Rozdział 13

– Co się stało? – spytała Karen. – Jim, co jest?

– Nie widzisz tego? – wysapał Jim i po krótkiej walce z pasem bezpieczeństwa wyskoczył z samochodu.

– Co się dzieje?

– Dzwoń pod dziewięćset jedenaście! Do straży pożarnej! Szybko!

Ruszył biegiem w kierunku autobusu, pokrzykując i machając ramionami. Aparatostwór nie zwracał na niego uwagi i klekocząc, pokonywał kolejne metry asfaltu. Mimo iż nic się w jego wyglądzie nie zmieniło, sprawiał wrażenie znacznie większego i potężniejszego niż poprzednio.

– Wysiadajcie z autobusu! – wrzasnął Jim. – Wszyscy wysiadać z autobusu!

Ale kierowca włączył już silnik, zwolnił hamulec i powoli ruszał. Dłonie trzymał płasko na kierownicy.

– Stop! Stać! Otworzyć drzwi! Wszyscy wysiadać!

Jim widział wpatrujące się w niego twarze uczniów. Widział Randy i Delilah, Edwarda i Sally Broxman, nawijającą włosy na pałce. Miał wrażenie, że biegnie przez melasę, a jego głos grzęźnie w gęstej mgle.

– Ssstttaććććć! Wwwszszszszyyyyysscccy wwwysssiaaaadddaaaaać…

Aparatostwór zatrzymał się nagle, jego nogi niepewnie drobiły, z trudem utrzymując równowagę. Po chwili spod czarnego materiału wychynęło dwoje ramion i odrzuciło go do tyłu, odsłaniając białą, niemal prostokątną czaszkę z kilkoma pasmami tłustych szarosiwych włosów. W twarzy dominowała wielka ciemna soczewka, przypominająca cyklopie oko. Stwór uniósł rękę, ale nie była to ręka, tylko poczerniały kawał metalu. Nie wiadomo było, gdzie kończy się człowiek, a gdzie zaczyna aparat – stanowili jedność.

Jim pognał w jego stronę, zdecydowany zaatakować go rzutem ciała i przewrócić, ale aparatostwór był zbyt szybki. Gdy Jimowi pozostało jeszcze dwadzieścia metrów, rozległ się ogłuszający trzask i świat pobielał – autobus, niebo, drzewa, parking – po czym buchnęła fala gorąca, zmuszająca Jima do cofnięcia się. Zaplątały mu się nogi i padł ciężko na asfalt, uderzając się w skroń i zdzierając skórę z ręki.

Kiedy udało mu się unieść głowę i rozejrzeć wokół, autobus płonął. Aparatostwór cofnął się trzy kroki, zarzucił czarny materiał na głowę i zaczął odchodzić szybkim krokiem. Jim musiał pozwolić mu uciec, by zająć się autobusem, zamienionym w jeden wielki kłąb pomarańczowych płomieni, z których dolatywały krzyki próbujących się ratować uczniów Drugiej Specjalnej.

Podbiegł do przedniej części autobusu, zasłaniając twarz ręką. Za drzwiami widział przerażoną, szarpiącą się Ruby. Spróbował podejść bliżej, ale gorąco zbyt mocno paliło. Randy i Roosevelt walili w szyby pięściami, próbując stłuc szkło.

Jim odwrócił się. Biegli już ku niemu ludzie.

– Młotek! – wrzasnął. – Łyżka do opon! Cokolwiek! Musimy ich stamtąd wydostać!

Ściągnął marynarkę i owinął nią lewą rękę, po czym zaczął przysuwać się powoli do drzwi, cały czas zasłaniając twarz prawą dłonią. Rękaw jego marynarki zaczął się palić, ale mógł wytrzymać. Po kilku dalszych centymetrach dotarł do klamki bezpieczeństwa i szarpnął za nią.

Drzwi otworzyły się z dygotem i na asfalt wypadła Ruby z dymiącymi włosami. Kiedy Jim odciągnął ją od autobusu, podbiegła do nich matka Sary Miller i owinęła dziewczynę swoim żakietem. Po Ruby wyskoczyli Brenda, Vanilla i Freddy, ledwie żywi od dymu i gorąca. Zaraz po nich – dusząc się i gwałtownie kaszląc – Roosevelt i George.

Jim poczekał chwilę, by sprawdzić, czy jeszcze komuś uda się wyskoczyć z autobusu, wyglądało jednak na to, że nikt więcej nie wyjdzie.

