Prawda głoszona w złym zamiarze
Najbardziej wszelką prawdę paczy.
Ama wspinała się po ścieżce do jaskini, niosąc chleb i mleko w torbie na plecach i głęboką rozterkę w sercu. Jak miała dotrzeć do śpiącej dziewczyny?
Doszła do skały, gdzie kobieta kazała jej zostawiać jedzenie. Położyła torbę, ale nie zawróciła prosto do domu; wspięła się trochę wyżej, obok jaskini, przez gęstwinę rododendronów i jeszcze wyżej, gdzie las rzedniał i zaczynały się tęcze.
Tam często bawiła się ze swoim dajmonem: wdrapywali się na skalne półki, omijali małe zielonobiałe katarakty, wiry i rozbryzgi mieniące się barwami widma świetlnego, aż jej włosy i rzęsy i jego wiewiórcze futerko pokrywały miliony maleńkich kropelek wilgoci. Zabawa polegała na tym, żeby dotrzeć na szczyt bez wycierania oczu, pomimo pokusy. Wkrótce blask słońca rozszczepiał się na czerwień, żółć, zieleń, błękit i wszystkie barwy pośrednie, ale dopóki Ama nie dotarła na szczyt, nie mogła otrzeć powiek, żeby lepiej zobaczyć, boby przegrała.
Kulang, jej dajmon, wskoczył na skałę na krawędzi najwyższego małego wodospadu i wiedziała, że zaraz się odwróci, żeby sprawdzić, czy nie otarła wilgoci z rzęs – ale on się nie odwrócił.
Przywarł do skały i wpatrywał się przed siebie.
Ama otarła oczy, ponieważ zdumienie jej dajmona przerwało zabawę. Podciągnąwszy się do krawędzi, wyjrzała i zamarła, tłumiąc okrzyk. Z góry spoglądały na nią oczy stworzenia, jakiego nigdy jeszcze nie widziała: niedźwiedź, ale olbrzymi, przerażający, czterokrotnie większy od brunatnych niedźwiedzi z lasu, biały jak kość słoniowa, z czarnym nosem, czarnymi oczami i pazurami długości sztyletów. Mogła go dosięgnąć ręką. Widziała każdy oddzielny włos na jego pysku.
– Kto to? – zapytał chłopięcy głos i chociaż Ama nie zrozumiała słów, łatwo odgadła znaczenie.
Po chwili chłopiec pojawił się obok niedźwiedzia: nasrożony, ze zmarszczonymi brwiami i wysuniętą szczęką. Czy to był dajmon obok niego, pod postacią ptaka? Ale jakiś dziwny ptak; takiego jeszcze nie widziała. Podfrunął do Kulanga i przemówił krótko:
– Przyjaciele. Nie zrobimy wam krzywdy.
Wielki biały niedźwiedź wcale się nie poruszył.
– Wejdź na górę – powiedział chłopiec i znowu dajmon Amy przetłumaczył jego słowa.
Obserwując niedźwiedzia z przesądnym lękiem, Ama wdrapała się obok małego wodospadu i stanęła nieśmiało na kamieniach. Kulang zmienił się w motyla i przysiadł na chwilę na jej policzku, ale zaraz odleciał i zaczął trzepotać wokół drugiego dajmona, który wciąż siedział na dłoni chłopca.
– Will – powiedział chłopiec, wskazując siebie, a ona odpowiedziała:
– Ama.
Teraz, kiedy widziała go wyraźnie, bała się go nawet bardziej niż niedźwiedzia: miał okropną ranę: brakowało mu dwóch palców. Zrobiło jej się słabo na ten widok.
Niedźwiedź zawrócił do mlecznego strumienia i legł w wodzie, jakby szukał ochłody. Dajmon chłopca wzbił się w powietrze i trzepotał wśród tęcz razem z Kulangiem, powoli zaczęli się rozumieć.
I czego szukali, jak się okazało, jeśli nie jaskini z uśpioną dziewczynką?
Słowa same popłynęły z jej ust:
– Wiem, gdzie to jest! Trzyma ją w uśpieniu kobieta, która mówi, że jest jej matką, ale matka nie byłaby tak okrutna, prawda? Zmuszają do picia jakiegoś usypiającego napoju, ale ja mam zioła, którymi ją obudzę, jeśli tylko dostanę się do niej!
