstydu, jaki pewnie odczuwał anioł.
– Później powiem ci o nim więcej – obiecał. – To takie dziwne... Tyle mi opowiedział i chyba wszystko zrozumiałem...
Przeczesał palcami włosy i potarł oczy.
– Musisz mi opowiedzieć wszystko – zażądała Lyra. – Wszystko, co robiłeś, odkąd ona mnie schwytała. Och, Will, ty jeszcze krwawisz? Twoja biedna ręka...
– Nie. Ojciec ją wyleczył. Po prostu rana mi się otwarła, kiedy uderzyłem złotą małpę, ale już mi lepiej. Dał mi trochę maści, którą zrobił...
– Znalazłeś swojego ojca?!
– Owszem, na górze tamtej nocy...
Pozwolił, żeby oczyściła mu ranę i nałożyła trochę świeżej maści z małego rogowego puzderka, podczas kiedy relacjonował jej niektóre wydarzenia: walkę z nieznajomym, objawienie, którego doznali obaj na sekundę przedtem, zanim strzała czarownicy trafiła w cel, spotkanie z aniołami, podróż do jaskini i spotkanie z Iorkiem.
– Tyle się wydarzyło, a ja spałam – dziwiła się Lyra. – Wiesz, ona była dla mnie dobra... przynajmniej tak myślę... chyba nigdy nie chciała mnie skrzywdzić... Uczyniła tyle złego, ale... – Potarła oczy. – Och, ale mój sen... nie umiem ci powiedzieć, jaki był dziwny! Całkiem jak wtedy, kiedy odczytuję aletheiometr, kiedy jasność i zrozumienie sięgają tak głęboko, że nie widać dna, a jednak wszystko jest wyraźne. To było... Pamiętasz, jak ci opowiadałam o moim przyjacielu Rogerze, jak Grobale go porwali, a ja próbowałam go ratować, ale wszystko poszło źle i Lord Asriel go zabił? No więc widziałam go we śnie. On nie żył, był duchem i jakby mnie wołał, wzywał mnie, tylko że nic nie słyszałam. Ale nie chciał, żebym umarła. Chciał ze mną porozmawiać. I to ja go tam zabrałam, na Svalbard, gdzie go zabito, zginął przeze mnie. I wspominałam, jak się bawiliśmy w Kolegium Jordana, Roger i ja, na dachach, w mieście, na rynkach i nad rzeką, i na Gliniankach... Ja, Roger i inni... Pojechałam do Bolvangaru, żeby go odstawić bezpiecznie do domu, ale tylko pogorszyłam sprawę i jeśli nie przeproszę, to wszystko będzie na nic... wielka strata czasu. Muszę to zrobić, rozumiesz, Will? Muszę zejść do krainy zmarłych i znaleźć go, i... i przeprosić. Nie obchodzi mnie, co będzie potem. Wtedy możemy... mogę... potem to już nieważne.
– To miejsce, gdzie mieszkają zmarli – odezwał się Will. – Czy to świat jak ten, jak twój albo mój, albo inne? Czy to świat, który mogę otworzyć nożem?
Spojrzała na niego, zaskoczona tym pomysłem.
– Możesz zapytać – ciągnął. – Zapytaj teraz. Zapytaj, gdzie to jest i jak się tam dostaniemy.
Lyra pochyliła się nad aletheiometrem, przetarła oczy i znowu wytężyła wzrok, a jej palce poruszały się szybko. Po chwili otrzymała odpowiedź.
– Tak – powiedziała – ale to dziwne miejsce, Will... Strasznie dziwne... Naprawdę możemy to zrobić? Naprawdę możemy wejść do krainy zmarłych? Ale... jaka część nas tam wejdzie? Bo nasze dajmony giną po śmierci... widziałam to... a ciała, no, po prostu zostają w grobach i gniją, prawda?
– Więc musi być jakaś trzecia część. Inna część.
– Wiesz – zawołała z ożywieniem – chyba to prawda! Bo mogę myśleć o moim ciele i o moim dajmonie... więc musi być inna część, która myśli!
– Tak. I to jest duch. – Oczy Lyry ciskały płomienie.
– Może wyciągniemy stamtąd ducha Rogera. Może go uratujemy.
– Możemy spróbować.
– Tak, spróbujemy! – zdecydowała natychmiast. – Pójdziemy razem! Właśnie tak zrobimy!
Ale jeśli nie naprawimy noża, pomyślał Will, niczego nie wskóramy.
