Kość z bransoletką z jasnych włosów w koło...
Wodospad w Saint-Jean-les-Eaux spadał pomiędzy skalnymi iglicami na wschodnim krańcu ostrogi Alp, a elektrownia uczepiła się zbocza góry powyżej. Była to dzika okolica, ponure i niegościnne pustkowie, i nikt nie zbudowałby tutaj niczego, gdyby nie możliwość napędzania wielkich anbarycznych generatorów mocą tysięcy ton wody, która z rykiem przelewała się przez skalny próg.
W nocy po aresztowaniu pani Coulter panowała burzliwa pogoda. Nad ślepą kamienną fasadą elektrowni zeppelin zwolnił, walcząc z podmuchami wiatru. Reflektory na spodzie kadłuba sprawiały wrażenie, że pojazd stoi na kilku świetlnych nogach i stopniowo opuszcza się na ziemię.
Lecz pilot nie był zadowolony; na górskich zboczach wiatr tworzył zawirowania i przeciwstawne prądy. Poza tym kable, słupy, transformatory znajdowały się zbyt blisko: byle podmuch mógł zepchnąć na nie zeppelina pełnego łatwopalnego gazu i spowodować natychmiastową katastrofę. Deszcz ze śniegiem bębnił ukośnie o wielką sztywną powłokę pojazdu, hałasując tak, że niemal zagłuszał łoskot przeciążonych silników i ograniczał widoczność.
– Nie tutaj! – przekrzyczał hałasy pilot. – Polecimy za ostrogę!
Ojciec MacPhail obserwował z napięciem, jak pilot przesuwa do przodu przepustnicę i ustawia wyważenie silników. Zeppelin wzniósł się chybotliwie i przesunął ponad górską granią. Nogi ze światła nagle się wydłużyły i jakby wymacywały drogę po zboczu; ich dolne końce ginęły w kłębach zamarzającego deszczu.
– Nie możesz bardziej się zbliżyć do elektrowni? – zapytał Przewodniczący, wychylając się w przód, żeby jego głos dotarł do pilota.
– Nie, jeśli chcemy wylądować – odparł pilot.
– Tak, chcemy wylądować. Dobrze, posadź nas za granią.
Pilot wydał rozkazy, żeby załoga przygotowała się do cumowania. Ponieważ sprzęt, który mieli wyładować, był jednocześnie ciężki i delikatny, należało porządnie zabezpieczyć statek. Przewodniczący wyprostował się w fotelu, bębniąc palcami po poręczy i zagryzając wargi, ale nic nie mówił i pozwolił pilotowi pracować bez przeszkód.
Lord Roke obserwował go ze swojej kryjówki w poprzecznym przepierzeniu z tyłu kabiny. Kilka razy podczas lotu jego drobna ciemna sylwetka przesunęła się za metalową siatką, wyraźnie widoczna dla każdego, kto wybrałby akurat tę chwilę, żeby się obejrzeć; ale żeby podsłuchiwać rozmowy, Lord Roke musiał się pojawiać w widocznych miejscach. Nie mógł uniknąć ryzyka.
Przesunął się do przodu, wytężając słuch wśród wycia silników, łomotania gradu i deszczu, piskliwego zawodzenia wiatru na olinowaniach i tupotu butów na metalowych kładkach. Inżynier pokładowy wykrzyknął kilka liczb do pilota. Lord Roke z powrotem wycofał się w cień i trzymał mocno żebrowania, kiedy powietrzny statek zataczał się i opadał.
Wreszcie, wyczuwając po zmianach ruchu, że pojazd został prawie zacumowany, Lord Roke wrócił po ściankach kabiny do foteli na sterburcie.
Ludzie przechodzili w obie strony: załoga, technicy, księża. Wiele ich dajmonów miało postać psów, kipiących ciekawością. Po drugiej stronie przejścia pani Coulter siedziała czujna i milcząca, trzymając na kolanach złocistego dajmona, który obserwował wszystko ze złośliwym grymasem pyska.
Lord Roke zaczekał na okazję, po czym przemknął do fotela pani Coulter i błyskawicznie skrył się w cieniu pod jej ramieniem.
