Około jedenastej Jim poczuł głód i odgrzał sobie w kuchence mikrofalowej puszkę, chili con carne. Ledwie zjadł, zadzwonił dzwonek do drzwi. Poszedł otworzyć, wycierając po drodze usta kawałkiem papieru kuchennego. Pod drzwiami stała jego „drużyna A”: Cień, Randy, Edward, Freddy i Sue-Marie. Wszyscy byli ubrani na ciemno i mieli wełniane czapki, a Cień – choć i tak zwracał uwagę swoim wzrostem – miał kaptur.
– Niezły budynek, panie Rook – mruknął Freddy. – Mieszkał tu Scratch Daddy?
– Gdybym wiedział, kto to jest, pewnie bym ci odpowiedział na to pytanie.
– Najbardziej czadowy mikser we wszechświecie. Sue-Marie weszła do salonu i zaczęła po nim krążyć z otwartymi ustami.
– Niesamowite… – powiedziała. – Jak w zamku Draculi.
– Jadł pan chili na kolację? – spytał Randy, pociągnąwszy nosem. – Wrzuca pan do chili pokruszone płatki kukurydziane? Ja zawsze tak robię. Nadaje to fasoli lepszą konsystencją. A mój stryj dodaje do swojej popiołu z papierosa… słyszał pan kiedyś o czymś takim?
– To było chili z puszki. Nie mam czasu gotować.
Cień podszedł do portretu Roberta H. Vane’a.
– A więc ten gość tutaj się chowa? Rany, naprawdę dziwny obraz…
Zebrali się wokół malowidła. – Nie wiem na pewno, czy będzie próbował wyjść dziś – wieczorem – powiedział Jim. – Możliwe, że będziemy musieli czekać dwie albo trzy noce, a może nawet dłużej… nie wiadomo. Mam jednak przeczucie, że on musi nieustannie zbierać nowe zdjęcia ludzi… tak, jak wampiry potrzebują nieustannie świeżej krwi. W końcu był uwięziony przez niemal czterdzieści lat i do odbudowania swojej siły może potrzebować dużo świeżego ludzkiego zła.
– Panie Rook, powiedział pan w szkole, że potrafi pan widzieć zmarłych, demony i tak dalej. Czy kiedy Vane wyjdzie z tego obrazu… jeżeli wyjdzie… my też go zobaczymy? – spytał Freddy.
– Nie wiem. Może go ujrzycie, ale nie jestem pewien, bo jeszcze nigdy nie miałem z czymś takim do czynienia. To, co kryje się w portrecie, nie jest duchem w zwykłym znaczeniu tego słowa, bo reprezentuje tylko jedną część osobowości Roberta H. Vane’a. Poza tym on się zmutował. Jak już mówiłem, jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ma nogi jak trójnóg fotograficzny, jedno oko, podobne do obiektywu aparatu fotograficznego, i rękę jak flesz.
– Pół człowiek, pół maszyna – podsumował Randy. – Jak Robocop. Albo Seven of Nine ze Star Treka.
– Ale Robocop i Seven of Nine to postacie z filmów, a Robert H. Vane jest prawdziwy – oświadczyła Sue-Marie.
Jim wziął do ręki splątany kłąb sznurka, do którego końca przywiązany były mały bożonarodzeniowy dzwoneczek, otwieracz do puszek i dwa pęczki kluczy.
– Zawieszę to w poprzek obrazu. Jeżeli będzie chciał wyjść, powinniśmy go usłyszeć.
– I co wtedy?
– Podążymy za nim. To wszystko, co możemy zrobić.
W tym momencie do salonu weszła Tibbles. Stanęła i rozejrzała się wokół.
– Co się stało pana kotu? – spytała przerażona Sue-Marie.
– Pan Vane próbował go podpalić, ale nie do końca mu się to udało.
Tibbles zrobiła rundę wokół salonu, po kolei podejrzliwie obwąchując uczniów Jima. Wyglądało na to, że wszystkich zaakceptowała, bo kiedy skończyła przegląd, wspięła się Cieniowi na nogę i zaczęła ocierać mu się o kolano.
