Ranek nadchodzi, noc obumiera, swoje pozycje opuszczają warty...
Rozległa złocista preria, którą duch Lee Scoresby'ego dostrzegł przelotnie przez okno, leżała cicha w pierwszych promieniach porannego słońca.
Złocista, lecz również brązowa, żółta, zielona i mieniąca się mnóstwem pośrednich odcieni; miejscami czarna, pokreślona smolistymi liniami i smugami; a także srebrzysta tam, gdzie słońce rozświetliło czubki zakwitających właśnie traw pewnego gatunku; i błękitna tam, gdzie odległe szerokie jezioro i bliższy, mniejszy staw odbijały niezmierzony błękit nieba.
I cicha, lecz nie całkiem, ponieważ lekki wietrzyk szeleścił w miriadach łodyżek, miliony insektów i innych małych stworzonek brzęczały, chrobotały i popiskiwały w trawie, a niewidoczny ptak wysoko w niebie wydzwaniał krótką zapętloną melodyjkę z kilku opadających nut, to bliżej, to dalej, ale nigdy tak samo.
W całym tym rozległym krajobrazie tylko dwie żywe istoty leżały ciche i nieruchome – chłopiec i dziewczynka pogrążeni we śnie, zwróceni do siebie plecami, w cieniu skalnego występu na szczycie niewielkiego urwiska.
Bladzi i nieruchomi, wyglądali jak martwi. Głód napiął im skórę na twarzach, ból wyżłobił linie wokół oczu. Pokrywał ich kurz, błoto i zaschnięta krew. Absolutny bezwład ich kończyn wskazywał na ostatnie stadium wyczerpania.
Lyra zbudziła się pierwsza. Słońce przesunęło się po niebie, minęło występ skalny i dotknęło jej włosów. Dziewczynka zaczęła się wiercić, a kiedy promienie słoneczne padły na jej powieki, poczuła, że coś wyciągają z głębiny snu jak rybę, powoli, ciężko i opornie.
Lecz ze słońcem nie mogła walczyć, więc odsunęła głowę, zakryła oczy ramieniem i wymamrotała:
– Pan... Pan...
Pod osłoną ramienia otworzyła oczy i wreszcie się rozbudziła. Nie ruszała się przez jakiś czas, bo strasznie bolały ją nogi i ramiona i całe ciało zdrętwiało ze zmęczenia; ale już nie spała, czuła lekki wietrzyk i ciepło słońca, słyszała chrobotanie owadów i dźwięczną jak dzwoneczek pieśń ptaka w górze. Wszystko było przyjazne. Zapomniała, jaki dobry jest świat.
Odwróciła się i zobaczyła Willa, wciąż pogrążonego we śnie. Ręka mu krwawiła; koszulę miał podartą i brudną, włosy sztywne od kurzu i potu. Patrzyła na niego przez długi czas, na drobne pulsowanie na szyi, na powoli wznoszącą się i opadającą pierś, na delikatne cienie rzucane przez jego rzęsy, kiedy słońce wreszcie do nich dotarło.
Wymamrotał coś i poruszył się. Nie chciała, żeby ją przyłapał na podglądaniu, więc spojrzała w drugą stronę, na mały grób, który wykopali poprzedniej nocy, szeroki ledwie na kilka dłoni, gdzie teraz spoczywały zwłoki kawalera Tialysa i lady Salmakii. W pobliżu leżał płaski kamień; wstała, podważyła go i ustawiła pionowo na grobie, a potem usiadła i, osłoniwszy oczy, rozejrzała się po równinie.
Preria zdawała się rozciągać w nieskończoność. Nigdzie nie była całkiem płaska: łagodne wzniesienia, niewielkie osypiska i rozpadliny urozmaicały teren we wszystkich kierunkach. Tu i tam stały kępy drzew tak wysokich, że wydawały się raczej sztucznie stworzone niż naturalne – ich proste pnie i ciemnozielone korony jakby gwałciły prawa perspektywy, tak wyraźnie były widoczne z odległości wielu kilometrów.
Bliżej jednak – dosłownie u podnóża urwiska, nie dalej niż sto metrów – błękitniał nieduży staw zasilany przez strumień wypływający ze skały; Lyra dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest spragniona.