– Co oni robią? – wymamrotała.
– Lądują. Jesteśmy obok elektrowni.
– Zostaniesz ze mną czy zamierzasz pracować samodzielnie? – szepnęła.
– Zostanę z tobą. Muszę się schować pod twoim okryciem.
Pani Coulter nosiła ciężki płaszcz podbity futrem, niewygodny w ogrzewanej kabinie, ale nie mogła go zdjąć z powodu kajdanków.
– No to już – mruknęła, rozglądając się dookoła, a on wskoczył jej na piersi i znalazł wyściełaną futrem kieszeń, gdzie mógł bezpiecznie siedzieć. Złocista małpa starannie wsunęła pod spód jedwabny kołnierz pani Coulter, zupełnie jak wymagający kreator ubierający ulubioną modelkę, a jednocześnie dopilnowała, żeby Lord Roke całkowicie schował się w fałdach płaszcza.
Ledwie zdążył. Niecałą minutę później żołnierz uzbrojony w karabin podszedł, żeby wyprowadzić panią Coulter ze statku.
– Czy muszę nosić te kajdanki? – zapytała.
– Nie dostałem rozkazu, żeby je zdjąć – odparł. – Proszę wstać.
– Ale trudno mi się ruszać, kiedy nie mogę się niczego przytrzymać. Zesztywniałam... siedzę tutaj prawie przez cały dzień... Wie pan, że nie mam żadnej broni, bo mnie zrewidowaliście. Niech pan pójdzie zapytać Przewodniczącego, czy te kajdanki są naprawdę konieczne. Myślicie, że zamierzam próbować ucieczki w tej dziczy?
Lord Roke był odporny na jej wdzięk, lecz zainteresowany jej wpływem na innych. Strażnik był młody; powinni posłać gburowatego starego weterana.
– No – powiedział strażnik – na pewno nie, madame, ale nie mogę robić tego, czego nie ma w rozkazach. Na pewno pani rozumie. Proszę wstać, a jeśli pani się potknie, złapię panią za ramię.
Wstała i Lord Roke poczuł, że niezręcznie przesunęła się do przodu. Zwykle poruszała się z gracją, jakiej Gallivespianin nie widział u żadnej innej istoty ludzkiej; ta niezdarność była udawana. Kiedy dotarli do szczytu schodni, pani Coulter potknęła się i krzyknęła ze strachu, a Lord Roke poczuł szarpnięcie, kiedy strażnik chwycił ją za ramię. Usłyszał również zmianę w odgłosach otoczenia: wycie wiatru, regularne obroty silników wytwarzających energię do zasilania świateł, głosy w pobliżu wydające rozkazy.
Zeszli po schodni, pani Coulter ciężko oparta na ramieniu strażnika. Mówiła cicho i Lord Roke słyszał tylko jego odpowiedzi.
– Ten sierżant, madame... ten tam, przy dużej skrzyni, on ma klucze. Ale nie ośmielę się go poprosić, przepraszam panią.
– No trudno – ustąpiła ze słodkim westchnieniem żalu. – W każdym razie dziękuję.
Lord Roke usłyszał stąpnięcia obutych stóp po skale, a potem pani Coulter szepnęła:
– Słyszałeś o kluczach?
– Powiedz mi, gdzie jest ten sierżant. Muszę wiedzieć, gdzie i jak daleko.
– Około dziesięciu moich kroków. Na prawo. Duży mężczyzna. Widzę pęk kluczy przy jego pasie.
– To nie wystarczy, jeśli nie wiem, który to klucz. Widziałaś, jak zamykał kajdanki?
– Tak. Krótki pękaty klucz owinięty czarną taśmą.
Lord Roke opuścił się na rękach po gęstym futrze wewnątrz płaszcza, aż dotarł do obrąbka na wysokości kolan kobiety. Tam zawisnął i rozejrzał się dookoła.
Zainstalowano reflektor, który rzucał jaskrawy blask na mokre skały. Lecz kiedy Lord Roke spojrzał w dół, szukając cieni, zobaczył, że blask zaczyna kołysać się na boki w podmuchach wiatru. Usłyszał okrzyk i światło nagle zgasło.