Will ledwie pokręcił głową i czekał, aż Balthamos przetłumaczy. To trwało ponad minutę.
– Iorek! – zawołał i niedźwiedź ociężale przyczłapał po dnie strumienia, oblizując paszczę, bo właśnie złapał rybę. – Iorek, ta dziewczynka mówi, że wie, gdzie jest Lyra. Pójdę z nią, a ty zostań tutaj na straży.
Iorek Byrnison, masywne cielsko w strumieniu, milcząco kiwnął łbem. Will ukrył plecak i przypiął nóż, zanim zlazł na dół przez tęcze za Amą. Przy każdym kroku musiał ocierać oczy i wytężać wzrok, żeby znaleźć bezpieczne miejsce na postawienie stopy, bo powietrze wypełniała lodowata mgiełka.
Kiedy dotarli do podnóża wodospadów, Ama pokazała na migi, że muszą iść ostrożnie i bez hałasu. Will ruszył za nią w dół zbocza, wśród omszałych głazów i potężnych, sękatych sosen, gdzie tańczyły intensywnie zielone plamy światła, gdzie brzęczały i bzyczały miliony owadów. Schodzili coraz niżej i niżej, a słońce wciąż im przyświecało, głęboko w dolinie, podczas gdy gałęzie nad głowami kołysały się nieustannie. Potem Ama przystanęła. Will wsunął się za gruby pień cedru i spojrzał tam, gdzie pokazywała. Przez plątaninę gałęzi i liści zobaczył skalne zbocze wznoszące się po prawej, a w połowie wysokości...
– Pani Coulter – szepnął i serce mu szybciej zabiło. Kobieta wyszła zza skały, otrząsnęła gęsto ulistnioną gałąź, odrzuciła ją i otrzepała ręce. Czyżby zamiatała? Rękawy miała podwinięte, włosy osłonięte chustką. Will nigdy sobie nie wyobrażał, że mogła wyglądać tak domowo.
Ale wtedy ujrzał złoty błysk i pojawiła się ta złośliwa małpa, która wskoczyła kobiecie na ramię. Oboje rozejrzeli się, jakby coś podejrzewali, i nagle pani Coulter nie wyglądała już tak domowo.
Ama szeptała coś nagląco: bała się złotej małpy-dajmona, małpa lubiła żywcem wyrywać skrzydła nietoperzom.
– Czy jest z nią ktoś jeszcze? – zapytał Will. – Żołnierze albo ktoś inny?
Ama nie wiedziała. Nie widziała żadnych żołnierzy, ale ludzie mówili o obcych i strasznych postaciach, może duchach, widzianych nocą na górskich stokach... Lecz w górach zawsze były duchy, każdy o tym wiedział. Więc chyba nie miały nic wspólnego z tą kobietą.
No, pomyślał Will, skoro Lyra jest w jaskini i pani Coulter jej nie opuszcza, muszę złożyć im wizytę.
– Jaki masz narkotyk? – zapytał. – Co trzeba z nim zrobić, żeby ją obudzić?
Ama wyjaśniła.
– Gdzie go masz?
W domu, odpowiedziała. Schowany.
– W porządku. Czekaj tutaj i nie podchodź bliżej. Kiedy ją zobaczysz, nie wolno ci zdradzić, że mnie znasz. Nigdy mnie nie widziałaś, ani niedźwiedzia. Kiedy następnym razem zaniesiesz jej jedzenie?
– Pół godziny przed zachodem słońca – odparł dajmon Amy.
– Przynieś wtedy lekarstwo ze sobą – polecił Will. – Spotkamy się tutaj.
Patrzyła z wielkim niepokojem, jak ruszył ścieżką. Z pewnością nie uwierzył w to, co mu powiedziała o małpie-dajmonie, bo nie poszedłby tak beztrosko do jaskini.
Prawdę mówiąc, Will bardzo się denerwował. Wszystkie zmysły miał tak wyczulone, że dostrzegał nawet najmniejsze owady dryfujące w snopach słonecznego blasku, trzepot liści na gałęziach i chmury płynące po niebie, chociaż ani na chwilę nie odrywał oczu od wylotu jaskini.
– Balthamos – szepnął, a anioł-dajmon sfrunął na jego ramię pod postacią małego bystrookiego ptaszka z czerwonymi skrzydełkami. – Trzymaj się blisko mnie i uważaj na tę małpę.
