Jim zjechał za porucznikiem Harrisem na plażą i zatrzymał swojego starzejącego się lincolna continentala na piasku. Było ciepłe, wietrzne popołudnie, mewy wisiały w powietrzu jak zatrzymane na fotografii. Przed domem stały cztery radiowozy, ambulans z wydziału koronera, dwa pojazdy ekipy zabezpieczającej ślady oraz trzy furgonetki z antenami satelitarnymi na dachach – z trzech różnych stacji telewizyjnych.
Kiedy Jim i porucznik Harris szli w kierunku domu, rzucił się na nich tłumek reporterów i kamerzystów.
– Poruczniku! Czy może pan podać jakieś szczegóły? Patolog twierdzi, że zwłoki są bardzo mocno spalone. Jak mocno? Czy ogień podłożono rozmyślnie? To podpalenie czy tragiczny wypadek?
Porucznik Harris zatrzymał się i uniósł dłonie.
– Przepraszam wszystkich, ale na razie nie mogę przekazać, dodatkowych informacji poza tym, co już wiecie od koronera i inspektorów pożarowych. Proszę mi uwierzyć, kiedy dowiemy się czegoś więcej, zostaniecie natychmiast poinformowani.
– Kto to jest, poruczniku? – spytała Nancy Broward z CBS News, wskazując na Jima.
– Pan Jim Rook z West Grove Community College. Zgodził się pomagać nam w śledztwie. Jest nauczycielem Bobby’ego i Sary… to znaczy, byłby nim, gdyby żyli.
– Jak wymawia się pańskie nazwisko? Rook jak ptak?
– Nie, jak figura szachowa* [*Gra słów rook to po angielsku zarówno „gawron”, jak i „wieża szachowa”.] – odparł Jim.
– W czym dokładnie ma pan pomagać policji? – pytała dalej Nancy Broward.
Porucznik Harris wyglądał na nieszczęśliwego.
– Pan Rook ma szczególne umiejętności, które mogą nam pomóc ustalić, co się tu właściwie wydarzyło.
– Szczególne umiejętności? Jakiego rodzaju?
– Nie mogę nic więcej na ten temat powiedzieć. Jeżeli bylibyście teraz państwo uprzejmi nas przepuścić…
Jim przerwał mu i oświadczył:
– Przez niemal dziewięć lat uczyłem młodzież. Oznacza to zarówno przekazywanie wiedzy, jak i wskazywanie kierunku. Mogą tu być ślady, które pomogłyby nam ustalić, czy Bobby i Sara mieli jakieś problemy. Na przykład z narkotykami. Może nie dogadywali się z rodzicami… rozumie pani, jak w przypadku Romea i Julii.
– Sądzi pan, że mogli popełnić rytualne samobójstwo zakochanych?
– Nic nie sądzę. Jeszcze ich nie widziałem.
– No dobrze – burknął porucznik i ujął Jima za ramię. – Na razie wystarczy. Już im pan dał tytuł.
Poprowadził Jima w górę drewnianych schodów i do salonu. Przy drzwiach wartę trzymał mundurowy policjant, a cały dom był pełen specjalistów od zbierania dowodów, fotografów, techników zdejmujących odciski palców, inspektorów pożarowych oraz ludzi, którzy zdawali się nie mieć nic lepszego do roboty niż wydzieranie się do telefonu komórkowego.
– Jak pokazują takie rzeczy w telewizji, wygląda to inaczej – zauważył Jim, kiedy obok niego przepchnęła się barczysta blondyna z aparatem cyfrowym w rękach, a zaraz potem został potraktowany łokciem przez młodego Murzyna w plastikowym kombinezonie.
– To dlatego, że producenci telewizyjni starają się oszczędzać. A tu wszystko pokrywane jest z pańskich podatków.
Jim rozejrzał się po marynistycznym wyposażeniu wnętrza. Przyjrzał się posplatanym w węzły linom, kotwicom i malowidłom przedstawiającym czteromasztowe klipry.
– Jezu… kto mieszka w czymś takim? Długi John Silver?
Porucznik Harris poprowadził go do sypialni. Jim przygotował się wewnętrznie na widok dwóch spalonych ciał, a wiedział z doświadczenia, że będzie to okropny widok. Kiedyś widział na San Diego Freeway wypalonego kempingobusa – z tatuśkiem i mamuśką w fotelach, z których pozostały jedynie sprężyny. Zwłoki wyglądały jak ludziki ze zwęglonych patyków. Najgorsze było to, że ogień wykrzywił usta ofiar i wyglądali, jakby się uśmiechali i świetnie bawili.