– Sonny! – wrzasnął. – Sue-Marie!

Nie było odpowiedzi. Spróbował wskoczyć do środka, ale przednia opona, która do tej pory tylko gwałtownie dymiła, nagle buchnęła ogniem i stopnie autobusu zalały przypominające lawę strumienie płynnej gumy.

– Jim! – krzyknął doktor Ehrlichman. – Jim, nie wchodź tam! Autobus zaraz wybuchnie!

Jim zignorował go. Odwrócił się do jednego z przedsiębiorców pogrzebowych.

– Niech mi pan da marynarkę! – krzyknął.

– Słucham?

– Marynarka! Pańska marynarka!

Przedsiębiorca pogrzebowy zdjął marynarkę i z wahaniem podał Jimowi, który natychmiast zarzucił ją sobie na głowę, po czym przykucnął, wziął głęboki wdech i wszedł na schodki.

Autobus wypełniały kłęby czarnego dymu, widoczność sięgała zaledwie kilku centymetrów. Kierowca leżał na kierownicy, miał zalaną potem, ciemnoczerwoną twarz. Jim podniósł go i sturlał po schodkach, a potem ruszył przejściem między fotelami. Niemal natychmiast znalazł Randy’ego, skulonego na podłodze i walczącego o powietrze. Dysząc z wysiłku, przeciągnął go do wyjścia i pchnął w dół schodków. Nie miał czasu na delikatność ani myślenie o płonącej oponie.

Kaszląc i nie mając czym oddychać, wrócił do środka i po chwili zderzył się z Sonnym, Edwardem i Sue-Marie, którzy stali, trzymając się za ręce.

– Tędy! – krzyknął chrapliwie i poprowadził ich do drzwi. – Wynoście się stąd!

Zaczęli schodzić po schodkach, a Jim zajrzał do środka autobusu. Musiało tam być jeszcze dwóch albo trzech uczniów. Sunął centymetr po centymetrze w głąb autobusu, przez cały czas zasłaniając twarz dłonią. Temperatura była tak wysoka, że czuł się, jakby szedł przez hutniczy piec. Paliły mu się włosy w nosie, a podeszwy jego najlepszych czarnych butów topiły się i przylepiały do podłogi, więc każdy krok był męczarnią.

Pięć rzędów przed końcem autobusu znalazł Delilah – leżała półprzytomna na dwóch fotelach. Pochylił się nad nią i zaczął potrząsać.

– Delilah! Delilah! Obudź się! Musisz stąd wyjść! Kiedy jeszcze raz gwałtownie nią potrząsnął, otworzyła oczy, zamrugała i kaszlnęła. W oparciu siedzenia przed nią było głęboko wycięte słowo nemezys.

– Delilah! Musisz stąd wyjść!

Udało mu się wyciągnąć ją z fotela.

– Ccc… co? – wymamrotała. – Co się dzieje?

– Tędy! – krzyknął i wskazał dziewczynie kierunek ucieczki.

W tym samym momencie jedna po drugiej gruchnęły dwie głośne eksplozje – to popękały tylne szyby. Do wnętrza natychmiast wpadło powietrze i trzy ostatnie rzędy foteli zajęły ogniem. Winylowe obicia siedzeń zaczęły się odwijać jak smocza skóra, a pianka ze środka foteli kapała wielkimi, płonącymi gwałtownie kleksami. Nawet podłoga płonęła.

To koniec, pomyślał Jim. Nikt więcej nie przeżył, to niemożliwe. Muszę uciekać.

Kiedy już miał się odwrócić, między płomieniami mignął jakiś cień. Jim spojrzał przez rozstawione palce. Nikt nie mógł czegoś takiego przeżyć, to było niemożliwe.

Ale z ognia wyszły dwie postacie – obie płonęły. Szli ku niemu Pinky i David, powoli, jakby wspinali się na stromą górę. Włosy Pinky płonęły, w górę jej sukienki pełzły płomienie. Miała twarz czarną i spękaną jak spalony boczek i jaskraworóżowe wargi. Unosiła ramiona w niewypowiedzianym bólu, jak wszyscy palący się ludzie.

David szedł tuż za nią, również z uniesionymi ramionami. Popychał Pinky, bo nic nie widział – jego obie gałki oczne pękły i wypłynęły, oczodoły były jedynie czarnymi, zalanymi kleistą masą dziurami. Nie miał już na głowie włosów, zamiast nich pokrywały ją błyszczące czarne łuski.