Dźwignęła się na drżących nogach i powoli zeszła do wody. Strumień gulgotał i pluskał wśród omszałych głazów. Lyra po wielekroć zanurzała ręce w wodzie, żeby zmyć brud i błoto, zanim uniosła je do ust. Woda była tak zimna, że zęby bolały; napiła się z przyjemnością. Staw porastało dookoła sitowie, w którym skrzeczała żaba. Był płytki i cieplejszy od strumienia, co odkryła, kiedy zdjęła buty i weszła do niego. Stała przez długi czas w słońcu ogrzewającym głowę i całe ciało, rozkoszując się chłodnym mułem pod stopami i zimną wodą opływającą łydki.
Pochyliła się, zanurzyła twarz w wodzie i starannie wypłukała włosy, rozgarniając je palcami, żeby zmyć brud i kurz.
Kiedy zaspokoiła pragnienie i poczuła się trochę czystsza, podniosła wzrok na zbocze i zobaczyła, że Will się przebudził. Siedział, obejmując ramionami podciągnięte kolana, spoglądał na równinę, jak ona wcześniej, i zachwycał się jej bezmiarem. I światłem, i ciepłem, i ciszą.
Lyra powoli wdrapała się do niego i zobaczyła, że wycina w małym kamieniu nagrobnym imiona Gallivespian, a potem osadza kamień mocniej w ziemi.
– Czy one... – zaczął i wiedziała, że pyta o dajmony.
– Nie wiem. Nie widziałam Pana. Mam uczucie, że on jest niedaleko, ale nie wiem. Czy pamiętasz, co się stało?
Potarł oczy i ziewnął tak szeroko, że usłyszała, jak w szczękach mu trzeszczy. Potem zamrugał i potrząsnął głową.
– Niewiele – powiedział. – Wziąłem Pantalaimona, a ty podniosłaś... tego drugiego i przeszliśmy na tę stronę. Wszędzie świecił księżyc, postawiłem Pana, żeby zamknąć okno.
– A twój... drugi dajmon wyskoczył z moich objęć – powiedziała. – Próbowałam zobaczyć przez okno pana Scoresby'ego i Iorka, a kiedy się obejrzałam, już nie widziałam dajmonów. Nie wiem, dokąd pobiegł Pan.
– Ale nie czujemy tego co wtedy, kiedy weszliśmy do świata zmarłych. Kiedy naprawdę się rozdzieliliśmy.
– Nie – zgodziła się. – One są gdzieś niedaleko. Pamiętam, jak byliśmy mali, bawiliśmy się w chowanego, tylko że nigdy się nie udawało, bo byłam za duża, żeby schować się przed nim, i zawsze dokładnie wiedziałam, gdzie on jest, nawet jeśli udawał ćmę czy cokolwiek. Ale to dziwne – ciągnęła, mimowolnie przesuwając rękoma po głowie, jakby próbowała odpędzić czar. – Nie ma go tutaj, ale nie czuję się rozdarta, czuję się bezpieczna i wiem, że on też.
– One chyba są razem – mruknął Will.
– Tak, na pewno.
Nagle wstał.
– Patrz – powiedział – tam...
Osłaniał oczy dłonią i coś pokazywał. Podążyła za jego spojrzeniem i zobaczyła odległe drżenie, zupełnie inne niż drganie rozgrzanego powietrza.
– Zwierzęta? – zapytała z powątpiewaniem.
– Posłuchaj – dodał, przykładając rękę do ucha. Teraz, kiedy zwrócił jej uwagę na dziwne zjawisko, usłyszała bardzo odległy, niski, uporczywy turkot, prawie jak łoskot gromu.
– Zniknęły – oświadczył Will.
Mała plamka ruchomych cieni znikła, ale łoskot trwał jeszcze przez parę chwil. Potem nagle przycichł, chociaż i tak nie był głośny. Dwoje dzieci wciąż patrzyło w tę samą stronę i wkrótce znowu zobaczyli cienie. Po chwili dobiegł do nich dźwięk.
– Schowały się za jakimś wzgórzem – wywnioskował Will. – Są bliżej?
– Nie widzę dobrze. Tak, zawracają, popatrz, skręcają w tę stronę.
– No, jeśli mamy z nimi walczyć, najpierw chcę się napić.