Jim podrapał kotkę za uszami.
– Wygląda teraz dość paskudnie, ale niedługo futro jej odrośnie. To cud, że nie zginęła.
– Może wcale nie cud – mruknął Edward. – Jest w końcu kotem, a zwierzęta nie mają złej części osobowości. Przecież nie umieją odróżniać dobra od zła.
Cień próbował oderwać Tibbles od nogawki.
– Aua! Może nie odróżnia dobra od zła, ale wie, jak wbijać pazury!
Jim oprowadził swoją drużynę po mieszkaniu. Sue-Marie była zachwycona łazienką i wprosiła się pod prysznic. Randy zbadał kuchnię, przejrzał leżące tam książki i poczęstował się dużą łyżką chili, które Jim zostawił. Cień obejrzał kolekcję płyt Jima, cały czas kręcąc przy tym głową.
– Człowieku, muszę kiedyś wpaść i dobrać panu muzę. Co to jest Fountains oj Wayne? Potrzebuje pan trochę Choppy, Kingpina Skinny Pimpa i Ying Yang Twins.
Edward usiadł przy stole w jadalni i zaczął przeglądać należące do Giovanniego Boschetto albumy.
– Niektóre z tych zdjęć dawnego Los Angeles są naprawdę niesamowite. Niech pan spojrzy na to: Drzewo pomarańczowe, które umarło przez noc, Simi Valley, tysiąc osiemset osiemdziesiąty dziewiąty rok. Kim są ci ludzie w kapturach, którzy Stoją dookoła? Wyglądają na członków Ku-Klux-Klanu.
– Giovanni Boschetto zebrał setki przedziwnych fotografii – odparł Jim. – Moim zdaniem kolekcjonował wszystkie zdjęcia, które mogły być zrobione przez Roberta H. Vane’a. Wszystkie wizerunki czystego zła.
– Ma pan dziwne fotki na ścianach – stwierdziła Sue-Marie. Stanęła tuż obok Jima, przyciskając lewą pierś do jego ramienia. – Nie wiem, jak pan może tu spać. Ja bym nie mogła… bez kogoś, kto by mnie przytulił.
Jim popatrzył na nią. Odwzajemniła jego spojrzenie i zamrugała czarnymi jak sadza powiekami, jakby chciała powiedzieć: „No co?”.
– Słuchajcie, mam mnóstwo coli, gatorade i pączków, a jeżeli ktoś zgłodnieje, mogę zrobić hot dogi – powiedział. – Proponuję, żebyśmy usiedli w kuchni i słuchali, czy Vane nie próbuje wyjść.
– Nie będziemy trzymać warty przy obrazie?
– Nie możemy być za blisko niego. Widzieliście, co może zrobić za pomocą swojego flesza. Jeżeli wyjdzie z obrazu i zobaczy, że stoimy mu na drodze, w jadłospisie będą skremowani uczniowie.
– Ludzki popiół… – mruknął Randy. – Mógłby być dobry do chili.
Usiedli wokół kuchennego stołu i przez ponad dwie godziny rozmawiali. Uczniowie mówili o swoich ulubionych filmach, programach telewizyjnych, muzyce. Opowiadali o tym, kim chcą zostać po skończeniu szkoły. Cień był przekonany, że uda mu się stworzyć „imperium stylu”. Zamierzał produkować płyty hiphopowe i DVD, projektować modę męską, chciał być menedżerem gwiazd sportu i międzynarodowym wzorem wszystkiego, co byłoby cool. Sue-Marie pragnęła „latać po świecie, jak robiła to Diana, i pomagać ludziom, którzy nie mają wykształcenia ani jedzenia”. Edward zamierzał pisać programy komputerowe, które pozwolą ludziom stworzyć sobie całkowicie wymyślone życie: z fotografiami z dzieciństwa, świadectwami szkolnymi, historią kredytową i szczegółami urlopów w miejscach, w których nigdy tak naprawdę nie byli.
– To fantastycznie użyteczne, jeżeli jest się oszustem, bigamistą albo ma się tak nudne życie, że człowiek czuje się, jakby ciągle walił głową o ścianę – oświadczył.
