W środku było mroczno i duszno, a smrodek, który czuło się na zewnątrz, zrobił się intensywniejszy. Na pewno nie dochodził z kanalizacji, kojarzył się raczej z pleśniejącymi futrami, skwaśniałym czerwonym winem i chemikaliami. Choć szyby zamalowano na czarno, wpadające przez świetlik w dachu światło barwiło klatkę schodową na pomarańczowo. Nagie deski podłogi były pokryte kurzem i okruchami szklą.
Jim przeszukał pomieszczenie światłem latarki. W rogu stała stara lada recepcyjna – wielka jak fortepian konstrukcja z orzechowego drewna. Na ścianie wisiało wyblakłe zdjęcie owczarka niemieckiego z wywieszonym jęzorem, z podpisem u dołu: ZNOWU SZCZĘŚLIWY!
Przeszli przez hol i Cień otworzył drzwi z tabliczką z napisem POCZEKALNIA. Jeśli nie liczyć dwóch koślawych krzeseł, pomieszczenie było puste. Zajrzeli do pokoju naprzeciwko, który w czasach funkcjonowania szpitala musiał służyć jako gabinet, bo w jednym rogu stał staromodny stół do wykonywania zabiegów, a na ścianach wisiały poprzybijane pineskami pożółkłe karty zleceń.
– Tu nie ma dagerotypów – stwierdził Jim. – Spróbujmy na piętrze.
– W pokoju, do którego się włamałem, też niczego nie było – powiedział Freddy. – Tylko kilka pustych klatek.
Jim ruszył schodami w górę, a członkowie jego oddziału podążyli za nim. Krótko zaświecił latarką do pomieszczenia, przez które Freddy włamał się do budynku, ale rzeczywiście stały tu jedynie trzy rzędy drucianych klatek z pootwieranymi drzwiczkami. Jim przeszedł na drugą stronę korytarza i spróbował otworzyć drzwi naprzeciwko. Były zamknięte.
– Sonny… – zwrócił się do Cienia. – Masz największe stopy.
– Co z tego? Mam też najlepsze buty – burknął chłopak.
– Miałem na myśli to, że chyba najlepiej z nas wszystkich poradzisz sobie z tymi drzwiami. Trzeba je otworzyć kopniakiem.
– W porządku, zrozumiałem – odparł Cień.
Cofnął się dwa kroki, nabrał rozpędu i kopnął z całej siły. Zrobił to bardzo fachowo, tuż pod klamką. Trzasnęło i część framugi pękła, ale drzwi pozostały na miejscu. Chłopak znów się cofnął, znów kopnął, potem jeszcze raz. Za trzecim uderzeniem drzwi odskoczyły i z impetem walnęły o ścianę wewnątrz pokoju.
Weszli do środka. W pomieszczeniu pachniało stęchlizną i było ciemno, ale od razu dostrzegli stojące pod trzema ścianami drewniane szafki na akta. Jim policzył je: trzynaście. Podszedł do najbliższej i poświecił latarką na znajdujący się na pierwszej szufladce napis: WESOŁE MIASTECZKO – HRABSTWO ESCONDIDO, 23-25 WRZEŚNIA.
– To tydzień temu… – szepnął Edward.
Jim wyciągnął górną szufladkę. W środku, w brązowych wyściełanych kopertach, znajdowało się trzydzieści albo czterdzieści dagerotypów o wymiarach piętnaście na dwadzieścia centymetrów. Każdą płytę oprawiono w pomalowaną na czarno drewnianą ramkę i zabezpieczono szybką. Na kopertach były nazwiska – pojedyncze lub po kilka naraz. PETER T. REYNOLDS. JULIE INKSTER. DAN FORSMAN. LANNY PEETE. COREY KITE. NANCY LOPEZ.
– Oto i one – mruknął Jim, ostrożnie wyjmując jeden z dagerotypów z koperty. – Zdjęcia, które Robert H. Vane zrobił od śmierci Giovanniego Boschetta.
– To dagerotyp? – spytał Freddy. – Wygląda jak brudne lusterko.
– Ogląda się je pod kątem, wtedy ciemniejsze miejsca stają się jasne, a jaśniejsze ciemne – wyjaśni! Jim.
Poświecił skośnie latarką i nagle zobaczyli poważnego młodzieńca z kręconymi włosami i w okularach.