Will zniósł plecak do strumienia, gdzie napił się do syta i z grubsza obmył. Stracił dużo krwi. Czuł się brudny; tęsknił za gorącym prysznicem z mnóstwem mydła i za czystym ubraniem.
Lyra patrzyła na... Czymkolwiek były, wyglądały bardzo dziwnie.
– Will! – zawołała. – One jadą na kołach...
Ale mówiła bez przekonania. Will wspiął się trochę wyżej na zbocze i osłonił oczy dłonią. Teraz widział już pojedyncze osobniki. Grupa, stado czy banda liczyła około tuzina istot i poruszała się, jak zauważyła Lyra, na kołach. Wyglądali jak skrzyżowanie antylopy z motocyklem, a nawet jeszcze dziwniej: mieli trąby jak słonie.
I kierowali się wyraźnie w stronę Willa i Lyry. Will wyjął nóż, ale Lyra, siedząca obok niego na trawie, już obracała wskazówki aletheiometru.
Odpowiedział szybko, kiedy stworzenia znajdowały się jeszcze w odległości kilkuset metrów. Igła śmignęła w lewo, w prawo, w lewo i w lewo, a Lyra obserwowała ja niespokojnie, ponieważ ostatnie odczyty sprawiły jej tyle trudności. Czuła się niezręcznie, kiedy z wahaniem pokonywała kolejne stopnie zrozumienia. Zamiast śmigać jak ptak od jednego etapu do następnego, stąpała krok za krokiem dla bezpieczeństwa; ale znaczenie okazało się wyraźne jak zawsze i wkrótce zrozumiała odpowiedź.
– One są przyjazne – oznajmiła. – Will, one nas szukają. Wiedzą, że tu jesteśmy... To dziwne, nie bardzo mogę odczytać... Doktor Malone?
Wymówiła to nazwisko raczej do siebie, ponieważ nie wierzyła, że doktor Malone znajduje się w tym świecie. Jednak aletheiometr wskazywał na nią wyraźnie, chociaż oczywiście nie mógł podać jej nazwiska. Lyra odsunęła przyrząd na bok i powoli wstała.
– Chyba powinniśmy zejść do nich – powiedziała. – Nie zrobią nam krzywdy.
Kilka stworów zatrzymało się i czekało. Przywódca wysunął się nieco do przodu z uniesioną trąbą i dzieci zobaczyły, jak się poruszał: odpychał się do tyłu bocznymi kończynami. Kilka stworzeń zeszło do stawu, żeby się napić, inne czekały, ale nie z łagodną, bierną ciekawością krów stłoczonych przy bramie. Posiadały indywidualność, żywą inteligencję, świadomość celu. To byli ludzie.
Will i Lyra zeszli po zboczu dostatecznie blisko, żeby z nimi rozmawiać. Pomimo zapewnień Lyry Will trzymał dłoń na rękojeści noża.
– Nie wiem, czy mnie rozumiecie – zaczęła Lyra ostrożnie – ale wiem, że jesteście przyjaciółmi. Chyba powinniśmy...
Przywódca poruszył trąbą i powiedział:
– Chodźcie do Mary. Wy jedziecie. My wieziemy. Chodźcie do Mary.
– Och! – zawołała Lyra i odwróciła się do Willa z radosnym uśmiechem.
Dwa stworzenia miały założone wodze i strzemiona z plecionego sznura. Żadnych siodeł: ich romboidalne grzbiety okazały się całkiem wygodne i bez tego. Lyra jeździła na niedźwiedziu, a Will na rowerze, żadne z nich jednak nigdy nie jeździło konno, co stanowiło najbliższy odpowiednik. Jednakże jeździec zwykle kieruje koniem, a dzieci wkrótce odkryły, że wcale tego od nich nie oczekiwano; wodze i strzemiona pomagały im tylko utrzymać równowagę. Stworzenia same podejmowały wszelkie decyzje.
– Dokąd... – zaczął Will, ale musiał przerwać i złapać równowagę, kiedy stworzenie poruszyło się pod nim.
Grupa zawróciła i ruszyła po lekkiej pochyłości, zjeżdżając powoli wśród trawy. Trochę trzęsło, ale to nie przeszkadzało, ponieważ stworzenia nie miały grzbietowego kręgosłupa; Will i Lyra siedzieli jak na wyściełanych sprężynujących krzesłach.