Kiedy włoski zegar w salonie wybił wpół do trzeciej, wszyscy posprawdzali zegarki. Wypili już jedenaście puszek coli, trzy czwarte wielkiej butli gatorade i zjedli prawie całą podwójną paczkę oreos.
– Wygląda na to, że nie będzie przedstawienia z Vane’em Porąbajnem – stwierdził Freddy.
Jim potarł oczy.
– Dajmy mu czas do czwartej, a potem możemy się przespać.
– Może wie, że na niego czekamy? – zasugerowała Sue-Marie.
– Prawdopodobnie tak – odparł Jim. – Sądzę, że zdaje sobie sprawę ze wszystkiego, co się wokół niego dzieje, ale równocześnie bardzo mu się spieszy. Musi nadrobić masę czasu i zebrać mnóstwo dusz.
– Mnie czekanie nie przeszkadza – oświadczył Randy, wydrapując resztki chili z garnka i oblizując łyżkę. – Al następnym razem przyniosę trochę produktów i zrobię dla wszystkich gumbo. Lubicie gumbo z kurczaka?
– Ja jestem wegetarianinem – powiedział Edward.
– Nic nie szkodzi, możesz zjeść gumbo, a kurczaka odłożyć.
Nagle Freddy uniósł dłoń.
– Ciii! Słyszeliście?
Zamilkli i zaczęli nasłuchiwać. Jim słyszał jedynie pomrukującą lodówkę, terkoczący klimatyzator i stłumiony śmiech, dolatujący z czyjegoś zbyt głośno nastawionego telewizora.
– O co chodzi, Freddy? – spytała Sue-Marie.
– Nie wiem, ale to brzmiało, jakby ktoś zatrzasnął drzwi.
– Zaczekajcie – powiedział Jim.
Wyszedł z kuchni i podszedł ostrożnie do drzwi salonu. Zanim przenieśli się do kuchni, zostawił je uchylone na kilka centymetrów, by słyszeć ewentualne podzwanianie przedmiotów na zawieszonym na portrecie sznurku.
Stanął przed drzwiami i zaczął nasłuchiwać. Kiedy uznał, że w salonie panuje cisza, zaczął powoli otwierać drzwi. Skrzypnęły lekko, ale oprócz tego jedynym słyszalnym dźwiękiem był tylko śmiech dochodzący z telewizora sąsiada. Spojrzał w kierunku kuchni – członkowie jego „oddziału” obserwowali go z napiętymi twarzami.
– Wszystko gra – powiedział nagle schrypniętym głosem. – Chyba nic się nie rusza.
Pchnął drzwi i zajrzał do pokoju. Salon oświetlała jedynie mała stolikowa lampka z kloszem w stylu Tiffany’ego, zrobionym z brązowego szklą. Wyglądało na to, że wszystko jest na swoim miejscu. Pled był pomięty dokładnie tak samo jak poprzednio, a poduszki na kanapie, na których spala Tibbles, tak samo wgniecione.
Jim wszedł do pokoju i zaczął powoli podchodzić do obrazu. Robert H. Vane stał w zwykłym miejscu, z czarnym materiałem udrapowanym wokół głowy. Ale sznurek z dzwoniącymi przedmiotami, który zawiesili na obrazie, był przerwany, a dzwoneczki i klucze stopiły się w pokurczone grudki metalu. Jim wziął do ręki jeden z końców sznurka i stwierdził, że został przepalony.
Kiedy uświadomił sobie, co się stało, poczuł rozchodzący się po plecach chłód. Wizerunek Roberta H. Vane’a był jedynie zamalowaną płaszczyzną, więc pozostał na płótnie, ale jego cieniste ja musiało być ukryte w tlenku srebra, znajdującym się pod warstwą farby. Teraz wypełzło z ram i odeszło, a oni w ogóle nie zdawali sobie z tego sprawy. Dźwięk, który usłyszał Freddy, był trzaśnięciem zamykających się drzwi do mieszkania.
– Chłopaki! – wrzasnął Jim. – Cień! Sue-Marie! Edward!