– W pewnym sensie masz rację, mówiąc, że dagerotyp wygląda jak lusterko, bo obraz jest tu odwrócony, tak samo jak w lustrze.
Druga szuflada od góry została oznaczona napisem: WEST GROVE I WESTWOOD, I – 4 WRZEŚNIA.
– Właśnie wtedy musiał zrobić zdjęcie Bradowi – mruknął Jim. Otworzył szufladkę i rzeczywiście – zaraz z brzegu znajdowała się koperta z napisem: BRAD MOORCOCK. Leżała między kopertami z nazwiskami ELROY HERBER i VINCE MCNALLY.
Pierwsza szafka była cała wypełniona dagerotypami, ale w drugiej płyty znajdowały się tylko w górnej szufladzie. Pozostałe szafki były puste.
– Biorąc pod uwagę, że miał niecały miesiąc, narobił masę zdjęć – powiedział Jim. – Musiał planować zapełnienie wszystkich szafek. Kopalnia złych dusz…
– Kiedy zobaczy, że mu je zniszczyliśmy, dostanie szału – stwierdził Randy.
Jim otworzył kolejną szufladkę, wziął do ręki kopertę z napisem DANIEL JOHN HAUSMAN i ostrożnie wyjął ze środka oprawiony w szkło dagerotyp. Kiedy zaczął go sprawdzać, świecąc latarką pod różnymi kątami, okazało się, że posrebrzana płyta jest pusta. Na jej powierzchni nie było ludzkiego wizerunku, jedynie nieregularne szarawe plamki. Może obraz wyblakł? Dagerotypy nawet po utrwaleniu roztworem soli albo przemyciu złotem są bardzo wrażliwe na działanie światła.
Wziął następną kopertą. PHILIPPA OSTLANDER. Także ten dagerotyp był „czysty”. Zaczął wyjmować kolejne płyty i okazało się, że na żadnej płycie ze środkowej szuflady nie ma ludzkich wizerunków.
Edward, który przez cały czas obserwował Jima, wziął jedną z płyt do ręki i uważnie jej się przyjrzał.
– Nie ma twarzy.
– Teraz tak.
– Nie rozumiem…
– Wyszli z płyt i krążą po okolicy, robiąc to, co zwykły robić złe dusze. Jak Brad Moorcock, który zemścił się na Sarze. Która godzina?
– Dwadzieścia po czwartej.
– O której będzie świtać?
– Nie wiem. Chyba koło piątej. Wtedy mój starszy brat wychodzi pobiegać.
– W takim razie musimy się stąd natychmiast wydostać!
– Myślałem, że mamy zniszczyć dagerotypy.
– Możemy zrobić to później – odparł Jim. – Teraz najlepiej będzie stąd zniknąć.
Powkładał wszystkie dagerotypy na miejsce i zamknął szufladę. Ledwie to zrobił, z dołu dobiegł odgłos zamykania drzwi. Uniósł dłoń, dając wszystkim znak, aby zachowywali się cicho.
– Co jest? – spytała Sue-Marie.
– Nie wiem… sprawdzę.
Podszedł do drzwi i poświecił latarką na schody.
– Coś widać? – spytał Randy.
– Nie. To pewnie tylko wiatr zamknął któreś drzwi na dole. Mimo to uważam, że powinniśmy stąd zniknąć, zanim zrobi się widno.
– Super… – mruknął Edward, wyraźnie podniecony. – Czuję się, jakbym był doktorem van Helsingiem…
– To wcale nie jest śmieszne – jęknęła Sue-Marie. – To straszne…
– Widziałaś wampiry w Buffy? - spytał Freddy. – Jak trafiali je czymś w łeb i rozpryskiwały się w chmurze nietoperzy?
– Chodźcie! – ponaglił ich Jim. – Możemy wrócić tu za kilka godzin, kiedy słońce będzie stało wysoko na niebie, a wszystkie cieniste ja wrócą na swoje miejsca.
Wyszedł na schody i w tym momencie zobaczył, że ktoś wchodzi na nie z dołu. Był to młody człowiek w szarym ubraniu. Kiedy dotarł do pierwszego zakrętu stopni, spojrzał w górę, prosto na Jima. Miał srebrnoczarną twarz, bielusieńkie włosy i fosforyzujące oczy.