Pinky stanęła. Jimowi zdawało się, że wpatruje się w niego, nie umiał jednak powiedzieć, czy go widzi. David także się zatrzymał i oboje znieruchomieli, wciąż płonąc jak pochodnie. Z ich głów unosił się gęsty czarny dym, jakby byli żywymi świecami.

Usta Pinky poruszały się, próbowała coś powiedzieć. Zabrzmiało to jak „proszę”, ale równie dobrze mogło to być każde inne słowo. Jim wyciągnął rękę – choć nie mógł dosięgnąć dziewczyny, chciał dać jej do zrozumienia, że mu na niej zależy. Po chwili Pinky zwaliła się na podłogę, a David upadł na nią. Natychmiast ogarnęły ich płomienie buchające z płonącej podłogi i po kilku sekundach obydwa ciała zaczęły się palić jeszcze gwałtowniej.

Jim po omacku szukał drogi na przód autobusu. Dotarł do schodków, przez chwilę się wahał, po czym wyskoczył bokiem za drzwi, przez płomienie strzelające z palącej się opony. Uderzył o ziemię i zaczął się toczyć.

Ktoś natychmiast złapał go za lewą rękę, zaraz potem złapano go również za prawą. Ktokolwiek to był, musiał być bardzo silny, bo odciągano go niemal biegnąc, aż jego pięty podskakiwały na asfalcie. Przeciągnięto go do pasa trawy rosnącej obok parkingu, po czym delikatnie położono na niej.

Podniósł głową i zamrugał. W dalszym ciągu łzawiły mu oczy, a słońce świeciło tak jaskrawo, że widział jedynie czarne sylwetki swoich wybawicieli.

– Wszystko w porządku, proszą pana? – spytała jedna z postaci.

Jim przysłonił oczy i zobaczył, że powiedział to młody czarnoskóry strażak w hełmie i gumowanej kurtce.

– Tak… – Zakaszlał. – Dziękują. – Ponownie zakaszlał, potem jeszcze raz. Po chwili dostał tak silnego napadu kaszlu, że musiał usiąść.

Ujrzał szkolny autobus, płonący niczym podążający do Walhalli nordycki statek pogrzebowy.

– Pinky… – wycharczał. – David… nie mieli szans…

– Proszę mi uwierzyć, zrobił pan wszystko, co było w pana mocy.

W tym momencie autobus eksplodował z potężnym hukiem. W poranne niebo wystrzeliła ogromna kula pomarańczowego ognia, a zaraz za nią wzbiła się kula czarnego dymu. We wszystkie strony rozprysnęły się kawałki plastiku, ram okiennych i metalowych rurek i po chwili zaczęły spadać na ziemią. Jakieś dziesięć metrów od Jima o asfalt uderzyło płonące koło, podskoczyło i zaczęło się toczyć w dół zbocza, ścigane przez strażaka.

Karen przepchnęła się przez tłumek i uklękła obok Jima.

– Jim! Jim… nic ci się nie stało?

Zakaszlał, pokiwał głową i znów zakaszlał.

– Dym… – wychrypiał, wskazując na swoją klatką piersiową. Objęła go i mocno przytrzymała.

– Jesteś szalony… mogłeś zginąć.

Nie był w stanic odpowiedzieć. Miał podrażnione gardło i nie mógł złapać powietrza. Myślał tylko o jednym – o Pinky i Davidzie powoli podchodzących do niego i płonących jak pochodnie. Wiedział, że ten obraz będzie mu towarzyszył do końca życia.

Ten obraz i słowo nemezys.


Do sali dla rekonwalescentów wszedł porucznik Harris, bez zaproszenia przysunął sobie krzesło i usiadł. Miał dziś szczególnie jaskrawy krawat z purpurowymi błyskawicami. Wyjął chusteczkę i starł pot z górnej wargi.

– No i… jak się pan czuje, panie Rook?

– Lepiej. Nadal boli mnie gardło, ale przynajmniej mogę już mówić.

– Powiedziano mi, że zrobił pan kawał dobrej roboty. Uratował pan masę dzieciaków.

Jim zakaszlał i pokręcił głową.

– Powinienem był uratować wszystkich.

– Wiem, jak się pan czuje, ale zrobił pan, co w pańskiej mocy. Kiedy nadszedł czyjś czas, aby umrzeć, nawet Wszechmogący nic na to nie poradzi.

Jim sięgnął po plastikowy kubek i wypił trzy łyki cieplej wody.

– Rozmawiał pan ze świadkami?