– Więc spójrz w prawo – odparł krótko Balthamos.
Will zobaczył w wylocie jaskini plamę złocistego światła, która miała pysk i oczy patrzące na nich. Od wejścia dzieliło go najwyżej dwadzieścia kroków. Przystanął, a złota małpa przekręciła łeb w stronę jaskini, powiedziała coś i znowu się odwróciła.
Will namacał rękojeść noża i ruszył dalej.
Kiedy wszedł do jaskini, kobieta czekała na niego.
Siedziała swobodnie na brezentowym krzesełku, z książką na kolanach, obserwując go spokojnie. Nosiła podróżne ubranie khaki, ale tak dobrze skrojone i tak zgrabnie leżące na jej doskonałej figurze, że wyglądało jak najmodniejsza kreacja, a bukiecik czerwonych kwiatków, który przypięła z przodu koszuli, wyglądał jak najcenniejsze klejnoty. Włosy jej lśniły, ciemne oczy błyszczały, obnażone nogi jaśniały złociście w blasku słońca.
Uśmiechnęła się, a Will o mało nie odpowiedział uśmiechem, ponieważ nie przywykł do słodyczy i łagodności kobiecego uśmiechu, co go wytrąciło z równowagi.
– Jesteś Will – powiedziała niskim, hipnotycznym głosem.
– Skąd znasz moje imię? – zapytał szorstko.
– Lyra mówi przez sen.
– Gdzie ona jest?
– Bezpieczna.
– Chcę ją zobaczyć.
– Więc chodź – powiedziała i wstała, rzucając książkę na krzesło.
Po raz pierwszy, odkąd Will znalazł się w jej obecności, spojrzał na małpę-dajmona. Zwierzak miał futro długie i lśniące, każdy włosek wyglądał jak zrobiony z czystego złota, a mały pyszczek i palce były czarne. Will po raz ostatni widział ten pysk wykrzywiony z nienawiści, tamtego wieczoru, kiedy on i Lyra ukradli aletheiometr z londyńskiego domu sir Charlesa Latroma. Małpa próbowała wtedy gryźć, ale Will ciachnął nożem z lewa na prawo i zmusił dajmona do odwrotu, żeby zamknąć za nimi okno do innego świata. Teraz pomyślał, że za nic w świecie nie odwróci się do małpy plecami.
Lecz Balthamos pod postacią ptaka został na straży, kiedy Will ostrożnie przeszedł za panią Coulter do małej figurki, leżącej nieruchomo w mroku.
Oto ona, jego najlepsza przyjaciółka, uśpiona. Wydawała się taka mała! Zdumiało go, że Lyra, tak pełna energii i siły, wyglądała tak łagodnie i spokojnie, kiedy spała. Pantalaimon leżał przy jej szyi pod postacią tchórza z błyszczącym futerkiem, wilgotne włosy Lyry przywierały do czoła.
Will ukląkł przy niej i odgarnął jej włosy. Twarz miała rozpaloną. Kątem oka dostrzegł złotą małpę sprężającą się do skoku i oparł dłoń na nożu, ale pani Coulter nieznacznie pokręciła głową i małpa się uspokoiła.
Nie dając niczego po sobie poznać, Will starał się dokładnie zapamiętać rozkład jaskini, kształt i wielkość każdego głazu, nachylenie podłoża, wysokość sklepienia nad śpiącą dziewczynką. Będzie musiał trafić tutaj po ciemku i tylko teraz miał szansę, żeby się rozejrzeć.
– Więc, jak widzisz, jest całkiem bezpieczna – odezwała się pani Coulter.
– Dlaczego ją tutaj trzymasz? Czemu nie pozwalasz jej się obudzić?
– Usiądźmy.
Nie skorzystała z krzesła, tylko usiadła obok niego na porośniętych mchem głazach u wejścia jaskini. Mówiła tak uprzejmie i miała w oczach taką smutną mądrość, że Will nabrał jeszcze większych podejrzeń. Czuł, że każde jej słowo było kłamstwem, każdy gest ukrywał groźbę, każdy uśmiech maskował fałsz. No, on również musiał ją oszukać: musiał ją przekonać, że jest niegroźny. Ale przecież oszukiwał z powodzeniem wszystkich nauczycieli, wszystkich policjantów, wszystkich pracowników opieki społecznej i wszystkich sąsiadów, którzy kiedykolwiek interesowali się nim i jego domem; przygotowywał się do tego przez całe życie.
