Rozdział 4

– Pokochasz to miejsce – powiedział Vinnie, gdy zaparkował swojego jasnoczerwonego pontiaca GTO i wyłączył arię Nessun Donna* [*Turandot Pucciniego], którą wciąż puszczał podczas jazdy z West Grove do Venice.

Jim wysiadł i popatrzył na ponury apartamentowiec z lat 30. XX wieku, zajmujący całą przestrzeń między ulicami Willard i Divine. Kiedy mieszkał przy Electric Avenue, przejeżdżał tędy niemal co dzień, ale mimo potężnych rozmiarów budynku nie zapamiętał go. Wielka kamienica sprawiała wrażenie, jakby chciała się odciąć od życia i kolorowego otoczenia. Czteropiętrowy budynek był zbudowany z ciemnej czerwonobrązowej cegły, miał wielkie okna o maleńkich, oprawnych w ołów szybkach i brązowe kręcone kolumny. Kiedy Jim podniósł wzrok, ujrzał nad gzymsami dziesiątki rzygaczy i sterczące nad kominami wymyślne odgromniki – jakby mieszkańcy domu chcieli się w ten sposób ochronić przed boskim gniewem.

Umieszczona nad głównym wejściem zniszczona tabliczka z brązu informowała, że jest to BENANDANTI BUILDING, zbudowany w 1935 roku.

– Mój stryj Giovanni mieszkał tu przez czterdzieści lat – powiedział Vinnie i pchnął ciężkie dębowe drzwi. – Był stary i chory, mieszkanie było dla niego za duże, ale nie chciał słyszeć o przeprowadzce. Twierdził, że musi doczekać tu śmierci. Nie powiedział tylko dlaczego, głupi stary dziadyga.

Kiedy masywne drzwi zamknęły się za nimi, Jima zdziwiła nagła cisza, jaka ich otoczyła. Była taka… absolutna. Nasłuchiwał przez chwilę, nie słyszał jednak ani telewizorów, ani odgłosów ulicy.

– Tu jest jak w kościele – mruknął i ruszył w głąb holu. Jego kroki odbijały się echem, a ich echo drugim echem.

Hol nie tylko wyglądał jak wnętrze kościoła, ale także podobnie w nim pachniało. Był ośmiokątny, sufit podpierały kolumny z czerwonego marmuru z ciemniejszymi pasmami, podłoga również była marmurowa. Ściany wyłożono panelami z rzeźbionego dębu – z mnóstwem winogronowych kiści, dzikich róż i ludzkich twarzy. Były to wyłącznie twarze mężczyzn, najwyraźniej Włochów – o haczykowatych nosach i wyniosłych minach. Nawet drzwi windy ozdabiały płaskorzeźby przedstawiające drzewa, krzewy jeżyn i oddalone zamki.

Z boku holu stała wykonana z jasnożółtego materiału rzeźba nagiego mężczyzny niemal naturalnej wielkości – jedną rękę unosił przed oczami, jakby chciał je osłonić przed oślepiającym słońcem, a w drugiej trzymał sześcienne pudełko o boku mniej więcej dziesięciu centymetrów.

– Ciekawa rzeźba – powiedział Jim. – Co to ma być? Dawid Michała Anioła, głęboko rozczarowany prezentem otrzymanym z okazji bar micwy?

– Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że matka zawsze odwracała się do tego plecami, kiedy czekała na windę. Sądzę, że była zażenowana rozmiarami jego węża.

– Cóż, rzeczywiście jest dość pokaźny. Z boku jest jakiś napis… ŚWIATŁO CHWYTA DUSZĘ. Co to znaczy?

Nie pytaj – odparł Vinnie. – Zapytałem kiedyś o to o stryja Giovanniego i odpowiedział: „Nie zadawaj pytań, na które nie chcesz znać odpowiedzi”.

– Skąd miałeś wiedzieć, że nie chcesz znać odpowiedzi, skoro jej nie znałeś?

– To samo mu powiedziałem. Zbył mnie krótko: „Zamknij się gówniarzu, i jedz makaron”.

Nadjechała winda, zatrzymując się z takim hukiem, że aż odskoczyli, po czym jej drzwi otworzyły się z klekotem. W kabinie mogły się zmieścić trzy, najwyżej cztery osoby, ale ponieważ wszystkie ściany były wyłożone lustrami, wydawała się wypełniona dziesiątkami Vinnich i Jimów.

