Rozsieje was wszystkich żywych po świecie, gdzie każda cząsteczka pyłu tchnie radością.
Mary nie mogła spać. Za każdym razem, kiedy zamykała oczy, coś sprawiało, że wzdrygała się i budziła gwałtownie, napięta ze strachu, jakby znalazła się na skraju przepaści.
To się powtórzyło trzy, cztery, pięć razy, aż zrozumiała, że sen nie przyjdzie. Wstała więc, ubrała się po cichu i wyszła z chaty. Ominęła drzewo z gałęziami zwieszonymi jak namiot, pod którym spali Will i Lyra.
Księżyc świecił jasno i wysoko na niebie. Dmuchał rześki wiatr; cienie chmur przesuwały się po rozległym pejzażu niczym migrujące stada niewyobrażalnych bestii, pomyślała Mary. Ale zwierzęta migrowały w jakimś celu; widząc stado reniferów wędrujące przez tundrę albo antylopy gnu przemierzające sawannę, wiedziałeś, że idą tam, gdzie znajdą pożywienie albo dobre miejsce na odbycie godów i wychowywanie potomstwa. Ich ruch miał znaczenie. Chmury poruszały się na zasadzie czystego przypadku, w efekcie całkowicie dowolnych zdarzeń na poziomie atomowym i molekularnym; ich cienie pędzące przez prerię nic nie znaczyły.
A przecież poruszały się w znaczący sposób. Wydawało się, że mają jakiś cel. Podobnie jak ta noc. Mary czuła to wyraźnie, chociaż nie znała tego celu. Lecz w przeciwieństwie do niej chmury zdawały się wiedzieć, co robią i dlaczego, i wiatr też wiedział, i trawa. Cały świat był żywy i świadomy.
Mary wspięła się na zbocze i popatrzyła na bagniska, gdzie wzbierający przypływ ozdabiał srebrzystą koronką ciemne, lśniące połacie mułu i kępy sitowia. Cienie chmur wyglądały tam, jakby uciekały przed czymś strasznym albo spieszyły do czegoś cudownego. Ale co to było, nie wiedziała.
Skręciła w stronę zagajnika, gdzie stało jej obserwacyjne drzewo. Znajdowało się w odległości dwudziestu minut marszu; widziała je wyraźnie, górujące nad resztą, kłoniące potężną głowę w dialogu z wiatrem. Mieli sobie coś do powiedzenia, ale Mary ich nie słyszała.
Przyspieszyła kroku, poruszona podnieceniem wypełniającym noc, pragnąca w nim uczestniczyć. Właśnie o tym mówiła Willowi, kiedy ją zapytał, czy tęskni za Bogiem: o poczuciu, że cały wszechświat żyje, że wszystko jest połączone ze wszystkim więzami znaczenia. Dopóki była chrześcijanką, czuła się również połączona; kiedy odeszła z Kościoła, poczuła się wolna, lekka i swobodna we wszechświecie pozbawionym znaczenia.
A potem przyszło odkrycie Cieni i podróż do innego świata, i teraz ta noc kipiąca życiem, gdzie wszystko miało swój cel i znaczenie, ale nie dla niej. Została odcięta i nie mogła znaleźć połączenia, ponieważ Bóg nie istniał.
Na wpół z uniesieniem, na wpół z rozpaczą postanowiła wspiąć się na swoje drzewo i ponownie rozpłynąć się w Pyle.
Ale nie pokonała nawet połowy drogi do zagajnika, kiedy wśród szelestu liści i szeptu wiatru w trawie usłyszała odmienny dźwięk. Coś jęczało, głęboką, ponurą nutą jak organy. A na tym tle – trzaski łamanego pękającego drewna, przeraźliwe skrzypienie konarów.
Chyba nie jej drzewo?
Zatrzymała się na otwartej przestrzeni, gdzie wiatr smagał jej twarz, cienie chmur pędziły wokół niej i wysokie trawy chłostały jej uda. Obserwowała koronę zagajnika. Konary jęczały, gałązki pękały, wielkie płaty zielonego drewna odłupywały się jak drzazgi i spadały z wysoka na ziemię, a potem sama korona – korona drzewa, które Mary znała tak dobrze – drgnęła i powoli, powoli zaczęła się przechylać.