– Jak na razie z siedmioma albo ośmioma, ale będziemy rozmawiać ze wszystkimi, którzy tam byli. Ekipa naszych techników razem z ludźmi ze straży właśnie zabezpiecza wrak.

– Czy któryś ze świadków widział silny błysk światła?

Porucznik Harris skinął głową.

– Wszyscy go widzieli. To jedna z teorii: wędrujący piorun kulisty. Coś takiego zdarza się czasami na polach golfowych.

– A czy nikt nie widział… czegoś w rodzaju ludzkiej postaci?

Porucznik Harris poślinił palec i przerzucił w notesie kilka kartek.

– Nie – odparł policjant, po czym zapytał: – A pan widział?

– Tak, coś widziałem. I dlatego jestem pewien, że przyczyną pożaru nie był piorun kulisty.

– Tak? A co?

– Sądzę, że ma to związek z Sarą Miller i Bobbym Tubb -…ze sposobem, w jaki zginęli.

Porucznik popatrzył na niego podejrzliwie.

– Chyba nie mówimy znowu o samozapaleniu człowieka? Poważnie zająłem się tym tematem i wiem, że nie było prawdziwych przypadków samoistnego zapalenia się ludzi. Przypadki spalenia się ludzi zdarzają się tylko wtedy, gdy są pijani i podpalą sobie ubranie, bo usiedli za blisko otwartego ognia. Materiał ubrania działa jak knot, a tłuszcz w ciele jest jak świeca.

– Nie było tam niczego takiego – odparł Jim. – Był gwałtowny wybuch gorąca i światła, coś podobnego do błysku magnezji, używanej przez dawnych fotografów zamiast lamp błyskowych.

Porucznik Harris milczał i czekał, jakby spodziewał się usłyszeć coś więcej.

– To wszystko – powiedział po chwili Jim.

– To wszystko? Chce pan powiedzieć, że zadziałała tu magnezjowa lampa błyskowa? A przez kogo została uruchomiona?

– Kogoś chcącego mi pokazać, kto tu rządzi.

– Może mi pan podać nazwisko tego „kogoś”? Wyjaśnić, jak to zrobił? I dlaczego to zrobił?

Jim znów zakaszlał.

– Nie sądzę, aby to cokolwiek dało… raczej tylko pogorszyłoby sprawę. Chciałem jedynie powiedzieć, że jestem w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach pewien, iż wiem, w jaki sposób zginęli Bobby Tubbs i Sara Miller… oraz kto i dlaczego ich zabił.

Porucznik otworzył i zamknął usta jak złota rybka.

– Nie próbuje rai pan chyba powiedzieć, że sprawcą nie był Brad Moorcock?

– Nie. W pewnym sensie to zrobił, ale w pewnym nie. Na pewno lepiej będzie, jeżeli zatrzyma go pan w areszcie… choćby dla jego własnego bezpieczeństwa.

– Rozumiem – mruknął porucznik Harris, choć widać było wyraźnie, że niczego nie rozumiał. – Ale uważa pan, że obie te sprawy są ze sobą powiązane? Dzisiejsza z autobusem i śmierć tamtych dzieciaków?

– Owszem, są powiązane, tylko sprawcą był ktoś inny.

Porucznik Harris ponownie otarł twarz, a potem kark.

– To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia?

– Jak na razie tak. Najpierw sam muszę wszystko zrozumieć.

Policjant wstał.

– Niech pan posłucha, panie Rook. Większość moich kolegów uważa, że już rozmawiając z panem, dowodzę, iż mam nierówno pod sufitem. Nie wierzą w świat pozaziemski i na pewno nie uwierzą, że istnieje sposób kontaktowania się ze zmarłymi i pogrzebanymi ludźmi. Ja jestem na takie sprawy otwarty, wierzę, że posiada pan jakąś rzadko spotykaną zdolność, i jestem gotów iść pańskim torem myślenia… jeżeli może to doprowadzić do rozwikłania tej sprawy. Jeżeli jednak stwierdzę, że wie pan o czymś, co mogłoby popchnąć do przodu śledztwo, ale ukrywa pan przede mną te informacje z sobie tylko znanych powodów, wrzucę pański tyłek do więzienia i zadbam o to, aby pozostał tam bardzo, bardzo długo… tylko na spleśniałych krakersach i ciepłym bezalkoholowym piwie. Comprendo?

Jim odpowiedział jedynie kaszlnięciem i kiwnięciem głową.