Zaraz za nim na schody weszła następna postać, a za jej plecami już czekała trzecia, czwarta i kolejne. Wszyscy przybysze byli ubrani w stroje o najróżniejszych odcieniach czerni i szarości, wszyscy mieli srebrnoczarne twarze i białe oczy. Musiało ich być przynajmniej dwudziestu. Stłoczyli się u stóp schodów i w milczeniu patrzyli na Jima i członków jego Oddziału A.
Jim pomyślał o kupkach popiołu, w które zmienili się Bobby i Sara, leżących na resztkach łóżka poczerniałych kościach i czaszkach, uśmiechających się do siebie bezzębnymi ustami.
Pomyślał o ich fotograficznych odbiciach, wtopionych w ścianę tworzącą tył szafy w domku plażowym Tubbsów. Odbicia te wytworzyło światło tak jasne, że mogło przenikać cegłę.
– Nie przyszliśmy tu, aby was skrzywdzić – powiedział głośno, zwracając się do przybyszy.
Srebrnoczarne postacie nie odpowiedziały, ale w dalszym ciągu się w nich wpatrywały. Czarne dłonie mocno ściskały poręcz schodów.
– Jeżeli pozwolicie nam odejść w spokoju, bez problemów, to… wyjdziemy w spokoju, bez problemów…
– Panie Rook… – szepnęła Sue-Marie. – Co to za ludzie?
– Widzisz ich?
– Oczywiście, że widzę! Kto to jest?
– Ludzie z pustych dagerotypów. Zbliża się świt, więc wrócili.
– Jasna cholera! – jęknął Randy. – Co zrobimy?
– Przyładujemy im – odparł Freddy. – Widziałeś kiedyś, jak ćwiczę kung-fu? Hong Fat to przy mnie neptek.
– Nie przyładujesz im – powiedział. – Są zrobieni ze światła. To fotograficzne wizerunki. I w dodatku są uosobieniem zła.
Młody człowiek idący na czele srebrnoczarnych istot zaczął wchodzić na drugi podest schodów. Reszta podążyła za nim. Choć wyglądali jak negatywy, bez trudu można było odróżnić mężczyzn od kobiet i ludzi młodych od starych. Jeśli nie brać pod uwagę ledwie słyszalnego metalicznego poszumu, wchodzili, nie robiąc hałasu.
– Proszę! – zawołał Jim i uniósł obie ręce. – Ci młodzi ludzie nie zrobili wam nic złego! Możecie wrócić do ramek… obiecujemy, że nic wam nie zrobimy! Pójdziemy sobie, zostawimy was w spokoju i zapomnimy, że kiedykolwiek was widzieliśmy!
Ale srebrnoczarne istoty albo nie słyszały, albo nie były zainteresowane słowami Jima. Wchodziły coraz wyżej, a im bardziej się zbliżały, tym wyraźniejszy stawał się zapach tkwiącego w nich zła. Przypominał swąd kurzu, palącego się na rozżarzonym drucie. Źrenice przybyszy były pozbawionymi jakiegokolwiek wyrazu białymi plamkami, a ich czarne zęby otaczały wargi kołom foczego futra.
– Proszę! – powtórzył Jim, ale srebrnoczarne istoty dotarły już niemal na samą górę i było jasne, że ani się nie zatrzymają, ani nie będą litościwe. Nie były zdolne do litowania się. Wszelka dobroć, jaką kiedykolwiek posiadały, pozostała w ich fizycznych ciałach, a Bóg jeden wie, gdzie one się teraz znajdowały.
Jim odwrócił się do swoich uczniów.
– Okno! – krzyknął. – Musimy wydostać się stąd drogą, którą wszedł Freddy!
Pchnął Sue-Marie w kierunku pomieszczenia z pustymi klatkami. Randy, Cień, Freddy i Edward ruszyli tuż za nimi. Ledwie Jimowi udało się wciągnąć Randy’ego do pokoju, na podeście schodów błysnęło światło, jasne jak eksplozja jądrowa.
– Jezu! – wrzasnął Freddy i zamrugał niczym sowa.
Po chwili błysnęło ponownie, potem jeszcze raz i zaraz potem buchnęła cała kanonada błysków. Jim zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Słychać było trzaskanie farby, palącej się po drugiej stronie drzwi.