Każde włókno w pniu, kora, korzenie zdawały się protestować wielogłosym krzykiem przeciwko morderstwu. Ale drzewo padało i padało, na całej długości torowało sobie drogę przez zagajnik i jakby pochyliło się w stronę Mary, zanim runęło na ziemię niczym fala uderzająca o brzeg; ogromny pień podskoczył lekko i wreszcie osiadł z jękiem rozdzieranego drewna.
Podbiegła, żeby dotknąć rozsypanych liści. Znalazła swoją linę i potrzaskane szczątki platformy. Serce jej dudniło boleśnie. Wdrapała się na połamaną koronę drzewa, podciągając się na znajomych konarach pod nieznajomym kątem, i zatrzymała się w najwyższym miejscu, do którego zdołała dotrzeć.
Oparła się o konar i wyjęła lunetę. Przez bursztynowe szybki zobaczyła dwa zupełnie odmienne ruchy na niebie: chmury płynęły na tle księżyca w jedną stronę, a strumień Pyłu zdawał się je przecinać w całkiem innym kierunku.
Pył płynął szybciej i znacznie obficiej. Całe niebo jakby płynęło, ogromna niepowstrzymana powódź wylewała się ze świata, ze wszystkich światów, w jakąś ostateczną pustkę.
Powoli, jakby samoistnie rzeczy połączyły się w jej umyśle.
Will i Lyra wspomnieli, że zaczarowany nóż ma co najmniej trzysta lat. Tak im powiedział starzec w wieży.
Mulefa mówili, że sarf, który karmił ich świat od trzydziestu trzech tysięcy lat, zaczął zanikać właśnie trzysta lat temu.
Według Willa, gildia Torre degli Angeli, właściciele zaczarowanego noża, postępowała niedbale; nie zawsze zamykali otwarte okna. No, skoro Mary sama jedno znalazła, musiało istnieć dużo więcej.
Załóżmy, że przez cały ten czas Pył wycieka po trochu z ran, które zaczarowany nóż zadał naturze...
Zakręciło jej się w głowie, nie tylko na skutek kołysania, wznoszenia i opadania gałęzi, wśród których tkwiła. Ostrożnie włożyła lunetę do kieszeni, oplotła ramionami gałąź przed sobą i zapatrzyła się na niebo, księżyc, pędzące chmury.
Zaczarowany nóż odpowiadał za drobne wycieki na małą skalę. Powodował zniszczenia i wszechświat przez to cierpiał, więc musiała porozmawiać z Willem i Lyrą i znaleźć sposób, żeby to powstrzymać.
Ale wielka powódź na niebie to było coś zupełnie innego. Nowe i katastrofalne. I jeśli nie zostanie powstrzymane, nadejdzie kres wszelkiego świadomego życia. Jak pokazali jej mulefa, Pył powstawał, kiedy żywe istoty uzyskiwały świadomość; potrzebował jednak jakiegoś systemu sprzężenia zwrotnego, dla wzmocnienia i zabezpieczenia, tak jak mulefa mieli swoje koła i olejek z drzew. Bez czegoś w tym rodzaju wszystko musiało zniknąć. Myśl, wyobraźnia, uczucia zwiędną i umrą, pozostanie tylko brutalny automatyzm; ten krótki okres, kiedy życie posiadało samoświadomość, zgaśnie jak świeczka w każdym z miliardów światów, gdzie przedtem jasno płonął.
Mary czuła bolesny ciężar tej wiedzy. Zupełnie jakby przybyło jej lat. Czuła się jak zgrzybiała staruszka, znużona, schorowana, tęskniąca za grobem.
Niezgrabnie zeszła z gałęzi wielkiego powalonego drzewa i ruszyła z powrotem do wioski, wciąż czując wiatr we włosach, wiatr szumiący w liściach i trawie.
Na szczycie wzniesienia spojrzała po raz ostatni na strumień Pyłu, przecinany przez chmury gnane wiatrem z księżycem tkwiącym mocno pośrodku.
A wtedy zrozumiała wreszcie, co robią; zrozumiała wielki cel.
Próbowały powstrzymać odpływ Pyłu. Usiłowały jakoś zatamować straszliwą powódź: wiatr, chmury, księżyc, liście, trawa, wszystkie te cudowne rzeczy krzyczały w głos i rzucały się do walki, żeby zatrzymać Cienio-cząsteczki w tym wszechświecie, który tak wzbogaciły.
Materia kochała Pył. Nie chciała, żeby odszedł. Takie było znaczenie nocy i takie było znaczenie Mary.