Natychmiast opadł na ziemię i popędził przez zacinający deszcz ze śniegiem w stronę sierżanta, który skoczył do przodu, żeby złapać przewracający się reflektor.
W zamieszaniu Lord Roke wskoczył na nogę przebiegającego obok wielkiego mężczyzny, chwycił się kamuflującej bawełny wojskowych spodni – ciężkiej i przemoczonej na deszczu – i wbił ostrogę w ciało tuż nad butem.
Sierżant wydał zdławiony okrzyk i upadł niezdarnie, chwytając się za nogę. Nie mógł złapać tchu, próbował wezwać pomoc. Lord Roke zeskoczył z padającego ciała.
Nikt niczego nie zauważył: wycie wiatru, ryk silników i bębnienie gradu zagłuszyły okrzyk mężczyzny, a ciemność skryła upadek. Lecz w pobliżu byli inni, więc Lord Roke musiał działać szybko. Podbiegł do przewróconego człowieka z boku, gdzie pęk kluczy leżał w kałuży lodowatej wody, i przerzucał wielkie stalowe trzpienie, grube jak jego ramię i w połowie tak długie jak on, aż znalazł ten owinięty czarną taśmą. A potem musiał walczyć z zapięciem kółka, wystawiony na ryzyko trafienia gradem, śmiertelnym dla Gallivespianina. Lodowe kulki były wielkie jak jego dwie pięści.
– Nic panu nie jest, sierżancie? – zapytał nagle ktoś nad jego głową.
Dajmona żołnierza warczała i obwąchiwała sierżanta, który jakby zapadł w stupor. Lord Roke nie mógł czekać: skok, cios ostrogą i drugi mężczyzna upadł obok sierżanta.
Ciągnąc, napierając, szarpiąc, Lord Roke wreszcie otworzył kółko na klucze. Potem musiał zdjąć sześć innych kluczy, zanim dostał się do tego z czarną taśmą. Teraz w każdej chwili mogli znowu zapalić światła, ale nawet w półmroku musieli zauważyć dwóch nieprzytomnych mężczyzn...
Właśnie unosił klucz, kiedy rozległ się krzyk. Lord Roke z całej siły pociągnął masywny trzpień i, wlokąc ciężar za sobą, skrył się za kamieniem w ostatniej chwili, zanim załomotały wojskowe buty i głosy zawołały o światło.
– Postrzał?
– Nic nie słyszałem...
– Oddychają?
Potem zapłonął reflektor, zamocowany na nowo. Lord Roke został przyłapany na otwartej przestrzeni, równie widoczny jak lis w przednich światłach samochodu. Stał bez ruchu, strzelając oczami na lewo i prawo, i dopiero kiedy się upewnił, że wszyscy patrzą tylko na dwóch mężczyzn tak tajemniczo powalonych, zarzucił sobie klucz na ramię i pobiegł, omijając kałuże i głazy, prosto do pani Coulter.
Sekundę później otworzyła swoje kajdanki i bezgłośnie opuściła je na ziemię. Lord Roke wskoczył na skraj jej płaszcza i wspiął się na ramię.
– Gdzie jest bomba? – zapytał tuż przy jej uchu.
– Właśnie ją wyładowują. Tam, na ziemi, w wielkiej skrzyni. Nie mogę nic zrobić, dopóki jej nie wyjmą, i nawet wtedy...
– Dobrze – powiedział – uciekaj. Ukryj się. Zostanę tutaj i popilnuję. Uciekaj!
Zsunął się na jej rękaw i zeskoczył. Pani Coulter bez słowa odsunęła się od światła, najpierw powoli, żeby nie zwrócić uwagi strażnika, a potem skuliła się i pobiegła w smaganą deszczem ciemność na zboczu, poprzedzana przez złocistą małpę, która rozpoznawała drogę.
Za sobą słyszała nieprzerwany ryk silników, zdumione okrzyki i silny głos Przewodniczącego, który próbował zaprowadzić porządek w tym chaosie. Przypomniała sobie długi, dotkliwy ból i halucynacje, na które cierpiała po ukłuciu ostrogą kawalera Tialysa, i pożałowała dwóch mężczyzn.