Wkrótce dotarli do tego, czego nie widzieli wyraźnie z urwiska: jednej z czarnych lub ciemnobrązowych ścieżek. I byli równie zdumieni jak wcześniej Mary Malone na widok tych gładkich kamiennych tras biegnących przez prerię.
Stworzenia wjechały na drogę i szybko nabrały prędkości. Droga przypominała bardziej rzekę niż autostradę, ponieważ miejscami poszerzała się, tworząc jakby małe jeziorka, a gdzie indziej rozdzielała się na wąskie kanały, które niespodziewanie znowu się łączyły. Całkowicie różniła się od racjonalnych dróg w świecie Willa, rozcinających wzgórza i przeskakujących doliny na mostach z betonu. Ta droga stanowiła część krajobrazu, nie narzucony element.
Jechali szybciej i szybciej. Will i Lyra nie od razu przyzwyczaili się do impulsów żywych mięśni i łomotania kół na twardym kamieniu. Początkowo Lyra miała więcej trudności od Willa, bo nigdy nie jeździła na rowerze i nie znała sztuczki z przechylaniem się w bok; ale zobaczyła, jak on to robi, i wkrótce zaczęła się rozkoszować szybkością.
Koła zbyt hałasowały, żeby mogli rozmawiać. Zamiast tego pokazywali: na drzewa, zdumieni ich wielkością i majestatem; na stado przedziwnych ptaków, którym przednie i tylne skrzydła nadawały obrotowy, spiralny ruch w powietrzu; na tłustą błękitną jaszczurkę, długą jak koń, wygrzewającą się na samym środku drogi (kołowe stworzenia rozdzieliły się i objechały ją z obu stron, a ona nawet nie zwróciła uwagi).
Słońce stało wysoko na niebie, kiedy zaczęli zwalniać. W powietrzu wyczuwali nieomylnie słony posmak morza. Droga wznosiła się w stronę urwiska; wkrótce posuwali się w spacerowym tempie.
Lyra, sztywna i obolała, zapytała:
– Czy możecie stanąć? Chcę zejść i iść piechotą.
Jej wierzchowiec poczuł szarpnięcie wodzy – nie wiadomo, czy zrozumiał, ale przystanął. Stworzenie Willa też się zatrzymało i dzieci zeszły na ziemię, zesztywniałe od nieustannych wstrząsów i podskoków.
Stworzenia przysunęły się do siebie, żeby porozmawiać, elegancko poruszając trąbami w rytmie wydawanych dźwięków. Po chwili ruszyły dalej. Will i Lyra z radością maszerowali wśród pachnących sianem, ciepłych, powoli toczących się stworzeń. Jedno czy dwa wysforowały się do przodu i wjechały na szczyt wzniesienia. Dzieci, które nie musiały już się skupiać na utrzymywaniu równowagi, przyglądały im się i podziwiały siłę i grację ich przyspieszeń, zwrotów, przechyłów.
Na szczycie wzniesienia przystanęli. Dzieci usłyszały, jak przywódca mówi:
– Mary blisko. Mary tam.
Spojrzały w dół. Na horyzoncie lśnił błękit morza. Szeroka, powolna rzeka wiła się wśród bujnych traw trochę bliżej, a u podnóża długiego zbocza, otoczona kępami niskich drzew i grządkami warzyw, leżała wioska. Stworzenia krzątały się wśród chat krytych strzechą, doglądały upraw lub pracowały pomiędzy drzewami.
– Teraz znowu jedziemy – oznajmił przywódca.
Nie jechali daleko. Will i Lyra ponownie wdrapali się na swoje wierzchowce, a inne stworzenia dokładnie sprawdziły ich równowagę i zbadały trąbami strzemiona jakby troszczyły się o bezpieczeństwo dzieci.
Potem wyruszyli, odpychając się bocznymi kończynami i przyspieszając na pochyłości, aż nabrali bardzo szybkiego tempa. Will i Lyra trzymali się mocno rękami i kolanami; pęd powietrza smagał im twarze, zwiewał włosy do tyłu i naciskał na gałki oczne. Łoskot kół, szum trawy po obu stronach, pewny i zdecydowany przechył na szerokim zakręcie, oczyszczająca szybkość – stworzenia to uwielbiały, a Will i Lyra odczuwali ich radość i śmiali się uszczęśliwieni.