Jego Oddział A natychmiast pojawił się w drzwiach.
– Co się stało?
Jim pokazał sznurek.
– Vane wydostał się. Popatrzcie: stopił dzwoneczki, aby go nie zdradziły. Odgłos, który słyszeliśmy, powstał, kiedy wychodził z mieszkania.
– Nie mógł odejść daleko – stwierdził Freddy. – Jeżeli ma zamiast nóg fotograficzny trójnóg…
– Nie wiesz, jak szybko może się poruszać – powiedział Jim. – Jest szybszy od pająka.
– Bleee… – jęknęła Sue-Marie. – Nienawidzę pająków.
– Sprawdźmy, czy nie da się go dogonić – zaproponował Randy. – Co innego mamy do roboty?
– Jeśli chcecie ryzykować, ruszajmy. – Jim wziął ze stołu kluczyki od samochodu i cała szóstka rzuciła się do wyjścia, hałaśliwie potykając się o zgromadzone w holu buty Giovanniego Boschetto.
– To wszystko… pańskie? – spytał Cień, biorąc do ręki brązowo-biały mokasyn z białymi kuleczkami ze skóry, przymocowanymi cienkimi rzemykami do wierzchu eleganckiego pantofla. Mokasyny idealnie nadawały się do pokazywania się w loży VIP-ów na wyścigach konnych.
– Poprzedniego lokatora – odparł Jim. – Ja tak nie szpanuję.
Cień uniósł na czoło swoje ciemne okulary i zlustrował go od stóp do głów.
– Raczej nie… – przyznał.
Pobiegli korytarzem i po chwili Freddy wcisnął guzik windy.
Kiedy przyjechała, szybko wcisnęli się do środka. Jadąc powoli w dół, z zainteresowaniem przyglądali się swoim wielokrotnym odbiciom w lustrach.
– Pamiętajcie: jeżeli go zobaczymy, tylko za nim pójdziemy, nic więcej – zarządził Jim. – Nie chcę żadnych konfrontacji. Jest zbyt niebezpieczny.
– Moglibyśmy wziąć broń – powiedział Cień. – Doganiamy go i BAM! Wystarczy wsadzić mu parę kulek w łeb.
– To byłoby morderstwo pierwszego stopnia – oświadczy! Edward.
– Jakie morderstwo? Koleś nie żyje od stu pięćdziesięciu lat! Poza tym to w połowie facet, a w połowie aparat fotograficzny… nie da się nikogo aresztować za aparatobójstwo.
Wysiedli na dole, przeszli przez hol i wyszli obrotowymi drzwiami na ulicę. Choć minęła już trzecia rano i od oceanu wiała lekka bryza, było nietypowo zimno jak na tę porę roku. Po ulicy, szurając o asfalt, przeleciała gazeta, i Jim poczuł dreszcz przerażenia. Nigdzie nie było widać Roberta H. Vane’a z czarnym materiałem na głowie, kroczącego na pająkowatych nogach.
Jim zakaszlał.
– Obawiam się, że nam umknął. Chyba powinniśmy się przespać.
– Tam… ta furgonetka! – zawołał nagle Freddy. – To jego, no nie?
Po przeciwnej stronie ulicy, zaparkowana pod łukowato sklepionymi podcieniami, stała ukryta w cieniu ciemnobrązowa furgonetka. Mimo ciemności można było dostrzec złote litery, układające się w napis: FOTOGRAFIE W STARYM STYLU. Musiano dopiero co uruchomić silnik, bo z rury wydechowej buchnął kłąb spalin.
– Masz rację – przyznał Jim. – Jedziemy za nim.
Lincoln stał zaparkowany na końcu kwartału domów, dwoma kołami na chodniku. Pobiegli do samochodu i wsiedli – Sue-Marie i Edward z przodu, pozostała trójka uczniów z tyłu.
– Nie ma miejsca na kolana… – poskarżył się Cień.