Wkrótce jednak wspięła się wyżej po mokrych głazach i widziała w dole tylko drżący blask reflektora, odbity od wielkiego krągłego brzucha zeppelina; a potem światło znowu zgasło i słyszała tylko ryk silników, daremnie usiłujących zagłuszyć wiatr i szum wodospadu.
Inżynierowie z hydro-anbarycznej elektrowni usiłowali przeciągnąć kabel zasilający do bomby nad krawędzią wąwozu.
Problem pani Coulter nie polegał na tym, jak ujść z życiem z tej sytuacji; to była drugorzędna kwestia. Problem polegał na tym, jak wydostać włosy Lyry z bomby, zanim ją zdetonują. Lord Roke spalił włosy z koperty po jej aresztowaniu i rozrzucił popioły na nocnym wietrze; a potem dostał się do laboratorium i widział, jak umieścili mały ciemnozłoty loczek w komorze rezonacyjnej. Dokładnie znał położenie komory i wiedział, jak ją otworzyć, ale jaskrawe światło i błyszczące powierzchnie w laboratorium, nie wspominając o ciągle wchodzących i wychodzących technikach, uniemożliwiły mu działanie.
Więc musieli usunąć włosy już po uzbrojeniu bomby.
Zadanie okazało się jeszcze trudniejsze ze względu na to, co Przewodniczący zamierzał zrobić z panią Coulter. Energia bomby pochodziła z przecięcia więzi pomiędzy człowiekiem a dajmonem, co oznaczało ohydny proces rozdzielenia: siatkowe klatki, srebrna gilotyna. Ojciec MacPhail chciał przerwać stałe połączenie pomiędzy nią a złotą małpą i wykorzystać energię uwolnioną w ten sposób do unicestwienia jej córki. Ona i Lyra zginą z powodu jej własnego wynalazku. Przynajmniej stosownie, pomyślała.
Lord Roke był jej jedyną nadzieją. Lecz podczas szeptanej narady w zeppelinie zdradził jej tajemnicę swoich trujących ostróg: nie mógł używać ich często, bo z każdym ukłuciem jad robił się słabszy. Potrzebował całego dnia, żeby w pełni odtworzyć skuteczność trucizny. Wkrótce jego główna broń straci moc rażenia i wtedy pozostanie im tylko siła umysłów.
Pani Coulter znalazła schronienie pod skalną przewieszką, obok korzeni świerka uczepionego krawędzi wąwozu, skąd mogła się rozejrzeć.
Z tyłu i powyżej, na skraju przepaści, wystawiona na pełną siłę wiatru, stała elektrownia. Inżynierowie instalowali oświetlenie, żeby łatwiej doprowadzić kabel do bomby; słyszała niedaleko ich głosy wykrzykujące rozkazy i widziała za drzewami chybotliwe światła. Sam kabel, gruby jak męskie ramię, odwijano z gigantycznej szpuli umieszczonej na ciężarówce w górze zbocza i powoli opuszczano po skałach w takim tempie, że powinien dotrzeć do bomby za pięć minut lub nawet szybciej.
Przy zeppelinie ojciec MacPhail zebrał żołnierzy. Kilku stało na straży, spoglądając w deszczową ciemność z karabinami w pogotowiu, podczas gdy inni otwierali drewnianą skrzynię zawierającą bombę i przygotowywali ją do podłączenia kabla. W blasku reflektorów Pani Coulter widziała wyraźnie ociekającą deszczem, niezgrabną maszynerię, lekko przechyloną na skalnym podłożu. Słyszała trzaski wysokiego napięcia i buczenie reflektorów, których przewody kołysały się na wietrze w górę i w dół, rozpryskując deszcz i rzucając cienie na skalne zbocze niczym groteskowe skakanki.
Pani Coulter przerażająco dobrze znała część sprzętu: druciane klatki, srebrne ostrze gilotyny. Reszta aparatury nic jej nie przypominała; nie dostrzegała żadnej prawidłowości w cewkach, cylindrach, rzędach izolatorów, plątaninie rurek. Jednak gdzieś w tym chaosie znajdował się mały loczek włosów, od którego wszystko zależało.