Freddy pierwszy wyskoczył przez okno, potem to samo zrobiła Sue-Marie. Burza błysków trwała i choć drzwi były zamknięte, powstawał efekt stroboskopowy, jakby Jim i jego uczniowie znajdowali się w środku filmu z serii Keystone Kops* [*Keystone Kops - burleski z epoki filmu niemego, których bohaterami była grupa policjantów nieudaczników.] i rozpaczliwie próbowali uciec przed rozpędzoną lokomotywą.
Cień był ostatnim z uczniów, który wydostał się na zewnątrz, po nim pozostał już tylko Jim.
– Nie musi się pan przejmować tym, że nie jest pan modny, panie Rook – powiedział Cień. – Równy gość z pana.
– A ty nie musisz mi nadskakiwać – odparł Jim. – Zabieraj z drogi dupsko albo obleję cię na dwudziestowiecznej poezji.
Wystawił nogę za okno i oparł ją na zewnętrznym parapecie. W tym momencie wyłamano drzwi i błysnęło tak silne światło, że został całkowicie oślepiony. Rzucił się w bok, w kierunku daszku nad wejściem, na szczęście Cieniowi udało się go złapać za rękaw i uchronić przed upadkiem w dół. Przez parę sekund trzymał się rynny, postękując z wysiłku i próbując o coś zaczepić stopy, ale Edward złapał je i postawił na barkach Randy’ego.
– Auu! – stęknął Randy. – Uwaga na moje uszy! Cień zwiesił się z rynny i zeskoczył na schodki przed frontowymi drzwiami. Po chwili cała szóstka zebrała się na chodniku przed szpitalem. Wbili wzrok w okno, którym właśnie uciekli. Błysnęło jeszcze dwa, może trzy razy i światło zgasło. Niebo z kilkoma truskawkowymi chmurami pobladło, a Palimpsest Street zaczął sunąć w ich kierunku samochód cysterna z zakładu oczyszczania miasta, polewając chodniki wodą. Jim od lat nie palił papierosów, ale nagle rozpaczliwie zapragnął zaciągnąć się dymem.
– Wrócimy tu? – spytał Edward. Miał pod oczami ciemne koła i potargane włosy.
Jim skinął głową.
– Chyba nie mamy wyboru. Kto wie, co ci ludzie cienie nawyrabiali dziś w nocy? Jeżeli są podobni do Brada, pewnie spalili kogoś, kto nadepnął im na odcisk. Kto wie, co planują na następną noc i dalsze?
– Przyznam się bez bicia, że prawie narobiłem w gacie – mruknął Freddy. – Nie sądzę, by po dzisiejszym dniu coś jeszcze było w stanie mnie przestraszyć. Ci ludzie cienie… rany… są gorsi od duchów.
– „Niedobrze mi od cieni tych”* [*Z wiersza Alfreda Tennysona Pani Shalottu] – zacytował Jim. – Chodźcie, może uda nam się gdzieś zjeść śniadanie. Ja stawiam.
Poszli do The Truck Stop przy Santa Monica Boulevard, wesołej knajpki w stylu lat 50., z pokrytymi czerwonym i białym laminatem stołami i szafą grającą. Randy, Freddy i Edward zamówili jajecznicę, smażony boczek i pieczone pomidory, a Cień wziął sobie owocowy biojogurt, oświadczając, że jego ciało jest „świętym miejscem kultu”. Sue-Marie była tak rozdygotana, że tylko dziobała widelcem naleśniki, które zamówiła. Jim wypił dwie filiżanki czarnej jak smoła kawy, po czym zjadł naleśniki Sue-Marie, polewając je syropem klonowym, aby były pożywniejsze.
– Wrócimy na Palimpsest Street około pierwszej – powiedział w końcu. – Przyniosę młotki, kwas siarkowy ze szkolnego laboratorium i rękawice ochronne. Wyjmiemy wszystkie dagerotypy, porozbijamy ramki i polejemy płyty kwasem. W magazynie Vane prawdopodobnie trzyma nienaświetlone płyty i rtęć do utrwalania obrazu. To też zniszczymy.
– Co się wtedy stanie z ludźmi na zdjęciach? Prawdziwymi ludźmi… takimi jak Brad?
– Nie wiem – przyznał Jim. – Nie sądzę jednak, żebyśmy zrobili im krzywdę, niszcząc złą stronę ich osobowości. Raczej ich uwolnimy, wyzwolimy. – Nadeszła kelnerka i Jim uniósł kubek, aby mu dolała kawy. – Przynajmniej miejmy taką nadzieję.