Jak tylko w głowie mu się rozjaśniło i żołądek się uspokoił, usiadł i zawołał małych szpiegów, zajętych w pobliżu jakimś mikroskopijnym aparatem.
– Kim jesteście? – zapytał. – I czyją stronę trzymacie?
Mężczyzna skończył to, co robił, i zatrzasnął drewnianą skrzynkę, niczym pudło skrzypiec nie większe od włoskiego orzecha. Kobieta odezwała się pierwsza.
– Jesteśmy Gallivespianami – oznajmiła. – Nazywam się lady Salmakia, a mój towarzysz to kawaler Tialys. Szpiegujemy dla Lorda Asriela.
Stała na kamieniu w odległości trzech czy czterech kroków od Lyry i Willa, oblana jasnym światłem księżyca. Jej cichy głosik brzmiał idealnie czysto, dykcję miała nienaganną, minę pewną siebie. Nosiła szeroką spódnicę z jakiegoś srebrzystego materiału i zielony top bez rękawów, a na bosych stopach miała ostrogi, podobnie jak mężczyzna. On był ubrany w te same kolory, ale rękawy koszuli miał długie, a szerokie spodnie sięgały mu do pół łydki. Oboje wyglądali na silnych, zaradnych, bezwzględnych i dumnych.
– Z jakiego świata pochodzicie? – zapytała Lyra. – Jeszcze nigdy nie widziałam takich jak wy.
– Nasz świat ma takie same problemy jak wasz – odparł Tialys. – Jesteśmy wyrzutkami. Nasz przywódca, Lord Roke, usłyszał o rewolcie Lorda Asriela i ofiarował nasze poparcie.
– Co chcieliście ze mną zrobić?
– Zabrać cię do ojca – wyjaśniła lady Salmakia. – Lord Asriel wysłał oddział pod dowództwem króla Ogunwe, żeby uratowali ciebie i chłopca i przywieźli was oboje do jego fortecy. Mieliśmy pomóc.
– Ach... ale załóżmy, że nie chcę jechać do ojca? Załóżmy, że mu nie ufam?
– Przykro mi to słyszeć – powiedziała Salmakia – ale takie mamy rozkazy: zabrać cię do niego.
Lyra nie mogła się powstrzymać: roześmiała się głośno na myśl, że ta dwójka mikrusów chce ją do czegoś zmusić. Ale popełniła błąd. Nagłym ruchem kobieta schwyciła Pantalaimona i trzymając jego mysie ciałko w okrutnym uścisku, dotknęła czubkiem ostrogi jego łapy. Lyra sapnęła: doznała wstrząsu jak wtedy, kiedy złapali go ludzie z Bolvangaru. Nikt nie powinien dotykać cudzego dajmona – to było jak gwałt.
Potem jednak zobaczyła, że Will złapał mężczyznę prawą ręką i podniósł wysoko, ściskając mocno za nogi, żeby kawaler nie mógł użyć ostróg.
– Znowu remis – stwierdziła spokojnie Salmakia. – Postaw kawalera na ziemi, chłopcze.
– Najpierw puść dajmona Lyry – zażądał Will. – Nie jestem w nastroju do kłótni.
Lyra spostrzegła z zimnym dreszczem, że Will gotów był roztrzaskać głowę kawalera o skały. Oboje Gallivespianie wiedzieli o tym.
Salmakia odsunęła stopę od łapy Pantalaimona, który natychmiast wyrwał się z jej uścisku i zmienił w żbika, syczącego groźnie, ze zjeżoną sierścią, chłoszczącego ogonem. Wyszczerzył zęby tuż przy twarzy Salmakii, która patrzyła na niego z całkowitym spokojem. Po chwili odwrócił się i w postaci gronostaja umknął na pierś Lyry, a Will ostrożnie postawił Tialysa z powrotem na skale, obok jego partnerki.
– Powinnaś okazać trochę szacunku – skarcił Lyrę kawaler. – Jesteś zuchwałą i bezmyślną smarkulą, a kilku dzielnych ludzi oddało dzisiaj życie za twoje bezpieczeństwo. Więc lepiej zachowuj się grzecznie.
– Dobrze – odparła pokornie. – Przepraszam, postaram się. Naprawdę.
– Co do ciebie... – podjął kawaler, zwracając się do Willa.
– Co do mnie – przerwał mu Will – nie zamierzam wysłuchiwać takiego gadania, więc nie wysilaj się. Szacunek dotyczy obu stron. Teraz posłuchaj uważnie. Nie wy tutaj dowodzicie, tylko my. Jeśli chcecie zostać i pomóc, macie nas słuchać. Inaczej wracajcie do Lorda Asriela. Koniec dyskusji.