Jim uruchomił silnik i lincoln ciężko stoczył się z krawężnika. We wstecznym lusterku Jim widział, że furgonetka powoli wyjeżdża spod łukowatego sklepienia. Nie ruszał, chcąc najpierw zobaczyć, w jakim kierunku Vane pojedzie. Furgonetka skierowała się na zachód, ku oceanowi, Jim musiał więc mocno przekręcić kierownicę i zawrócić o sto osiemdziesiąt stopni, czemu towarzyszył jęk zawieszenia lincolna i pisk opon przypominający wrzask wściekłego kota. By nie stracić równowagi, Sue-Marie mocno złapała Jima za udo i przycisnęła się do niego całym ciałem. Po chwili samochód wrócił do pionu, ale dziewczyna się nie odsunęła.
Furgonetka jechała bardzo szybko. Na ulicach niemal nie było ruchu, toteż Jim starał się zachowywać jak największy dystans. Minęli Dziesiątą, Dziewiątą i Ósmą, po czym furgonetka, bez włączania kierunkowskazu, skręciła w Siódmą.
– Jak na trupa, prowadzi całkiem nieźle – stwierdził Freddy.
Randy pociągnął nosem i pokręcił głową.
– Założę się, że za kierownicą siedzi ta kobieta. Patrz, przejechali na czerwonym… o, znowu. Tak jeździ moja siostra.
Furgonetka skręciła w lewo w Pico, a potem w prawo, w Palimpsest – ulicę pełną obskurnych apartamentowców i tanich hoteli o nijakich fasadach. Po dwustu metrach – bez kierunkowskazu – wjechała na chodnik i stanęła. Jim również się zatrzymał i natychmiast zgasił światła.
Siedzieli i czekali. Furgonetka zatrzymała się przed dwupiętrowym budynkiem z lat 20. XX wieku z wielkimi szybami wystawowymi, oprawnymi w masywne metalowe ramy. Biała farba na fasadzie łuszczyła się jak martwy naskórek, a okna były zamalowane na czarno. Nad frontowymi drzwiami widać było wyblakły napis: SZPITAL DLA ZWIERZĄT IM. DELANCEYA, ZAŁ. 1922.
– Co robimy, proszą pana? – zapytała szeptem Sue-Marie. Nawet gdyby wykrzyczała to pytanie, nie usłyszano by jej w furgonetce, ale wszyscy członkowie Oddziału A uważali, że mówienie szeptem bardziej pasuje do ich konspiracyjnej działalności.
– Chyba zaczekamy.
– Może powinniśmy wrócić do pańskiego mieszkania i zniszczyć obraz? – zaproponował Edward. – Gdybyśmy to zrobili, Vane nie miałby dokąd wrócić, prawda? Kiedy wampiry krążyły po świecie, wysysając z ludzi krew, doktor Van Helsing* [*Abraham van Helsing to łowca wampirów i główna postać Draculi Brama Stokera] wkładał im do trumien czosnek, aby nie miały się gdzie schować, kiedy wzejdzie słońce.
– Dobry pomysł, ale z tego, co wiem, nie da się ani zniszczyć, ani wyrzucić portretu Vane’a – odparł Jim.
– Czekajcie! – zawołał nagle Freddy. – Chyba ktoś wychodzi z furgonetki.
Drzwi od strony kierowcy uchyliły się, znieruchomiały na moment, po czym otworzyły się szeroko. Z samochodu wysiadła postać w czarnej wiatrówce z kapturem, czarnych dżinsach i czarnych butach i podeszła do tylnych drzwi. Sposób poruszania się wskazywał, że to kobieta.
Kiedy otworzyła tylne drzwi, Jim zobaczył, że wnętrze furgonetki oświetla czerwona żarówka – taka, jakich używa się w ciemniach fotograficznych. Początkowo widział jedynie kłąb czarnego materiału i coś, co wyglądało jak staromodny powiększalnik z miechami. Ale po chwili materiał zadrżał i zaczął się unosić. Wysunęła się spod niego mahoniowa noga, potem druga. Po chwili z samochodu, poruszając się bardzo powoli i niezdarnie, wyszedł Robert H. Vane, wyprostował się i naciągnął głębiej na „głowę” czarny materiał.
– To on – powiedział cicho Jim.
Freddy popatrzył na Edwarda, a Edward na Sue-Marie.