Racja, pomyślał. Poradzę sobie z tobą.
– Chciałbyś się czegoś napić? – zaproponowała pani Coulter. – Ja też trochę wypiję... To nieszkodliwe. Patrz.
Rozcięła jakiś brązowawy, pomarszczony owoc i wycisnęła mętny sok do dwóch szklaneczek. Pociągnęła z jednej i podała drugą Willowi, który również łyknął świeżego, słodkiego napoju.
– Jak trafiłeś do tego miejsca? – zapytała.
– Nie było trudno cię śledzić.
– Najwidoczniej. Czy masz aletheiometr Lyry?
– Tak – potwierdził i pozostawił jej domyślności, czy potrafi go odczytywać.
– I masz nóż, jak rozumiem.
– Sir Charles ci powiedział?
– Sir Charles? Och... Carlo, oczywiście. Tak, powiedział. To fascynujące. Mogę go zobaczyć?
– Nie, oczywiście, że nie – odparł. – Dlaczego trzymasz tutaj Lyrę?
– Ponieważ ją kocham – wyjaśniła. – Jestem jej matką. Grozi jej straszliwe niebezpieczeństwo, a ja nie pozwolę, żeby coś jej się stało.
– Jakie niebezpieczeństwo? – zapytał Will.
– No... – zaczęła i postawiła swój pucharek na ziemi, pochylając się tak, że jej włosy spłynęły po obu stronach twarzy. Kiedy się wyprostowała, założyła je za uszy obiema rękami. Will poczuł woń jakichś perfum, których używała, połączony ze świeżym zapachem jej ciała, co przyprawiło go o dreszcz.
Jeśli pani Coulter zauważyła jego reakcję, niczym tego nie okazała.
– Słuchaj, Will – powiedziała – nie wiem, jak poznałeś moją córkę i ile już wiesz, i z pewnością nie wiem, czy mogę ci zaufać; ale jestem już zmęczona przymusem kłamania. Więc powiem ci prawdę... Odkryłam, że mojej córce grozi niebezpieczeństwo ze strony tych samych ludzi, do których należałam: ze strony Kościoła. Szczerze mówiąc, myślę, że chcą ją zabić. Więc, jak widzisz, stanęłam przed dylematem: słuchać Kościoła czy ratować córkę. A przecież byłam wierną służką Kościoła, najbardziej gorliwą ze wszystkich. Poświęciłam mu życie, służyłam z oddaniem. Ale miałam córkę... Nie zajmowałam się nią, kiedy była mała. Odebrano mi ją i wychowała się wśród obcych. Pewnie dlatego nie bardzo potrafiła mi zaufać. Ale kiedy dorastała, zobaczyłam grożące jej niebezpieczeństwo i już trzy razy próbowałam ją ratować. Musiałam zostać renegatką i ukryć się w tym odległym miejscu. Myślałam, że jesteśmy bezpieczne, ale skoro tak łatwo nas znalazłeś... rozumiesz, że to mnie martwi. Kościół nie zostanie daleko w tyle. A oni chcą ją zabić, Will. Nie pozwolą jej żyć.
– Dlaczego? Dlaczego tak jej nienawidzą?
– Z powodu tego, co ona zamierza zrobić, ich zdaniem. Nie wiem, co to jest; żałuję, że nie wiem, bo mogłabym jeszcze lepiej ją chronić. Ale na pewno jej nienawidzą i nie znają miłosierdzia.
Wychyliła się do przodu, mówiąc cicho, nagląco i z przejęciem.
– Dlaczego ci to mówię? – ciągnęła. – Czy mogę ci zaufać? Chyba muszę. Nie mogę już uciekać, nie mam dokąd pójść. Jeżeli jesteś przyjacielem Lyry, może zostaniesz także moim przyjacielem. Potrzebuję przyjaciół, potrzebuję pomocy. Wszystko teraz jest przeciwko mnie. Kościół mnie zniszczy tak jak Lyrę, jeśli nas znajdzie. Jestem sama, Will, sama z córką w tej jaskini, a wszystkie siły wszystkich światów próbują nas wytropić. I jeszcze ty się zjawiasz na dowód, jak łatwo nas znaleźć. Co zamierzasz zrobić, chłopcze? Czego chcesz?