Po lewej stronie zbocze opadało w ciemność, a daleko w dole błyskał bielą i grzmiał wodospad w Saint-Jean-les-Eaux.
Nagle rozległ się krzyk. Jeden z żołnierzy upuścił karabin, zatoczył się do przodu i upadł na ziemię, kopiąc, rzucając się i jęcząc z bólu. W odpowiedzi Przewodniczący wzniósł oczy w niebo, przyłożył ręce do ust i wydał przenikliwy wrzask.
Co on robi?
Po chwili pani Coulter już wiedziała. Ni mniej, ni więcej, tylko czarownica sfrunęła z nieba i wylądowała obok Przewodniczącego, który zawołał, przekrzykując wiatr:
– Szukaj w pobliżu! Jakieś stworzenie pomaga tej kobiecie. Zaatakowało już kilku moich ludzi. Ty widzisz po ciemku. Znajdź je i zabij!
– Coś nadchodzi – oznajmiła czarownica głosem, który dotarł do kryjówki pani Coulter. – Widzę to na północy.
– Nieważne. Znajdź tego stwora i zniszcz! – rozkazał Przewodniczący. – Nie może być daleko. I poszukaj tej kobiety. Ruszaj!
Czarownica wzbiła się w powietrze. Nagle małpa chwyciła panią Coulter za rękę i coś pokazała. To był Lord Roke, leżący na otwartej przestrzeni, na kępce mchu. Jak mogli go nie zauważyć? Ale widocznie coś mu się stało, ponieważ się nie ruszał.
– Idź i przynieś go – rozkazała.
Małpa skuliła się i przemykała od jednego głazu do drugiego, kierując się do małej plamki zieleni wśród skał. Jej złociste futro pociemniało od deszczu i przykleiło się do ciała, dzięki czemu wydawała się mniejsza i mniej widoczna, ale i tak straszliwie rzucała się w oczy.
Tymczasem ojciec MacPhail ponownie odwrócił się do bomby. Inżynierowie z elektrowni dociągnęli już do niej kabel, a technicy dokręcali zaciski i przygotowywali terminale.
Pani Coulter zastanawiała się, co teraz zrobi Przewodniczący, skoro jego ofiara uciekła. Potem ojciec MacPhail obejrzał się przez ramię i zobaczyła wyraz jego twarzy. Była tak napięta i skupiona, że przypominała bardziej maskę niż żywe oblicze. Wargi poruszały się w modlitwie, szeroko otwarte oczy wznosiły się w górę, nie zważając na siekący deszcz; wyglądał całkiem jak ponury hiszpański obraz jakiegoś świętego w męczeńskiej ekstazie. Pani Coulter poczuła nagłe ukłucie strachu, ponieważ dokładnie zrozumiała jego zamiar: zamierzał sam się poświęcić. Bomba zadziała niezależnie od obecności pani Coulter.
Przemykając od skały do skały, złocista małpa dotarła do Lorda Roke.
– Mam złamaną nogę – oznajmił spokojnie Gallivespianin. – Ostatni człowiek na mnie nadepnął. Słuchaj uważnie...
Kiedy złocista małpa go niosła, wyjaśnił dokładnie, gdzie znajduje się komora rezonacyjna i jak ją otworzyć. Właściwie na oczach żołnierzy, krok po kroku, od cienia do cienia dajmon umykał ze swoim drobnym ładunkiem.
Pani Coulter, która obserwowała ich, zagryzając wargi, nagle usłyszała szum powietrza i poczuła mocne uderzenie – w drzewo tuż obok. Sterczała tam drżąca strzała, nie dalej niż na odległość dłoni od lewego ramienia kobiety. Pani Coulter natychmiast rzuciła się w bok, zanim czarownica zdążyła znowu strzelić, i potoczyła się po zboczu w stronę małpy.