– Kto? – spytał Randy.
– Robert H. Vane! Jest przy furgonetce, stoi na jezdni! Nie widzicie go?
– Mówi pan poważnie? – spytał Cień.
Jim spojrzał na swoich uczniów.
– Przysięgam wam, że tam jest! Stoi na jezdni, przy otwartych tylnych drzwiach furgonetki. Trzy nogi, jak w trójnogu fotograficznym, i do tego czarny materiał na głowie.
Randy zrobił z palców dwa kółka i przystawił dłonie do oczu, udając, że patrzy przez lornetkę.
– Nie widzę go, proszę pana. Widzę tylko kobietę.
– Ja też – potwierdziła Sue-Marie.
– W takim razie musicie mi uwierzyć na słowo. Stoi tam i chyba z trudem próbuje zachować równowagę. Teraz idzie do schodów przed budynkiem… wchodzi na schody… czeka, aż kobieta zamknie drzwi furgonetki.
– Dziiiw…nnn…cee… – wymamrotała Sue-Marie. – Czuję się jak we śnie.
– Bo jesteśmy we wnętrzu snu – odparł Jim. – Na świecie istnieje znacznie więcej rzeczy, niż widzimy.
Obserwował, jak kobieta w czerni wchodzi po schodach i otwiera frontowe drzwi byłego szpitala dla zwierząt. Kiedy Robert H. Vane znalazł się w środku, weszła za nim i zamknęła za sobą drzwi.
– Co teraz? – spytał Edward.
– Jeszcze trochę poczekamy.
– Mogą tam siedzieć kilka godzin.
– Więc będziemy czekać kilka godzin. Bobby, Sara, Pinky i David zasługują na to. Dla spokoju ich dusz musimy przygwoździć tego drania raz na zawsze.
Cień zacisnął pięść.
– Jasne! – zawołał. Po chwili dodał jednak: – Ale naprawdę moglibyśmy spróbować użyć broni. Dziewięciomilimetrowych glocków. BAM! BAM!
Jim odwrócił się do niego.
– Przecież nie widzisz go, Sonny. Do czego byś strzelał?
– No to w takim razie najlepsze byłoby automatyczne uzi. Zasypalibyśmy całą okolicą kulami. BA-BA-BA-BA-BA-BA! Na pewno byśmy go trafili!
– Zobaczymy – powiedział Jim. – Może okaże się, że masz rację i to jedyny sposób na niego.
– Nie ma sprawy – oświadczył Cień. – Znam gościa w zachodnim Hollywood, który może załatwić, co tylko zechcemy. Glocki, uzi, ingramy. Ma też świetne dojścia do roleksów…
Minęło nie więcej niż piętnaście minut i frontowe drzwi dawnego szpitala ponownie się otworzyły. Przez szparę wyjrzała towarzyszka Vane’a i sprawdziła, co się dzieje na ulicy. Pochylili głowy, co właściwie nie było potrzebne, bo stali zbyt daleko, aby mogła ich dostrzec.
Kobieta zniknęła we wnętrzu domu i kilka sekund później pojawiła się znowu, z dwoma płaskimi drewnianymi skrzynkami.
– Płyty dagerotypowe – powiedział Edward. – Nosi się je w takich właśnie skrzynkach. Widziałem w Internecie.
Kobieta włożyła skrzynki do furgonetki. Kiedy to robiła, w otwartych drzwiach ukazał się Robert H. Vane i zaczął nieporadnie schodzić po schodkach.
– Wychodzi – poinformował swoich uczniów Jim. – Podchodzi do furgonetki. Czeka, aż kobieta otworzy mu drugie drzwi. Teraz wsiada.
– A skąd ona wie, że on tam jest? – spytał Randy. – Jeżeli my nie widzimy Vane’a, dlaczego ona go widzi?
– Może ma taką samą zdolność jak ja – odparł Jim. – Z pewnością nie jestem jedynym człowiekiem, który ją posiada.