– Dlaczego trzymasz ją tu uśpioną? – zapytał, uparcie pomijając jej pytania.
– A co by się stało, gdybym pozwoliła jej się obudzić? Natychmiast by uciekła. I nie przetrwałaby nawet pięciu dni.
– Ale dlaczego nie wyjaśniłaś jej tego i nie dałaś wyboru?
– Myślisz, że by mnie wysłuchała? Myślisz, że by mi uwierzyła, nawet gdyby mnie wysłuchała? Ona mi nie ufa. Ona mnie nienawidzi, Will. Na pewno o tym wiesz. Ona mną pogardza. Ja... nie wiem, jak to powiedzieć... kocham ją tak bardzo, że poświęciłam wszystko, co miałam... wielką karierę, szczęście, pozycję i bogactwo... rzuciłam wszystko, zamieszkałam w tej jaskini, jem suchy chleb i kwaśne owoce, żeby tylko utrzymać moją córkę przy życiu. A jeśli w tym celu trzeba ją uśpić, niech tak będzie. Ale muszę zachować ją przy życiu. Czy twoja matka nie zrobiłaby tyle dla ciebie?
Will poczuł zaskoczenie i gniew, że pani Coulter ośmieliła się wspomnieć o jego matce dla poparcia własnych argumentów. Potem pierwszy szok został zagłuszony przez myśl, że przecież matka wcale go nie chroniła; to on musiał ją chronić. Czy pani Coulter kochała Lyrę mocniej, niż Elaine Parry kochała jego? Ale to niesprawiedliwe: jego matka była chora.
Albo pani Coulter nie zdawała sobie sprawy z burzy uczuć, jaką rozpętały jej słowa, albo była szalenie sprytna. Spokojnie patrzyła pięknymi oczami, jak Will poczerwieniał i wiercił się z zakłopotaniem; przez chwilę była niesamowicie podobna do córki.
– Co chcesz zrobić? – zapytała.
– No, widziałem Lyrę – zaczął Will. – Na pewno żyje i chyba jest bezpieczna. To wszystko, co miałem sprawdzić. Więc teraz, kiedy to załatwiłem, mogę pójść na pomoc Lordowi Asrielowi, jak zamierzałem.
Zdziwiła się trochę, ale zapanowała nad sobą.
– Chyba nie chcesz... myślałam, że nam pomożesz – powiedziała całkiem spokojnie, tonem nie proszącym, tylko pytającym. – Nożem. Widziałam, co zrobiłeś w domu sir Charlesa. Możesz zapewnić nam bezpieczeństwo, prawda? Możesz nam pomóc w ucieczce.
– Pójdę już – oświadczył Will i wstał.
Pani Coulter wyciągnęła rękę. Smętny uśmiech, wzruszenie ramion i kiwnięcie głową, jakby w uznaniu dla godnego przeciwnika, który wykonał zręczny ruch na szachownicy: to właśnie wyrażał język jej ciała. Will stwierdził, że ją lubi, ponieważ była dzielna i przypominała starszą, mądrzejszą, bardziej skomplikowaną Lyrę. Nie mógł nic poradzić na to, że ją polubił.
Więc uścisnął jej dłoń, mocną, chłodną i miękką. Obejrzała się na złocistą małpę siedzącą za nią przez cały czas, wymieniły spojrzenia, których Will nie umiał zinterpretować.
Potem odwróciła się z uśmiechem.
– Żegnaj – powiedział, a ona szepnęła:
– Żegnaj, Will.
Wyszedł z jaskini, wiedząc, że śledzą go jej oczy, więc nie obejrzał się ani razu. Nigdzie nie widział Amy. Ruszył z powrotem tą samą drogą, którą przyszedł, trzymając się ścieżki, dopóki nie usłyszał przed sobą szumu wodospadu.
– Ona kłamie – powiedział do Iorka Byrnisona trzydzieści minut później. – Oczywiście, że kłamie. Kłamałaby nawet na własną niekorzyść, ponieważ zbyt kocha kłamstwo, żeby przestać.