Zatrzymali się pośrodku wioski, a inni, którzy widzieli nadjeżdżającą grupę, zebrali się dookoła, unosząc trąby i wymawiając słowa powitania.
A potem Lyra krzyknęła:
– Doktor Malone!
Mary wyszła z chaty, jednocześnie obca i znajoma, w spłowiałej niebieskiej koszuli. Miała przysadzistą figurę i czerstwe rumiane policzki.
Lyra podbiegła i objęła ją, a kobieta oddała uścisk. Will stanął z tyłu, ostrożny i nieufny.
Mary serdecznie ucałowała Lyrę, a potem podeszła przywitać się z Willem. A wówczas nastąpił dziwaczny krótki taniec współczucia i zakłopotania, trwający najwyżej sekundę.
Poruszona żałosnym wyglądem dzieci, Mary początkowo chciała objąć Willa tak jak Lyrę. Ale była dorosła, a on już prawie dorosły i nie chciała go potraktować jak dziecko. Mogłaby objąć dziecko, ale nigdy obcego mężczyznę; więc wycofała się w duchu, gdyż nade wszystko pragnęła uhonorować przyjaciela Lyry, żeby nie stracił twarzy.
Wyciągnęła więc do niego rękę, a on uścisnął jej dłoń i przebiegł pomiędzy nimi prąd zrozumienia i szacunku tak silny, że natychmiast przerodził się w sympatię. Każde z nich poczuło, że zyskało przyjaciela na całe życie; i mieli rację.
– To jest Will – powiedziała Lyra. – On jest z twojego świata... Pamiętasz, opowiadałam ci o nim...
– Jestem Mary Malone – przedstawiła się Mary – a wy dwoje na pewno chcecie jeść, wyglądacie na zagłodzonych.
Odwróciła się do stworzenia stojącego obok i wydala kilka tych śpiewnych pohukiwań, poruszając ramieniem.
Stworzenia natychmiast się rozeszły. Wyniosły z najbliższego domu dywaniki i poduszki i ułożyły je na ubitej ziemi pod pobliskim drzewem, którego gęste liście i nisko zwieszone gałęzie dawały chłodny, pachnący cień.
Jak tylko goście usadowili się wygodnie, gospodarze przynieśli gładkie drewniane misy pełne mleka, lekko pachnącego cytryną i cudownie orzeźwiającego; i małe orzechy podobne do laskowych, ale z bogatszym maślanym posmakiem; i sałatę świeżo zerwaną z grządki, ostre pikantne liście przemieszane z miękkimi i grubymi, wydzielającymi śmietankowy sok; i małe korzenie wielkości czereśni smakujące jak marchewka karotka.
Ale dzieci nie mogły jeść. Poczęstunek był zbyt obfity. Will pragnął zadowolić gościnnych gospodarzy, ale oprócz płynów zdołał przełknąć jedynie trochę płaskiego, lekko przypieczonego chleba przypominającego ciapaty lub tortille. Smakował zwyczajnie i w zupełności nasycił Willa. Lyra spróbowała po trochu wszystkiego, ale podobnie jak Will wkrótce stwierdziła, że ma dość.
Mary nie zadawała żadnych pytań. Ci dwoje przeżyli rzeczy, które wyryły na nich głębokie piętno; jeszcze nie chcieli o tym mówić.
Odpowiadała więc na ich pytania dotyczące mulefa i zrelacjonowała krótko, jak dostała się do tego świata; a potem zostawiła ich w cieniu drzewa, ponieważ widziała, że powieki im opadają i głowy się kiwają.
– Teraz nie musicie nic robić, tylko spać – powiedziała.
Popołudnie było ciepłe i spokojne, świerszcze sennie ćwierkały w cieniu drzewa. W niecałe pięć minut po przełknięciu resztek napoju Will i Lyra zapadli w głęboki sen.
– Oni są dwóch płci? – zapytała zdumiona Atal. -. Ale skąd wiesz?
– To łatwe – odparła Mary. – Ich ciała są inaczej ukształtowane. Inaczej się poruszają
– Nie są dużo mniejsi od ciebie. Ale mają mniej sarfu. Kiedy do nich przyjdzie?