Lyra widziała, że para ludzików się najeżyła, ale Tialys patrzył na dłoń Willa, spoczywającą na rękojeści noża. Na pewno myślał, że dopóki Will ma nóż, jest od nich silniejszy. Za wszelką cenę musieli przed nimi ukryć, że nóż został złamany.
– Więc dobrze – ustąpił kawaler. – Pomożemy wam, ponieważ takie otrzymaliśmy zadanie. Ale musicie nam powiedzieć, co zamierzacie.
– Słusznie – zgodził się Will. – Powiem wam. Jak tylko odpoczniemy, wracamy do świata Lyry i poszukamy naszego przyjaciela, niedźwiedzia. On jest niedaleko.
– Niedźwiedź w pancerzu? – zapytała Salmakia. – Widzieliśmy, jak walczył. Dobrze, pomożemy wam go znaleźć. Ale potem musicie pojechać z nami do Lorda Asriela.
– Tak – zapewniła Lyra, kłamiąc jak z nut – o tak, wtedy z wami pojedziemy.
Pantalaimon już się uspokoił i okazywał ciekawość, więc pozwoliła mu wspiąć się na ramię i dokonać przemiany. Zmienił się w ważkę, równie dużą jak tamte dwie należące do Gallivespian, i śmignął w powietrze, żeby przyłączyć się do nich.
– Ta trucizna – zwróciła się Lyra do małych ludzi – w waszych ostrogach, czy jest śmiertelna? Ukłuliście moją matkę, panią Coulter. Czy ona przeżyje?
– To było lekkie ukłucie – wyjaśnił Tialys. – Pełna dawka by ją zabiła, owszem, ale takie draśnięcie wywoła tylko osłabienie i senność przez jakieś pół dnia.
I potworne bóle, ale tego jej nie powiedział.
─ Muszę porozmawiać z Lyra na osobności – oznajmił Will. – Odejdziemy na chwilę.
─ Tym nożem – zauważył kawaler – możesz wyciąć przejście z jednego świata do drugiego, prawda?
– Nie ufasz mi?
– Nie.
– No dobrze, więc go tutaj zostawię. Czego nie mam, tego nie użyję.
Odpiął pochwę od pasa i położył na skale, a potem odeszli z Lyra i usiedli tam, skąd widzieli Gallivespian. Tialys uważnie oglądał rękojeść, ale nie dotykał noża.
– Musimy jakoś z nimi wytrzymać – powiedział Will. – Jak tylko naprawię nóż, uciekniemy.
– Oni są tacy szybcy – ostrzegła Lyra. – Wcale nie będą się przejmować, tylko cię zabiją.
– Mam nadzieję, że Iorek go naprawi. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo go potrzebujemy.
– Naprawi – obiecała z przekonaniem.
Patrzyła, jak Pantalaimon śmigał i nurkował w powietrzu, chwytając maleńkie ćmy jak pozostałe dwie ważki. Nie odlatywał tak daleko jak one, ale był równie szybki i jeszcze jaskrawiej ubarwiony. Lyra uniosła rękę, a on usiadł na dłoni. Jego długie przejrzyste skrzydełka wibrowały.
– Myślisz, że możemy przy nich bezpiecznie spać? – zapytał Will.
– Tak. Są groźni, ale chyba uczciwi.
Wrócili do skały.
– Teraz kładę się spać. Rano ruszymy – powiedział Will.
Kawaler kiwnął głową, a Will zwinął się w kłębek i natychmiast zasnął.
Lyra usiadła obok niego, z ciepłym Pantalaimonem-kotem na kolanach. Jakie Will miał szczęście, że teraz nie spała i mogła go pilnować! Naprawdę był nieustraszony i niezmiernie go za to podziwiała; ale nie potrafił dobrze kłamać, zdradzać i oszukiwać, co jej przychodziło naturalnie jak oddychanie. Na tę myśl poczuła się przyjemnie cnotliwa, ponieważ robiła to dla Willa, nigdy dla siebie.
Zamierzała znowu zerknąć na aletheiometr, ale ku własnemu zdumieniu poczuła takie zmęczenie, jakby przez ten cały czas w jaskini nie zmrużyła oka. Położyła się obok i zamknęła oczy – tylko na krótką drzemkę, jak sobie obiecała, zanim zapadła w sen.