A potem wszystko nastąpiło jednocześnie, zbyt szybko: wybuchła strzelanina i kłąb gryzącego dymu wzbił się na zboczu, chociaż pani Coulter nie widziała płomieni. Złocista małpa, widząc swoją panią w niebezpieczeństwie, położyła na ziemi Lorda Roke i skoczyła jej na pomoc dokładnie w chwili, kiedy czarownica spikowała w dół z wyciągniętym nożem. Lord Roke oparł się o najbliższy głaz, a pani Coulter rzuciła się na czarownicę. Mocowały się zawzięcie wśród skał, podczas gdy złocista małpa wyrywała wszystkie igły z gałęzi sosny obłocznej należącej do czarownicy.
Tymczasem Przewodniczący wpychał swoją dajmonę-jaszczurkę do mniejszej ze srebrnych siatkowych klatek. Wyrywała się, skrzeczała i gryzła, ale on strząsnął ją z dłoni i szybko zatrzasnął drzwiczki. Technicy wykonywali ostatnie przygotowania, sprawdzali liczniki i wskaźniki.
Z góry spadła mewa z dzikim wrzaskiem i chwyciła w pazury Gallivespianina. Był to dajmon czarownicy. Lord Roke opierał się zaciekle, ale ptak trzymał go zbyt mocno. Potem czarownica wyrwała się z rąk pani Coulter, złapała postrzępioną sosnową gałąź i skoczyła w powietrze, by dołączyć do swojego dajmona.
Pani Coulter pobiegła w stronę bomby, czując, jak dym atakuje jej nos i gardło: gaz łzawiący. Prawie wszyscy żołnierze padli lub rozbiegli się, kaszląc (skąd się wziął ten gaz? – zadawała sobie pytanie), teraz jednak, kiedy wiatr zaczął go rozwiewać, znowu się gromadzili. Wielki żebrowany brzuch zeppelina wydymał się nad bombą, cumy naprężały się na wietrze, srebrzyste boki ociekały deszczem.
Lecz wtedy gdzieś wysoko rozległ się wrzask tak przeraźliwy, że pani Coulter zadzwoniło w uszach i nawet złocista małpa przywarła do niej w strachu. Sekundę później, wirując w plątaninie białych kończyn, czarnego jedwabiu i zielonych gałęzi, czarownica runęła z nieba prosto do stóp ojca MacPhaila i jej kości głośno chrupnęły o skałę.
Pani Coulter rzuciła się do przodu, żeby zobaczyć, czy Lord Roke przeżył upadek. Ale Gallivespianin był martwy. Jego prawa ostroga tkwiła głęboko w szyi czarownicy.
Sama czarownica jeszcze żyła i jej dygoczące wargi formowały słowa:
– Coś nadchodzi... coś jeszcze... nadchodzi...
To nie miało sensu. Przewodniczący przestępował już nad jej ciałem w drodze do większej klatki. Jego dajmona biegała wzdłuż ścianek mniejszej klatki, srebrna siatka dzwoniła pod jej pazurkami, żałosny głos błagał o litość.
Złocista małpa skoczyła na ojca MacPhaila, ale nie zamierzała atakować: wdrapała się na ramiona mężczyzny, żeby dosięgnąć skomplikowanego serca rurek i przewodów, komory rezonacyjnej. Przewodniczący próbował złapać dajmona, ale pani Coulter chwyciła ramię mężczyzny i zaczęła go odciągać. Nic nie widziała: deszcz zalewał jej oczy, a w powietrzu ciągle unosił się gaz.
I wszędzie dookoła trwała strzelanina: co się działo?
W chybotliwym świetle reflektorów kołysanych wiatrem wszystko wydawało się poruszać, nawet czarne głazy na górskim stoku. Przewodniczący i pani Coulter walczyli zaciekle, bijąc, drapiąc, szarpiąc, ciągnąc, gryząc; on był silny, a ona zmęczona, lecz była również zdesperowana i mogła go odciągnąć, gdyby nie oglądała się na swojego dajmona, który manipulował uchwytami. Czarne ruchliwe łapki obmacywały mechanizm ze wszystkich stron, ciągnęły, przekręcały, sięgały do środka...
Potem pani Coulter otrzymała cios w skroń. Upadła ogłuszona, a Przewodniczący wyrwał się i wgramolił do klatki, zakrwawiony, zamykając za sobą drzwi.