Kobieta zatrzasnęła tylne drzwi furgonetki, zamknęła je na klucz i podeszła do kabiny kierowcy. Była za minutę czwarta. Po chwili uruchomiła silnik i ruszyła. Na końcu Palimpsest Street skręciła w prawo i pojechała na wschód.
– Nie jedziemy za nimi? – spytał Freddy.
– Nie – odparł Jim. – Nie warto. Gdybyśmy pojechali za Vane’em, może udałoby się nam powstrzymać go przed zrobieniem kilku kolejnych zdjęć, ale naszym zadaniem jest unieszkodliwienie go raz na zawsze. Wejdźmy do środka. – Otworzył schowek i zaczął w nim grzebać w poszukiwaniu latarki.
– Do… środka? Chce pan powiedzieć, że mamy wejść do środka… tego budynku?
– A gdzieżby indziej?
– A jeśli ktoś nas zobaczy i wezwie gliny?
– To im powiemy, że odrabiacie lekcje. Macie wykonać plan zabytkowych budynków w Venice.
– Pewnie… O czwartej rano, do tego ubrani jak terroryści?
Ruszyli ulicą i podjechali pod Szpital dla Zwierząt imienia Delanceya. Freddy przyglądał się budynkowi z lekką obawą.
– To najpaskudniejszy budynek, jaki widziałem w życiu. Chyba jeszcze nie zbudowano czegoś, czego można by się bardziej bać. Zaczernione okna, odłażąca farba. I ten zapach… czujecie go? Jak ścieki z kanału.
– To tylko zwykły budynek, nic więcej – powiedział Edward.
– Ale co jest w środku? – spytał Cień. – Pewnie zły trup. A może martwe zło? No, na pewno jedna z tych dwóch rzeczy.
– Sprawdźmy, czy da się otworzyć drzwi – zaproponował Jim.
Ruszył schodkami do frontowych drzwi. Były kiedyś pomalowane na oliwkowy kolor, ale przez lata farba spękała i złuszczyła się tak bardzo, że wyglądała jak krokodyla skóra. Na lewej połowie wisiała skorodowana mosiężna kołatka, przedstawiająca szczerzącego kły kojota. Przypominała Jimowi rzeźby kojotów, wykonywane przez Indian. Zawsze kierowali je pyskiem ku wschodowi – skąd właśnie nadchodzą złe duchy. W kołatce było coś niepokojącego. Kiedy Jim się odwracał, wydało mu się, że kojot szybko poruszył łbem, jakby był żywy.
Sprawdzili zamki. Były trzy, wszystkie wpuszczane w drzwi, pięciozapadkowe. Nie było mowy o włamaniu się za pomocą karty kredytowej. Do budynku nie było także dostępu od tyłu. Jim cofnął się i spojrzał w górę fasady. Ktoś o zręczności pawiana mógłby wspiąć się na daszek nad wejściem i zbić szybę w jednym ze znajdujących się tam okien. Odwrócił się do swoich uczniów.
– Kto lubi się wspinać?
Wystąpił Freddy, klaszcząc ochoczo w dłonie.
– Myśli pan o wejściu przez tamto okno? No problemo. Kiedy byłem dzieciakiem, matka zawsze zostawiała mnie zamkniętego w domu, a mieszkaliśmy na czwartym piętrze. Randy, podsadzisz mnie?
Randy splótł dłonie i Freddy wspiął się po nim jak po drabince sznurowej. Kiedy stanął mu na głowie, Randy głośno stęknął, ale wszystko potrwało tylko kilka sekund. Freddy kucnął na daszku i zastukał w znajdującą się w dolnej części okna dużą szybę.
– Łyżka do opon… – wyszeptał teatralnie.
Jim pobiegł do lincolna i po minucie wrócił z żądanym narzędziem. Rzucił łyżkę Freddy’emu, który bez wahania zbił szybę i szybko oczyścił ramę z wystających resztek szkła. Zaraz potem przeszedł przez parapet i zniknął w budynku.
– Ten facet powinien zostać zawodowym włamywaczem – stwierdził z uznaniem Edward.
Po chwili rozległ się szczęk otwieranych zamków, frontowe drzwi uchyliły się i Freddy gestem dłoni zaprosił ich do środka.