– Ale w dalszym ciągu nie rozwiązuje to problemu, co zrobić z samym Vane’em Porąbajnem – stwierdził Edward.
– Fakt, nie rozwiązuje, myślę jednak, że on potrzebuje tych zdjęć. Dają mu siłę, więc kiedy je zniszczymy, osłabnie. Wtedy poszukam sposobu skończenia z nim raz na zawsze.
– Może powinien pan spróbować utrzymać go w portrecie… jak ten Giovanni jakiś – tam…
Jim pokręcił głową.
– Myślałem o tym, ale to by oznaczało, że musiałbym dwa razy dziennie, do końca życia, przeprowadzać „odwrotny” egzorcyzm. Zresztą nawet nie wiedziałbym, jak się do tego zabrać… nie znalazłem nic na ten temat w dziennikach Giovanniego Boschetta.
– A co z kobietą, która go wozi? – spytała Sue-Marie. – Gdybyśmy się dowiedzieli, kto to jest, i powstrzymali ją… Vane nie mógłby wyjeżdżać na miasto, by robić zdjęcia…
– Masz rację – przyznał Jim. – Sporo o niej myślałem. Nie wiem, jak ją znalazł ani jak udało mu się namówić ją do pomocy. Przecież jest potworem. Jaka kobieta chciałaby pomagać komuś takiemu?
Freddy starł z brody keczup.
– Następnym razem, panie Rook, powinniśmy zostawić go w spokoju i zająć się właśnie nią. Załatwić ją, rozwalić furgonetkę. Co Vane zdziała bez samochodu i kierowcy?
– W dalszym ciągu byłby niebezpieczny. Kiedy zjawił się na cmentarzu i podpalił wasz autobus, nie widziałem nigdzie furgonetki. Uwierz mi: potrafi przemieszczać się nawet bez samochodu. Jest bardzo szybki, a ludzie go nie widzą.
– Czyli rozwalenie opon w furgonetce raczej go nie powstrzyma? – spytał Randy z pełnymi ustami.
– Na pewno nie – odparł Jim. – No, czas jednak, byście poszli do domów. Wykąpcie się i prześpijcie kilka godzin. Spotkamy się w szkole o wpół do pierwszej.
Wrócił do Benandanti Building. Kiedy szedł przez hol, natknął się na pana Maritiego.
– Wygląda pan jak dziesięć kilometrów kiepskiej nawierzchni, panie Rook.
– Dzięki, panie Mariti.
Tibbles czekała za frontowymi drzwiami, a kiedy Jim krążył po mieszkaniu, plątała mu się pod nogami i ciągle się o nią potykał.
Podszedł do kominka i popatrzył na obraz. Był pewien, że Robert H. Vane jest już z powrotem w środku. A przynajmniej jego duch lub to, w co Robert H. Vane się przemienił.
– Kim jesteś, Robercie Vane? – spytał głośno. – Czego właściwie chcesz?
Tibbles otarła mu się o kostki i zamruczała. Wiedział, o co jej chodzi: miała ochotę na rozgniecionego widelcem tuńczyka.
Nakarmił ją, a potem rozebrał się i wziął prysznic. Odkręcił kran z napisem POTOK. Hałas, jaki dobiegł z rur, był ogłuszający – przypominał pędzący zamkniętym tunelem pociąg metra, a woda trysnęła z taką siłą, że Jim musiał się oprzeć o ścianę, aby się nie przewrócić.
Kiedy skończył, owinął się w pasie wielkim niebieskim ręcznikiem i poszedł do kuchni, by zrobić sobie kawę. Włączył stojący na kuchennej ladzie przenośny telewizor.
„…dziewięć osób zginęło wczoraj w jedenastu niezależnych od siebie pożarach, które wybuchły w różnych okręgach Santa Monica i zachodniego Hollywood. Aktorka telewizyjna Kathy Mulholland spłonęła we własnym samochodzie, który się zapalił, gdy stanęła na światłach na Pacific Coast Highway. Prezes sieci telefonii komórkowej Cellcorp został znaleziony martwy w apartamencie hotelu The Palms Marina razem z niezidentyfikowaną kobietą…”.