– To na trzecim piętrze – powiedział Vinnie. Wcisnął klawisz, nic jednak się nie wydarzyło. – Ten budynek jest może stary, ale ma charakter – mruknął i ponownie wcisnął guzik.

Po chwili drzwi się zamknęły i ruszyli w górę. Jim mógłby się założyć, że słyszy, jak jeden po drugim pękają kolejne druciki liny nośnej.

Wysiedli i poszli korytarzem, który zdawał się ciągnąć kilometrami. Dywan, kiedyś kasztanowy, mocno wyblakł i składał się głównie z dziur i pagórków. Kiedy doszli do mieszkania stryja Giovanniego, Vinnie długo manipulował przy zamku, w końcu jednak udało mu się otworzyć masywne dębowe drzwi. Weszli do mrocznego przedpokoju, w którym unosił się przenikliwy zapach używanych butów. Vinnie namacał kontakt i zawołał:

Presto!

Po prawej stronie przedpokoju stał wielki mahoniowy wieszak, obwieszony kilkudziesięcioma kapeluszami – fedorami, homburgami, panamami i melonikami. Wisiało tam też kilka płaszczy i szale na wszelkie możliwe okazje – od jazdy na motocyklu po wizyty w operze – a w pojemniku stał gąszcz lasek i parasoli.

Z lewej strony holu piętrzył się stos obuwia – sandałów, dwukolorowych oksfordzkich pantofli, wieczorowych półbutów, mokasynów z frędzlami i domowych kapci. Wyglądało na to, że stryj Giovanni od chwili przybycia do Kalifornii nie wyrzucił ani jednej pary butów, które kiedykolwiek miał na nogach.

– Przepraszam za ten smrodek – powiedział Vinnie. – Mama nazywała stryja „gorgonzolową stopką”.

Kiedy szli do salonu, Jim musiał przyznać, że Vinnie nie przesadził, jeśli chodzi o rozmiary mieszkania. Było ogromne, godne arystokraty, ale ponure, duszne i pełne kurzu. Na ścianach salonu trzymały się jeszcze tapety z 1935 roku – wyblakła zieleń z falującymi brązowymi wzorami – choć wisiało tu tyle obrazów, że ledwo je było spod nich widać. Niemal sześciometrowej wysokości okna zdobiły butwiejące zasłony z aksamitu kołom mchu. Dominującym elementem pokoju był wielki marmurowy kominek, z którego wysypywały się niedopalone resztki listów i dokumentów. Wokół kominka ustawiono nadającą się w sam raz do garażowej wyprzedaży zbieraninę mebli: zapadające się kanapy, obite wypłowiałym złotym brokatem, pomalowane na turkusowo krzesła Lloyd Loom z lat 30., antyczne hiszpańskie stoliczki i nabijane ćwiekami skórzane stołki. W kącie stał wyglądający jak tron fotel z wysokim oparciem, flankowany przez dwie wysokie kręcone kolumienki do stawiania statuetek lub kwiatów.

Nad kominkiem wisiał duży, utrzymany w ciemnej tonacji obraz, przedstawiający człowieka w wieczorowym garniturze. Mężczyzna stał przed lustrem, ale na głowie miał udrapowaną czarną tkaninę. Obrazowi przydałoby się oczyszczenie, bo pokrywała go warstewka żółtawego tłustego brudu, nadającego mu jeszcze bardziej ponury wygląd. Kojarzył się Jimowi z twórczością surrealisty Rene Magritte’a, który malował ludzi, spoglądających w lustro, ale widzących w nim tył własnej głowy.

– To dość upiorne malowidło…

Owszem. Kiedy byłem dzieciakiem, zawsze na jego dostawałem sraczki. Nie mam pojęcia, dlaczego ten ma szmatę na głowie. Był tak skromny, że nie chciał, aby ktokolwiek na niego patrzył? Jeśli tak, to po co kazał się malować? Zawsze chciałem się dowiedzieć, jak wygląda twarz pod materiałem, więc przystawiałem nos do płótna i próbowałem tam zajrzeć.

– Pytałeś stryja?

– Oczywiście.

– I powiedział ci: „Jedz makaron”?

– Nie, tym razem nie – odparł Vinnie i zaczął mówić z topornym neapolitańskim akcentem: – „Uwaszaj na tego goszcza, dżeczaku. Jak zobaczysz tego goszcza, nie rozmawiaj z nim, nie pacz na niego i nie zatrzymuj sze nawet na szekundę. Biegnij do mnie tak szybko, aż zapalą ci sze buty”.