– Nie wiem – przyznała Mary. – Chyba już niedługo. Nie wiem, kiedy to do nas przychodzi.
– Brakuje kół – powiedziała Atal ze współczuciem. Pieliły ogród warzywny. Mary zrobiła motykę, żeby oszczędzić sobie schylania; Atal używała trąby, więc musiały prowadzić przerywaną rozmowę.
– Ale wiedziałaś, że oni przybędą – zauważyła Atal.
– Tak.
– Czy to patyczki ci powiedziały?
– Nie – zaprzeczyła Mary, zarumieniona. Była naukowcem; dostatecznie źle się stało, że pozwalała sobie na konsultacje z I Ching, ale teraz czuła się jeszcze bardziej zakłopotana. – To był nocny obraz – wyznała.
Mulefa nie mieli jednego określonego słowa na sen. Natomiast miewali barwne sny i traktowali je bardzo poważnie.
– Nie lubisz nocnych obrazów – stwierdziła Atal.
– Owszem, lubię. Ale nie wierzyłam w nie aż do dzisiaj. Widziałam chłopca i dziewczynkę tak wyraźnie, i jakiś głos mi powiedział, żebym przygotowała się na spotkanie z nimi.
– Jaki rodzaj głosu? Jak mówił, skoro go nie widziałaś?
Atal nie bardzo umiała sobie wyobrazić mowę bez ruchów trąby, które wyjaśniały i definiowały słowa. Zatrzymała się w połowie rządka fasoli i spojrzała na Mary z ciekawością.
– No, właściwie widziałam – wyjaśniła Mary. – To była kobieta, albo mądra rodzaju żeńskiego, jak my, jak moi ludzie. Bardzo stara, a jednocześnie wcale nie stara.
„Mądrymi” mulefa nazywali swoich przywódców. Zobaczyła, że Atal wygląda na bardzo zainteresowaną.
– Jak mogła być jednocześnie stara i niestara? – zapytała.
– To jest na-podobieństwo – odparła Mary. Atal machnęła trąbą, uspokojona.
– Ona mi powiedziała – ciągnęła Mary – że powinnam spodziewać się dzieci. Powiedziała, gdzie i kiedy się pojawią. Ale nie wspominała dlaczego. Po prostu muszę się nimi opiekować.
– One są ranne i zmęczone – zauważyła Atal. – Czy powstrzymają odpływ sarfu?
Mary niepewnie podniosła wzrok. Wiedziała nawet bez lunety, że Cienio-cząsteczki uciekają coraz szybciej.
– Mam nadzieję – powiedziała – Ale nie wiem jak.
Wczesnym wieczorem, kiedy rozpalono ogniska do gotowania i wzeszły pierwsze gwiazdy, przybyła grupa obcych. Mary właśnie się myła; usłyszała turkot ich kół i podniecony pomruk głosów, więc pospiesznie wyszła ze swojej chaty, wycierając się po drodze.
Will i Lyra przespali całe popołudnie i dopiero teraz obudził ich hałas. Lyra usiadła zaspana i zobaczyła, że Mary rozmawia z pięcioma czy sześcioma mulefa, którzy otaczali ją, wyraźnie podnieceni; nie potrafiła jednak odgadnąć, czy się cieszą, czy złoszczą.
Mary zobaczyła ją i przerwała rozmowę.
– Lyro – powiedziała – coś się stało... Znaleźli coś, czego nie umieją wytłumaczyć... Nie wiem, co to jest... Muszę sama obejrzeć. To jakąś godzinę drogi stąd. Wrócę jak najszybciej. Korzystajcie ze wszystkiego w moim domu... Nie zatrzymam ich, tak im pilno...
– W porządku – powiedziała Lyra, jeszcze otumaniona od długiego snu.
Mary zajrzała pod drzewo. Will przecierał oczy.
– Naprawdę niedługo wrócę – obiecała. – Atal zostanie z wami.
Przywódca się niecierpliwił. Mary szybko zarzuciła mu wodze i strzemiona na grzbiet, przeprosiła za swoją niezdarność i dosiadła go od razu. Grupa zawróciła i odjechała w zapadający zmierzch.