Jim stał z czajnikiem w dłoni i słuchał doniesień o kolejnych pożarach. Wszystkie łączyło jedno: ofiary spaliły się „w sposób niemal uniemożliwiający identyfikację”. W pewnym momencie jakiś szybki ruch kazał mu spojrzeć w kierunku drzwi. Stała tam Eleanor, blada i nieruchoma, i wbijała w niego zdumiony wzrok. Miała na sobie krótką czarną tunikę, czarne spodnie i czarne buty na bardzo wysokim obcasie. Jej widok tak zaskoczył Jima, że omal nie wypuścił z ręki czajnika.
– Eleanor! Boże! Ale mnie przestraszyłaś!
– Przepraszam, nie chciałam. Usłyszałam hałas i chciałam sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Jim włączył czajnik i poprawił ręcznik wokół talii.
– Prawdopodobnie słyszałaś prysznic. Walił jak Niagara. Eleanor weszła głębiej do kuchni i okrążyła go.
– No i? Jak poszło w nocy?
Stała bardzo blisko. W swoich wysokich butach przewyższała go niemal o pięć centymetrów, co sprawiało, że czuł się bardzo nieswojo.
– Omal nie zginęliśmy, ale wiemy, gdzie Vane trzyma dagerotypy.
Jej oczy rozszerzyły się.
– Ale nic ci się nie stało?
– Dzięki Bogu nie, choć niewiele brakowało. Kiedy przeglądaliśmy płyty, wróciły obrazy, które z nich wyszły… cieniste ja ludzi, których Vane sfotografował. Mogą robić to samo, co on: błyskać jaskrawym światłem i podpalać wszystko, co im stanie na drodze.
– Dużo ich było?
– Przynajmniej dwadzieścia. Musieliśmy uciekać przez okno na piętrze.
– Gdzie to się działo?
– W starym szpitalu weterynaryjnym przy Palimpsest. Chyba jest nieczynny od lat.
– Nie miałeś czasu zniszczyć płyt?
Jim pokręcił głową.
– Nie, ale zrobimy to. Wybieramy się tam dziś ponownie.
– A co z Vane’em?
Woda w czajniku zagotowała się i Jim nalał wody do kawiarki.
– Już mnie dziś o to pytano. Nie znam jeszcze odpowiedzi, ale… – postukał się w czoło – pracuję nad tym.
– Nie boisz się, że kiedy wrócisz do tego szpitala, Vane zechce ci przeszkodzić?
Jim przyjrzał jej się uważnie. Miała minę, której nie umiał rozszyfrować. Prowokowała go czy chciała ostrzec?
– Jeżeli zechce nas powstrzymać, będzie musiał się tam najpierw jakoś dostać – powiedział ostrożnie.
Eleanor nie odpowiedziała, nie odrywała jednak oczu od Jima i ani razu nie mrugnęła.
– Porusza się furgonetką, reklamującą fotografie w starym stylu. W ten sposób nakłania ludzi, aby mu pozowali. Jeżeli chciałby nam przeszkodzić, musiałby po pierwsze wiedzieć, co planujemy, a po drugie, zorganizować sobie transport…
Eleanor w dalszym ciągu się nie odzywała. Jim wyłączył kawiarkę.
– Kawy? – spytał.
– Nie, dziękuję. I bez kawy nie mogę zasnąć.
Jim nalał kawy do dużego kubka z sepiową podobizną Harry’ego Houdiniego.
– Tę furgonetkę prowadzi kobieta… dziś w nocy była ubrana na czarno. Przypominała mi ciebie, choć mogła być nieco wyższa. Masz jakiś pomysł, kto to mógłby być?
– Obawiam się, że nie.
– Może wiedzą to twoi przyjaciele Benandanti?
– Jeżeli nawet tak, nie zdradzili mi tego.
– Zastanawiam się, w jaki sposób Vane’owi udało się kogoś namówić, aby mu pomagał. Jaka kobieta mogłaby się zgodzić wozić go po mieście? Nawet nie wiemy, czy Vane mówi.
Eleanor wzruszyła ramionami.
– Wystarczy się rozejrzeć, by zauważyć różne dziwne układy między ludźmi. Jeśli się jednak zastanowić nad tym, czego ludzie szukają w związkach… czasami jest to miłość, kiedy indziej wspólny gust muzyczny… przestają dziwić nawet najdziwniejsze relacje.