– Nie powiedział ci, kto to jest?

– Nie. Zawsze jednak miałem wrażenie, że traktuje ten obraz tak, jak inni ludzie listy gończe. Siadał w fotelu, palił cygaro i bez słowa wpatrywał się w to malowidło.

Jim podszedł do kominka i przyjrzał się prawemu dolnemu rogowi obrazu. Było tam napisane: SEBASTIAN DELLA CROCE, 1853.

– No cóż, kimkolwiek ten mężczyzna był, raczej na pewno przeniósł się już do wyższych sfer.

Vinnie tak ustawił lewą dłoń przy twarzy, aby nie widzieć obrazu.

– Nienawidzę tego malowidła. Powinienem je pociąć, spalić – albo wyrzucić do najbliższego śmietnika. Miałem przez nie koszmary nocne. Leżałem w łóżku i wyobrażałem sobie, że zaraz otworzą się drzwi, a ten gość z czarną szmatą na głowie będzie stał w korytarzu. Wiedziałem, że tak bym się bał, że nawet nie byłbym w stanie krzyczeć. Leżałbym bez ruchu i patrzył. A on by wszedł do mojego pokoju, jego nogi z każdym krokiem robiłyby się dłuższe i dłuższe, jak teleskopy po czym pochyliłby się nade mną i wiedziałbym, że zaraz mnie zabije.

Jim cofnął się dwa kroki. Obraz był przerażający, ale tak dobrze namalowany, że niemal widać było ruch czarnego materiału, unoszącego się i opadającego w rytm oddechu mężczyzny.

– Nie powinieneś go niszczyć, Vinnie. To cenna rzecz. Spróbuję dowiedzieć się czegoś na jego temat. Mam znajomą w domu aukcyjnym, na pewno będzie mogła wycenić obraz i prawdopodobnie zgodzi się go sprzedać, jeżeli nie będziesz miał nic przeciwko zapłaceniu jej prowizji.

Vinnie popatrzył na niego.

– Proszę bardzo, ale jeżeli okaże się, że nie ma żadnej wartości, spal go…

Jim rozejrzał się. Na ścianach wisiało pełno obrazów, lecz mężczyzna nad kominkiem był jedynym prawdziwym obrazem, pozostałe były fotografiami. Głównie czarno-białe, kilka ręcznie kolorowanych, mocno wyblakłych. Wszystkie oprawiono w heban albo matowane srebro. Były to bardzo dziwne fotografie. Niepokojące. Jedna ukazywała rozpadającą się szopę i stojących przed nią farmerów ze zmarszczonymi czołami. Na drugiej trzech rowerzystów jechało pustą drogą – jeden miał na sobie źle dopasowany kombinezon, zrobiony najwyraźniej z papieru pakowego. Inne zdjęcie przedstawiało pulchną młodą kobietę, ubraną jedynie w koronkowy gorset, z którego wylewały się piersi – stała w oknie, za którym było widać wieżę Eiffla ze spowitym mgłą szczytem. Na jeszcze innym zezowaty bosy chłopak siedział w rowie obok martwego, na wpół zgniłego psa, w którego brzuchu kłębiły się robaki.

– Twój stryj miał dość niezwykły gust.

– Wiem, ale chyba każde z tych zdjęć było dla niego ważne.

Jim przeciął salon i podszedł do oprawnych w metal podwójnych drzwi, wychodzących na wąski balkon. Wyglądały, jakby nie otwierano ich od lat, a sam balkon pokrywała warstwa zwiędłych liści eukaliptusa. Stał na nim jedynie stół z kutego żelaza i drewniane krzesło.

Z balkonu widać było wewnętrzne podwórze z wyschniętą studnią i pięcioma albo sześcioma staromodnymi rowerami. Jimowi przypomniały się włoskie filmy z lat 60., Złodzieje rowerów i Osiem i pół.

– To miejsce tkwi w bąblu czasu.

– W pewnym sensie tak – przyznał Vinnie. – W dalszym ciągu należy do Spółki Powierniczej Benandantich… ludzi, którzy zbudowali ten dom. Mieszkają we włoskim Piemoncie, więc nie bardzo się wszystkim przejmują… no, może poza pobieraniem czynszu. Jest tu dozorca, który odetka ci toaletę, jeżeli mu zapłacisz, a dwa razy w tygodniu przychodzi sprzątaczka, by na nowo wzbić kurz, który zdążył osiąść od ostatniego razu, kiedy go wzbijała.