– Więc jaki masz plan? – zapytał niedźwiedź, który wygrzewał się na słońcu, leżąc płasko na brzuchu w stercie śniegu pomiędzy głazami.
Will chodził tam i z powrotem, zastanawiając się, czy może użyć sztuczki, która się udała w Headington: za pomocą noża przejść do innego świata, tam znaleźć miejsce, gdzie leżała Lyra, wyciąć otwór do tego świata, przeciągnąć ją na drugą stronę i zamknąć okno. Oczywiste rozwiązanie; dlaczego się wahał?
Balthamos wiedział. W swojej własnej anielskiej postaci, migotliwej jak mgiełka w słońcu, oświadczył:
– Głupio zrobiłeś, że do niej poszedłeś. Teraz niczego już nie chcesz, tylko zobaczyć ją jeszcze raz.
Iorek wydał niski, cichy pomruk. Początkowo Will myślał, że niedźwiedź ostrzega Balthamosa, ale potem uświadomił sobie z lekkim zażenowaniem, że Iorek zgadza się z aniołem. Dotąd ci dwaj nie zwracali na siebie uwagi; zbyt różnili się rodzajem egzystencji; ale w tym punkcie najwyraźniej byli jednego zdania.
Will nadąsał się, ale to była prawda. Pani Coulter go oczarowała. Myślał o niej bez przerwy: kiedy wspominał Lyrę, zastanawiał się, czy będzie podobna do matki, kiedy dorośnie; kiedy wspominał Kościół, zastanawiał się, ilu księży i kardynałów usidliła ta kobieta; kiedy wspominał zmarłego ojca, zastanawiał się, czy budziłaby w nim wstręt czy podziw; kiedy wspominał matkę...
Poczuł bolesny skurcz w sercu. Odszedł od niedźwiedzia i stanął na skale, z której widział całą dolinę. W czystym, chłodnym powietrzu słyszał odległy stukot siekiery rąbiącej drzewo, stłumione brzęczenie żelaznego dzwonka na owczej szyi, szum wiatru w wierzchołkach drzew. Dostrzegał ostro i wyraźnie najdrobniejsze szczeliny w górskich zboczach na horyzoncie, a także sępy kołujące nad jakimś dogorywającym stworzeniem wiele kilometrów dalej.
Nie było wątpliwości; Balthamos miał rację. Ta kobieta rzuciła na niego urok. Przyjemne i kuszące było wspomnienie tych pięknych oczu, słodkiego głosu i ramion, które uniosły się, żeby odgarnąć lśniące włosy...
Z wysiłkiem powrócił do rzeczywistości i usłyszał całkiem inny dźwięk: odległe buczenie.
Próbował je zlokalizować i odkrył, że dochodzi z północy, z tego samego kierunku, skąd przyszli on i Iorek.
– Zeppeliny – odezwał się niedźwiedź, zaskakując Willa, który nie usłyszał nadejścia wielkiego zwierza, Iorek stanął obok niego i spojrzał w tym samym kierunku, a potem podniósł się na tylnych łapach, dwukrotnie wyższy od Willa, wytężając wzrok.
– Ile?
– Osiem – odparł Iorek po chwili, a potem Will też je zobaczył: małe plamki w jednym szeregu.
– Możesz określić, ile czasu zajmie im lot?
– Dolecą tutaj wkrótce po północy.
– Więc zostanie nam niewiele ciemności. Szkoda.
– Jaki masz plan?
– Zrobić otwór, zabrać Lyrę do innego świata i zamknąć przejście, zanim matka pójdzie za nią. Dziewczynka ma narkotyk, żeby obudzić Lyrę, ale nie potrafi dokładnie wyjaśnić, jak go używać, więc też będzie musiała przyjść do jaskini. Ale nie chcę jej narażać na niebezpieczeństwo. Może odciągniesz uwagę pani Coulter, kiedy to zrobimy.
Niedźwiedź chrząknął i zamknął oczy. Will rozejrzał się za aniołem i dostrzegł zarys jego sylwetki w kropelkach mgły rozświetlonych popołudniowym słońcem.
– Balthamosie – powiedział – wracam teraz do lasu, żeby znaleźć bezpieczne miejsce na pierwszy otwór. Potrzebuję cię, żebyś stanął na straży i uprzedził mnie, jak tylko ona się zbliży... albo ten jej dajmon.