Kiedy wczesnym popołudniem wrócił do swojego mieszkania, promienie słońca padały na ścianę nad kominkiem i portret Roberta H. Vane’a. Cały obraz był skąpany w jaskrawopomarańczowym świetle – jakby płonął.

Jim stał i przyglądał się malowidłu. Z kuchni wyszła Tibbles, oblizując wąsy, które umazała sobie olejem, jedząc kolację złożoną z pogniecionej widelcem przez Jima zawartości puszki sardynek. Wspięła się na tylne łapy i wbiła pazury przednich łap w materiał jego czarnych, pogrzebowych spodni.

– Zadowolony jesteś? – zapytał Jim Roberta H. Vane’a. Ale ukryty pod czarnym materiałem dagerotypista milczał.

– Co ci zawinili Pinky i David? Pinky wierzyła w raj, a David w Boga, i co z nimi zrobiłeś? Zniszczyłeś ich, zniweczyłeś ich wiarę… w imię czego?! Aby mi pokazać, że nie uda mi się ciebie pozbyć? Żeby mi udowodnić, że kiedy tylko zechcesz, możesz sobie wychodzić z obrazu, w dzień i w nocy, i nie ma sposobu, aby cię powstrzymać?

Stanął na krawędzi paleniska i przysunął się do obrazu.

– Próbujesz sprawić, abym poczuł się słaby i bezradny? No to gratuluję, osiągnąłeś swój cel! Jeżeli chcesz wiedzieć, to mam wrażenie, że jestem kompletnie nieprzydatny, ale uwierz mi: jeszcze ukarzę cię za to, co dziś zrobiłeś, zmuszę cię do zejścia z tej ściany i gwarantuję, że już nigdy na nią nie wrócisz!

Stał ciągle przed obrazem, kiedy zapukano lekko do drzwi i do pokoju weszła Eleanor. Miała na sobie długą czarną suknię z materiału przypominającego gazę, bez bielizny pod spodem, i czarne sandały na bardzo wysokich podeszwach, wiązane na krzyżujące się na łydce rzemienie.

– Pan Mariti? Ach, to ty, Jim! Przepraszam, drzwi były otwarte… sądziłam, że się wyprowadzasz.

– Zmieniłem zdanie. Muszę najpierw wyrównać rachunki.

– Rachunki?

– Nie oglądałaś wiadomości? Na cmentarzu Rolling Hills zapalił się autobus z kilkunastoma uczniami w środku. Moimi uczniami. Dwoje zginęło w płomieniach.

– O Boże… – Eleanor podeszła i ujęła Jima za rękę. – straszne. Musisz być zdruzgotany.

Jim nie odwracał oczu od obrazu. Eleanor również popatrzyła na Roberta H. Vane’a.

– Nie sądzisz chyba, że…

– Nie sądzę, Eleanor. Jestem pewien. Pamiętaj, że umiem „widzieć”, a widziałem go tam. Roberta H. Vane’a. Nikt poza mną go nie widział, ale to i tak nie ma znaczenia. Nie da się aresztować złego ducha. Nie można oskarżyć portretu o zabójstwo. Niechętnie to przyznaję, ale miałaś rację… jestem jedyną osobą, która może go ukarać.

– Co zamierzasz?

– Będę musiał się dowiedzieć, w jaki sposób Giovanniemu Boschetto udawało się utrzymać go w portrecie. Cokolwiek robił, działało to jedynie za jego życia. Będę musiał pójść krok dalej i spróbować zatrzymać tu Vane’a na zawsze… albo zniszczyć obraz, aby nie mógł do niego powrócić.

– Giovanni nie dał mi najmniejszej wskazówki. Powiedział, że im mniej będę wiedziała na ten temat, tym będę bezpieczniejsza.

– No cóż, są tu wszystkie książki i notatki Giovanniego. Wygląda na to, że mam do wykonania trochę pracy domowej.

– Jadłeś coś? Jeśli jesteś głodny, przyniosę ci coś. Zostało mi jeszcze trochę zapiekanki z kurczaka w bazylii.

– Czemu nie? Otworzę butelkę wina. – Zdjął okulary i przetarł oczy. Ciągle go jeszcze bolały od dymu. – Nie sądzę, by w nocy udało mi się zasnąć.

Eleanor delikatnie dotknęła jego policzka.

– Zostanę z tobą.

– Świetnie. Zobaczmy, czy uda nam się uwięzić tego potwora, zanim słońce znów wzejdzie.

Загрузка...