Zaprowadził Jima do jadalni, gdzie stał stół z dwunastoma różnymi krzesłami i potężna dębowa komoda. Na stole piętrzyły się książki – zarówno stare, oprawne w skórę, jak i nowe, tanie wydania kieszonkowe z pozaginanymi rogami stron. Na dwóch poobijanych skrzynkach był napis: PŁYTY DAGEROTYPOWE. W powietrzu unosił się kwaśny odorek – jak w antykwariacie, Jim czuł tu jednak jeszcze inny zapach, chemiczny, który z czymś mu się kojarzył, choć nie umiał określić z czym.

Wziął jedną z książek i zdjął okulary, aby przeczytać tytuł. Wymarłe plemiona południowej Kalifornii, autorzy Charles Oppenheimer i Leonard Flagg. Przekartkował do środka, gdzie Były zdjęcia. Plemię Serrano – 1851, plemię Luiseno – 1854, Daguenowie – data nieznana. Wszyscy Indianie byli ubrani w swoje najlepsze stroje, a Luiseno z dumą prezentowali ręcznie plecione koszyki. Większość z nich uśmiechała się do aparatu, niektórzy jednak wyglądali na przestraszonych i skonsternowanych, a kilku unosiło ręce, zasłaniając twarz.

Jim opuścił książkę, marszcząc ze zdziwieniem czoło. Nie mógł przestać myśleć o nagiej rzeźbie w holu na dole – z tak samo obronnie uniesioną przed twarzą dłonią. ŚWIATŁO CHWYTA DUSZĘ.

– Chcesz zobaczyć łazienkę? – spytał Vinnie. – Jest całkiem inna.

– Mam nadzieją – odparł Jim i odłożył książką na siół.

Była ogromna i wyglądała jak wyłożona zielonymi kafelkami katedra, a pod sufitem biegł fryz z delfinów. Okna miały zielone szyby, więc obaj wyglądali jak kilkutygodniowe trupy.

– Co sądzisz o prysznicu? – spytał Vinnie. – Moja matka nazywała go Żelazną Dziewicą.

Bez trudu można się było domyślić dlaczego. Kabina prysznicowa, choć wykonana z chromowanej stali i matowego szkła, wyglądała jak średniowieczna sala tortur. Było tu mnóstwo pokręteł, z których trzy miały napisy: MONSUN, ODŚWIEŻENIE i ARKTYKA. Wanna miała nóżki w kształcie niedźwiedzich łap, a emalią pokrywały rdzawe plamy – jakby z kranów kapała krew. Była tak wielka, że mogło się w niej kąpać pięć osób.

Toaleta stała na podwyższeniu, na które wchodziło się po trzech stopniach, a wodę spuszczało się kunsztownie rzeźbioną rączką, która przypominała Jimowi gałkę dźwigni zmiany biegów w packardzie dziadka z 1948 roku.

Tak samo jak wszędzie w łazience panowała cisza – przerywana jedynie kapaniem wody z nieszczelnego kranu.

– Można by tu śpiewać arie operowe – stwierdził Vinnie. Zbiornik na wodę zabulgotał, jakby wyrażał zgodę. – „Nessun donna! Nessun dorma-a-aa!”.

– Jesteś pewien, że mogę tu mieszkać za siedemset pięćdziesiąt dolarów?

– Oczywiście. Sam widzisz, ile trzeba tu napraw. Spróbuj posiedzieć tu przez pół roku i jeżeli ci się nie spodoba, uznamy, że nie ma o czym mówić.

Jim wyciągnął rękę.

– W porządku… Będę się tu czuł jak Miss Faversham* [*W Faversham w hrabstwie Kent co roku odbywa się karnawał, którego ukoronowaniem jest wybór królowej karnawału.]. Albo jak Dracula. Kiedy mogę się wprowadzić?

Vinnie uniósł w górę klucze, bujające się na breloczku w kształcie maski klowna.

– Może dziś? Nie ma lepszego czasu od teraźniejszości.


– Jim pojechał do Sherman Oaks po kotkę – Tibbles Dwa. Wrócił z Waszyngtonu w sobotę po południu i od tamtej pory mieszkał w Grand Studio Hotel przy Hollywood Boulevard, wcale nie tak wspaniałym, jak sugerowała nazwa, i nie mającym nic wspólnego ze studiem filmowym – w dodatku nie pozwalano tam trzymać zwierząt. Mógł zatrzymać się u przyjaciół, być może nawet u Karen, potrzebował jednak czasu na zastanowienie się nad swoim potrzaskanym życiem, uznał więc, że na razie powinien mieszkać sam.