Balthamos kiwnął głową i wzniósł skrzydła, żeby strząsnąć wilgoć. Potem wzbił się w zimne powietrze i poszybował nad doliną, kiedy Will zaczął szukać świata bezpiecznego dla Lyry.
W skrzypiącym, dudniącym podwójnym przedziale prowadzącego zeppelina wykluwały się ważki. Lady Salmakia pochyliła się nad pękającym kokonem barwy indygo, rozprostowywała wilgotne przejrzyste skrzydła ważki i pilnowała, żeby jej twarz jako pierwsza odbiła się w wielofasetowych oczach, koiła napięte nerwy, szeptała do połyskliwego stworzenia jego imię, uczyła je tożsamości.
Po kilku minutach kawaler Tialys miał robić to samo dla swojej ważki. Teraz jednak wysyłał wiadomość przez magnetytowy rezonator i całą uwagę skupiał na ruchach łuku oraz swoich palców.
Transmitował:
Do Lorda Roke:
Jesteśmy trzy godziny przed spodziewanym czasem przybycia do doliny. Konsystorska Komisja Dyscyplinarna zamierza wysłać oddział do jaskini zaraz po wylądowaniu.
Oddział podzieli się na dwie jednostki. Pierwsza jednostka wywalczy sobie drogę do jaskini i zabije dziecko, odcinając głowę na dowód śmierci. Jeśli to możliwie, schwytają także kobietę, chociaż w razie trudności mają ją zabić.
Drugi oddział ma pojmać chłopca żywcem.
Reszta sił zwiąże walką giroptery króla Ogunwe. Ocenia się, że giroptery nadlecą wkrótce po zeppelinach. Zgodnie z pańskimi rozkazami lady Salmakia i ja wkrótce opuścimy zeppelin i polecimy prosto do jaskini, gdzie spróbujemy obronić dziewczynkę przed pierwszym oddziałem i powstrzymać ich aż do nadejścia posiłków.
Oczekujemy na odpowiedź.
Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast.
Do kawalera Tialysa:
W świetle pańskiego raportu następuje zmiana planów.
W celu powstrzymania wroga przed zabiciem dziecka, co stanowiłoby najgorszą ewentualność, pan i lady Salmakia macie współpracować z chłopcem. Dopóki ma nóż, do niego należy inicjatywa, więc jeśli otworzy inny świat i zabierze do niego dziewczynkę, pozwólcie mu to zrobić i idźcie za nimi. Zostańcie przy nich przez cały czas.
Kawaler Tialys odpowiedział:
Do Lorda Roke:
Otrzymałem i zrozumiałem pańską wiadomość. Lady i ja wyruszamy natychmiast.
Mały szpieg zamknął rezonator i pozbierał swój ekwipunek.
– Tialys – dobiegł go szept z ciemności. – Wykluwa się. Lepiej już chodź.
Tialys wskoczył na podpórkę, gdzie jego ważka wydostawała się na świat, i delikatnie uwolnił ją z popękanego kokonu. Głaszcząc jej wielką groźną głowę, uniósł ciężkie czułki, wciąż wilgotne i skręcone, i pozwolił stworzeniu smakować swoją skórę, dopóki nie zdobył nad nim całkowitej władzy.
Salmakia ubierała swoją ważkę w uprząż, którą zawsze zabierała ze sobą: wodze z pajęczego jedwabiu, tytanowe strzemiona, siodło ze skóry kolibra. Uprząż prawie nic nie ważyła. Tialys zrobił to samo ze swoją zapiął pasy wokół ciała owada, zacisnął, dopasował. Ważka miała nosić tę uprząż do śmierci.
Potem szpieg szybko zarzucił sobie pakunek na ramię i rozciął naoliwioną powłokę zeppelina. Obok niego Salmakia dosiadła już swojej ważki i wypychała ją przez wąski otwór prosto w szarpiący prąd powietrza. Długie, kruche skrzydła zadrżały, a potem radość lotu wzięła górę i stworzenie zanurkowało w zapadający zmierzch. Kilka sekund później Tialys dołączył do Salmakii w szalejącym wietrze, jego wierzchowiec również rwał się do lotu.
Dwójka szpiegów wzleciała spiralą do góry w lodowatych prądach powietrznych, poświęciła chwilę na zorientowanie się w położeniu i ustaliła kurs na dolinę.