Wyruszyli w innym niż dotąd kierunku, wzdłuż wybrzeża na północ. Mary nigdy przedtem nie jechała po ciemku i bała się szybkości jeszcze bardziej niż za dnia. Wjeżdżając pod górę, widziała księżyc lśniący na morzu daleko po lewej i jego srebrnosepiowy blask napełniał ją chłodnym, sceptycznym podziwem. Podziw był w niej, sceptycyzm w świecie, a chłód w obojgu.
Od czasu do czasu podnosiła wzrok i dotykała lunety w kieszeni na piersi, ale nie mogła jej użyć, dopóki się nie zatrzymali. Mulefa pędzili w pośpiechu i najwyraźniej wcale nie chcieli się zatrzymywać. Po godzinie ostrej jazdy skręcili w głąb lądu, porzucili kamienną drogę i powoli wjechali na szlak z ubitej ziemi, biegnący pomiędzy wysoką do kolan trawą, obok zagajnika kołowych drzew i na szczyt grani. W blasku księżyca mieniły się rozległe nagie wzgórza, gdzieniegdzie poprzecinane niewielkimi rozpadlinami, skąd wypływały strumienie wśród rosnących tam drzew.
Właśnie w stronę takiej rozpadliny prowadzili ją mulefa. Zsiadła, kiedy zjechali z drogi, i maszerowała wytrwale obok nich na szczyt wzgórza i w dół, do rozpadliny.
Słyszała ciurkanie wody, nocny wiatr w trawach i cichy szmer kół na ubitej ziemi. Słyszała, jak mulefa przed nią mamroczą coś do siebie. Potem się zatrzymali.
Na zboczu wzgórza, kilka metrów dalej, znajdował się jeden z otworów wykonanych zaczarowanym nożem, przypominał wejście do jaskini, ponieważ księżyc świecił trochę w głąb, zupełnie jakby otwór prowadził do wnętrza wzgórza; ale tak nie było. Z otworu wychodziła procesja duchów.
Mary poczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Wzdrygnęła się gwałtownie i złapała najbliższą gałąź, żeby się upewnić, że fizyczny świat nadal istnieje wokół niej.
Podeszła bliżej. Starzy mężczyźni i kobiety, dzieci, niemowlęta niesione na rękach, ludzie i inne istoty, coraz gęściej wysypywali się z ciemności w świat materialnej księżycowej poświaty – i znikali.
To było najdziwniejsze. Stawiali kilka kroków w świecie trawy, powietrza i srebrzystego światła, rozglądali się z twarzami zmienionymi radością – Mary nigdy nie widziała takiej radości – i wyciągali ramiona, jakby chcieli objąć cały wszechświat; a potem po prostu rozpływali się jak mgła lub dym, łącząc się z ziemią, rosą i nocnym wiatrem.
Kilku z nich zbliżyło się do Mary, jakby chcieli jej coś powiedzieć, i wyciągnęło ręce, a ona poczuła ich dotyk jak drobne ukłucia zimna. Jeden z duchów – stara kobieta – kiwnęła na nią, przywołując do siebie.
Potem przemówiła i Mary usłyszała jej głos:
– Opowiedz im historie. Właśnie tego nie wiedzieliśmy. Przez tyle czasu nie wiedzieliśmy! Ale one potrzebują prawdy. Tym się karmią. Musisz im opowiadać prawdziwe historie i wszystko będzie dobrze, wszystko. Tylko opowiadaj im historie.
A potem znikła. To była jedna z tych chwil, kiedy nagle przypominamy sobie sen, który z niejasnych powodów zepchnęliśmy w niepamięć, i powracają jak powódź wszystkie uczucia doznawane we śnie. Właśnie ten sen Mary próbowała opisać Atal, ten nocny obraz; lecz kiedy chciała ponownie go odnaleźć, rozwiewał się w powietrzu i znikał zupełnie jak te postacie. Sen uleciał.
Pozostała tylko słodycz tego uczucia i nakaz, żeby „opowiadać im historie”.
Mary spojrzała w ciemność. Im dalej sięgała wzrokiem w bezkresną ciszę, tym więcej widziała nadchodzących duchów, tysiące za tysiącami, niczym uchodźcy powracający do ojczyzny.
– Opowiadaj im historie – powtórzyła sobie.