Zaparkował przed schludnym podmiejskim domem należącym do jego przyjaciela, Dennisa Washinsky’ego. Kolegowali się od szkoły średniej. Kiedy zaczynali chodzić do college’u, obaj byli przekonani, że zostaną najlepszymi scenarzystami filmowymi XX wieku. Uważaj, Williamie Goldmanie! Drzyj, Joe Ezsterhas! Gwoli uczciwości należy wspomnieć, że Dennis napisał scenariusze do trzech odcinków Star Trek: Voyager i do telewizyjnego dreszczowca X Marks The Spot, teraz jednak prowadził przez Internet kurs scenopisarstwa dla gospodyń domowych, których szansa na sprzedanie scenariusza jakiemuś studiu filmowemu była jedynie odrobinę większa od szansy trafienia przez meteoryt. Dla Jima ich wspólne wielkie plany zakończyły się belfrowaniem w Drugiej Klasie Specjalnej, a XX wiek należał już do przeszłości.

Kiedy zadzwonił do drzwi, niemal natychmiast się otworzyły, jakby żona Dennisa stała tuż za nimi i czekała na niego. Była blada, miała nijaką twarz i ciągle się czymś martwiła. Miała zwyczaj nagłego zatrzymywania się w pół kroku i odwracania – jak Olivia Oyl* [*Bohaterka kreskówki z Popey’em] – bo zdawało jej się, że zostawiła klucz w drzwiach, zapomniała włożyć lody do zamrażarki albo zgasić gaz pod garnuszkiem z mlekiem czy sosem.

– Jim! Miło cię widzieć! Wchodź! Właśnie zabieram się do przygotowywania kolacji. Lubisz pieczeń mieloną, prawda?

– Nie będę mógł zostać. Przykro mi, ale przyszedłem tylko po Tibbles.

– Nie napijesz się nawet piwa? – Zatrzymała się w pół mchu, gwałtownie odwróciła i popatrzyła za siebie. – Chyba nie włożyłam piwa do lodówki! A może włożyłam? Włożyłam?

Otworzyła lodówkę i okazało się, że na dolnej półce stoi dwanaście puszek piwa.

– Jest! Od razu pomyślałam, że musiałam je tu schować! Przyszedłeś po Tibbles? Znalazłeś sobie jakieś lokum?

– Znalazłem. Miałem niesamowite szczęście. Jeden z kolegów ze szkoły ma puste mieszkanie przy Satillo Street.

– To w Venice, prawda? W Venice? Lubisz Venice? Będziesz je z kimś dzielił?

– Tylko z duchem poprzedniego właściciela. Powinnaś zobaczyć to mieszkanie. Wygląda jak scenografia z Nawiedzonego domu.

Jim ujrzał stojącą na podłodze pralni miskę Tibbles – była wylizana do czysta, więc kotka musiała być dobrze karmiona.

– Tibbles nie sprawiała kłopotów?

– Nie nazwałabym tego „kłopotami”, ale jest bardzo… ekscentrycznym kotem, prawda? Jak na kota oczywiście. Jak na kota.

– Ma swoje idiosynkrazje…

Mary zamrugała, jakby nie rozumiała znaczenia słowa „idiosynkrazja”.

– Jest kapryśna – dodał Jim.

– Kapryśna! Właśnie! Dokładnie o to mi chodziło! Wiesz, poszukam jej. Chodź do ogrodu. Dennis ma o szóstej czat ze swoimi scenarzystami, więc się do niego przygotowuje.

Poprowadziła Jima przez dom i wyszli do maleńkiego ogródka, otoczonego pomalowanym na czerwono płotem, wzdłuż którego ciągnął się pojedynczy szereg słoneczników. Resztę podwórka pokrywała tak modna w latach 60. jasnozielona dichondra. Wyglądało to nie jak prawdziwe podwórko, a wykonany przez dziecko rysunek. Dennis siedział na tarasie – najwyraźniej spał – ze splecionymi na brzuchu dłońmi. Miał na sobie koszulę w czerwone i żółte pasy, a jego twarz przykrywał miękki płócienny kapelusz, wyglądający jak zwiędła kapusta.