A małpa już otworzyła komorę – szklane drzwiczki na ciężkich zawiasach – i sięgała do środka: tam był lok włosów, tkwiący pomiędzy gumowymi wyściółkami w metalowym zacisku! Pani Coulter podźwignęła się na drżących rękach. Z całej siły potrząsnęła srebrną siatką, patrząc na ostrze, na migające terminale, na mężczynę w środku. Małpa odkręcała zacisk, a Przewodniczący z ponurym uniesieniem na twarzy skręcał razem druty.
Nastąpił silny błysk bieli, ostry trzask i małpa wyleciała wysoko w powietrze. Razem z nią wzniósł się mały złoty obłoczek; czy to były włosy Lyry, czy małpia sierść? Czymkolwiek to było, natychmiast rozpłynęło się w mroku. Pani Coulter na wpół uniosła się z ziemi, spazmatycznie zaciskając prawą rękę na drucianej siatce, w głowie jej huczało, serce waliło jak szalone.
Coś się stało z jej wzrokiem. Spłynęła na nią straszliwa jasność, zdolność widzenia najdrobniejszych szczegółów, i jej oczy skupiły się na jedynym ważnym szczególe we wszechświecie: do gumowej wyściółki zacisku w komorze rezonacyjnej przywarł jeden jedyny ciemnozłoty włos.
Krzyknęła przeraźliwie z rozpaczy i potrząsnęła klatką, resztkami sił próbując strącić włos. Przewodniczący przesunął rękami po twarzy, starł krople deszczu. Poruszył wargami, jakby coś mówił, ale nie słyszała ani słowa. Bezsilnie szarpała za siatkę, a potem rzuciła się całym ciężarem na maszynę, kiedy Przewodniczący połączył druty. Błysnęła iskierka i w całkowitej ciszy lśniące srebrne ostrze runęło w dół.
Coś gdzieś wybuchło, ale pani Coulter nic nie czuła.
Czyjeś ręce unosiły ją w górę; ręce Lorda Asriela. Nic już jej nie dziwiło; pojazd intencyjny stał za nim, idealnie poziomo ustawiony na zboczu. Lord Asriel wziął ją na ręce i zaniósł do statku, ignorując strzelaninę, kłęby dymu, ostrzegawcze i przerażone okrzyki.
– Czy on nie żyje? Czy to wybuchło? – zdołała wykrztusić.
Lord Asriel wspiął się na fotel obok niej, a irbisica wskoczyła za nimi, niosąc w pysku półprzytomną małpę Lord Asriel przejął stery i statek natychmiast skoczył w powietrze. Oczami zamglonymi z bólu pani Coulter spojrzała w dół na górskie zbocze. Ludzie biegali tu i tam jak mrówki; kilku leżało martwych, kilku rannych pełzało po skałach; wielki kabel z elektrowni wił się poprzez chaos, sięgając do błyszczącej bomby, gdzie skurczone ciało Przewodniczącego spoczywało w klatce.
– A Lord Roke? – zapytał Lord Asriel.
– Nie żyje – szepnęła.
Nacisnął guzik i świetlna lanca pomknęła w stronę zeppelina kolebiącego się na uwięzi. W okamgnieniu cały pojazd rozkwitł koroną białego ognia, która otoczyła statek intencyjny, wiszący bez ruchu i bez szwanku wśród żaru. Lord Asriel niespiesznie uniósł maszynę i patrzyli z góry, jak płonący zeppelin powoli, powoli przewraca się na bombę, kable, żołnierzy i całą resztę, i wszystko zaczęło koziołkować po zboczu w kłębowisku dymu i płomieni, nabierając szybkości i zapalając po drodze żywiczne drzewa, aż runęło w spienione wody katarakty, które uniosły szczątki daleko w ciemność.
Lord Asriel ponownie dotknął sterów i statek intencyjny ruszył szybko na północ. Lecz pani Coulter nie mogła oderwać oczu od tej sceny; przez długi czas oglądała się do tyłu, wpatrując się w ogień załzawionymi oczami, aż widziała tylko poziomą pomarańczową linię wyrytą w ciemności, zwieńczoną kłębami dymu i pary, a potem już nic.