Czyżby myślała, że w życiu nie ma sensu, nie ma celu, kiedy Bóg odszedł? Tak, właśnie tak myślała.
– No, teraz jest – powiedziała głośno i powtórzyła jeszcze głośniej: – Teraz jest!
Spojrzała ponownie na chmury i księżyc w powodzi Pyłu, kruche i skazane na zagładę, niczym tama z cienkich patyków i małych kamyczków próbująca powstrzymać Missisipi. Ale przynajmniej próbowali. I będą próbować dalej, aż do końca.
Mary nie wiedziała, jak długo przebywała na dworze. Kiedy intensywność przeżycia opadła, zastąpiona przez wyczerpanie, kobieta powoli zeszła ze wzgórza w stronę wioski.
W połowie drogi, obok małej kępy węzłokrzewów, zobaczyła coś dziwnego na mulistych płyciznach. Błysk bieli, regularny ruch: coś zbliżało się wraz z przypływem.
Stanęła nieruchomo i wytężyła wzrok. To nie mogły być tualapi, ponieważ zawsze wędrowały w stadach, a tutaj był jeden; ale wyglądał zupełnie tak samo: skrzydła jak żagle, długa szyja – jeden z ptaków, bez wątpienia. Nigdy nie słyszała, żeby wędrowały w pojedynkę, więc zawahała się, zanim pobiegła ostrzec mulefa; zresztą ptak się zatrzymał. Unosił się na wodzie blisko ścieżki.
I rozdzielał się... Nie, coś zeszło mu z grzbietu.
To był człowiek.
Widziała go całkiem wyraźnie, nawet z tej odległości: księżyc świecił jasno i wzrok jej się przyzwyczaił do nocnej poświaty. Spojrzała przez lunetę i pierzchły wątpliwości: to była ludzka postać, wydzielająca Pył.
Niósł coś, jakby długi kij. Przeszedł ścieżką szybko i pewnie; nie biegł, lecz poruszał się jak sportowiec lub myśliwy. Nosił prosty czarny strój, który powinien go dobrze maskować; ale przez lunetę był widoczny jak w świetle reflektorów.
Kiedy zbliżył się do wioski, Mary rozpoznała, co takiego niósł. Karabin.
Serce jej zamarło, jakby ktoś je oblał lodowatą wodą. Każdy włos na jej ciele stanął dęba.
Stała za daleko, żeby cokolwiek zrobić; nawet gdyby krzyknęła, nie usłyszałby jej. Musiała patrzeć, jak wszedł do wioski, jak rozglądał się w lewo i w prawo, przystawał i nasłuchiwał, przechodził od chaty do chaty.
Mary czuła się niczym księżyc i chmury próbujące powstrzymać Pył. Krzyknęła bezgłośnie: Nie patrz pod drzewo... Odejdź od drzewa...!
Ale on podchodził coraz bliżej i wreszcie zatrzymał się przed jej domem. Nie mogła tego znieść; schowała lunetę do kieszeni i zaczęła zbiegać po stoku. Chciała krzyknąć, zawołać cokolwiek, ale w samą porę zorientowała się, że zbudziłaby Willa i Lyrę, którzy mogli wtedy się zdradzić, więc nie wydała żadnego dźwięku.
Potem, ponieważ chciała wiedzieć, co robi mężczyzna, zatrzymała się i znowu wygrzebała lunetę. Musiała stanąć bez ruchu, żeby przez nią spojrzeć.
Otwierał drzwi jej chaty. Wchodził do środka. Znikł jej z oczu, chociaż widziała pozostałe po nim zawirowania Pyłu, jak dym rozganiany ręką. Czekała przez nieskończoną minutę, aż pojawił się ponownie.
Stanął w drzwiach i powoli przesuwał spojrzenie z lewa na prawo, zahaczając o drzewo.
Potem zszedł z progu i stanął bez ruchu, niemal zagubiony. Mary nagle uświadomiła sobie, jak bardzo jest widoczna na odkrytym stoku, wystawiona na strzał; ale mężczyzna interesował się tylko najbliższym otoczeniem i kiedy upłynęła kolejna minuta, odwrócił się i cicho odszedł.
Obserwowała każdy jego krok na nadrzecznej ścieżce i widziała wyraźnie, jak usiadł ze skrzyżowanymi nogami na grzbiecie ptaka, który bezszelestnie odpłynął. Pięć minut później zniknęli w ciemnościach.