– Dennis! – krzyknęła Mary. – Zobacz, kto przyszedł! – Zatrzymała się w pół ruchu i gwałtownie odwróciła. – Włączyłam pralkę? Dennis musi mieć na jutro czystą koszulę! – zawołała i pospieszyła z powrotem do wnętrza mieszkania.

Dennis zdjął z twarzy kapelusz i usiadł.

– Jim! Co słychać? – Był tak gruby, że jego ciało wyglądało, jakby zaraz miało się wylać z ubrania, miał poczerwieniałe od słońca policzki, nochal jak Jimmy Durante* [*Jimmy Durante (1893-1980) – znany muzyk jazzowy i aktor.] i krzaczaste brwi. Ale jego oczy były tak błękitne, że Jimowi zawsze wydawało się, iż w jego przyjacielu kryje się małe, złośliwe dziecko.

– Przychodzą uwolnić was od Tibbles – powiedział.

– Kiedy tylko chcesz. Ten kot sprawia, że dostaję dreszczy. Jim usiadł i upił łyk zimnego piwa.

– Chyba nie była niegrzeczna… Narozrabiała?

– Nie, trzeba przyznać, że to bardzo czysty kot, ale dość dziwny, chyba zgodzisz się ze mną?

– Co się stało?

– Nie uwierzysz… Kiedy w niedzielę wieczorem siedzieliśmy w salonie przed telewizorem, weszła, pociągnęła nosem, po czym wskoczyła na stolik, na którym trzymamy rodzinne fotografie…

– Mam nadzieję, że niczego nie zniszczyła? Nie wolno jej skakać na meble.

Dennis przytrzymał się za brzuch i beknął.

– Przepraszam. Za dużo piwa, ale nie przetrzymam tego czatu, jeżeli sobie nie podpiję – oświadczył, po czym zaczął mówić monotonnym głosem lekko pokręconego nudziarza: – „Drogi panie Washinsky, napisałam scenariusz do wspaniałego filmu przygodowego pod tytułem Martwy od szyi w górę… specjalnie dla Bruce’a Willisa. Proszę podać mi adres pana Willisa, abym mogła mu dostarczyć manuskrypt. Jestem pewna, że kiedy go przeczyta, będzie nalegał, żeby mu dano rolę w tym filmie”.

Jim uśmiechnął się.

– Daj spokój, Dennis. Musisz pozwolić ludziom mieć marzenia. Wiedzą tak samo dobrze jak ty, że nigdy się nie spełnią.

– Zawsze byłeś miękki. Powinieneś zobaczyć niektóre z prac, jakie przysyłają mi moje uczennice… wraz z absurdalnymi wskazówkami dotyczącymi ustawienia kamery i obsady liczącej tysiące aktorów. „Scena pierwsza: plener, filmowane z wysoka, z powietrza, bitwa pod Gettysburgiem, dzień”.

Jim roześmiał się.

– Lepiej opowiedz o Tibbles.

– No więc Tibbles wskoczyła na stolik i zaczyna obwąchiwać zdjęcia. Po chwili nagle przewraca jedno z nich… to na którym jest moja przyrodnia siostra Isabelle.

– Trzeba było ją trzepnąć. Ten język rozumie.

– No tak… W każdym razie Mary ją zgoniła i postawiła zdjęcie, ale Tibbles natychmiast znów wskoczyła na stół i znów je przewróciła. Mary wzięła zdjęcie i przeniosła je na kominek. Tibbles nie próbowała więcej skakać na stolik, ale kiedy poszliśmy do kuchni, nagle usłyszeliśmy łoskot. Tibbles wskoczyła na obramowanie kominka i zrzuciła zdjęcie na palenisko.

– Bardzo cię przepraszam. Rzeczywiście czasem bywa dziwna. Chyba pochodzi z długiej linii kotów należących do czarownic.

– Nie żartuj. Pół godziny później zadzwonił mąż Isabelle, aby nam powiedzieć, że spadła ze schodów i złamała sobie szyjkę kości udowej.

– Zwykły zbieg okoliczności.

– Mów, co chcesz, ale ja nie uważam tego za zbieg okoliczności. Tibbles trzy razy przewróciła to zdjęcie, a Isabelle spadła właśnie z trzech stopni.

Pojawiła się Mary – ze zwisającą jej z ramienia kotką.

– Znalazłam ją pod łóżkiem. Razem z siedmioma martwymi pająkami.

– Hm… – mruknął Jim. – Uwielbia polować na pająki. Jakby je zbierała.

Dennis pokręcił głową.

– Dlaczego mnie to nie dziwi?

Загрузка...