Kiedy wszedł do sypialni, z początku nie był w stanie zrozumieć, na co patrzy. Ściany i sufit pokrywała cienka warstewka woskowatego żółtego nalotu – jakby sadzy. Dywan był cały czarny i kiedy się po nim szło, głośno chrzęścił. Z łóżka pozostały jedynie dymiące warstwy spalonego materiału, co przypominało wielkie zwęglone ciasto i śmierdziało spaloną wełną, gumą i nylonem.
Jim podszedł bliżej i zobaczył leżące na łóżku kości. Miały zwęglone końce – jak zbytnio przypieczone na grillu żeberka – i były tak pomieszane, że na pierwszy rzut oka nie dałoby się powiedzieć, że to szczątki dwóch osób, gdyby nie było dwóch czaszek, stykających się wzruszająco czołami, wpatrujących się nawzajem w swoje puste oczodoły.
Wokół kości leżały kupki wilgotnego szarego popiołu. Technik pobierał małą szpatułką próbki i wsypywał je do przezroczystych plastikowych torebek.
– Harris! – zawołał wielki mężczyzna z ogromnym rzymskim nosem i srebrnymi lokami, obszedł łóżko i przywitał się z nimi. Był ubrany w workowaty granatowy kombinezon z nadrukiem MEDYCYNA SĄDOWA na plecach.
– Jak idzie, Jack? – spytał porucznik Harris. – Jack, to jest Jim Rook. Panie Rook, to Jack Billings, szef zespołu zbierania dowodów materialnych.
Jack Billings kiwnął Jimowi głową i grzbietem ubranej w rękawiczkę dłoni otarł pot z czoła.
– Zostali skremowani – powiedział chrapliwym głosem, który robił wrażenie, jakby z trudem wydobywał mu się z gardła. – Ale właściwie to coś więcej niż kremacja… Aby zredukować ludzkie ciało do takiego stanu w zwykłym piecu krematoryjnym, gdzie temperatura osiąga dwa tysiące pięćset stopni, należy je palić przez ponad cztery godziny. Moim zdaniem temperatura w tym pomieszczeniu była ponad pięć razy wyższa, choć utrzymywała się tylko przez krótki czas. Prawdopodobnie wszystko trwało sekundy.
– Jak to się mogło stać? – spytał porucznik Harris.
– Miałem nadzieję, że ty mi powiesz. Jak mówiłem, nie ma żadnych dowodów świadczących o podpaleniu… nic nie wskazuje na użycie jakiegokolwiek łatwo palnego materiału: benzyny, kerozyny czy terpentyny. Nie znaleźliśmy spalonych zapałek ani zapalniczki. Nie mógł to też być wybuch gazu, bo dom nie ma instalacji ani na gaz ziemny, ani na butan. Lampa łukowa może wytworzyć temperaturę do dwudziestu tysięcy stopni, ale obejmuje bardzo małą przestrzeń, podczas gdy tutaj sadza jest rozprowadzona po całej powierzchni ścian, a dywan i łóżko są równomiernie spalone.
– Bomba? – spytał porucznik Harris. Jack Billings pokręcił głową.
Było bardzo dużo ciepła, ale bez fali uderzeniowej po eksplozji. Popatrz na te kości i popiół… leżą na kupkach. Bomba, byłaby w stanie wytworzyć tak wysoką temperaturę, rozprószyłaby wszystko w promieniu dziesięciu kilometrów, zaleźlibyśmy wtedy fragmenty kości nawet w Anaheim.
– Błyskawica?
– Cóż… być może piorun kulisty mógłby zabić dwie osoby, leżące na dobrze izolowanym łóżku, ale to mało prawdopodobne. Zresztą nie było doniesień o burzach w jakiejkolwiek części wybrzeża.
– To wszystko? Nie masz więcej pomysłów?
– Na razie nie. Znasz mnie jednak: jeszcze nie zostałem pokonany, jeszcze nie. Aha, mamy jeszcze coś, co powinniśmy rozważyć.
– Co?
Jack Billings dał im znak ręką, aby podeszli do garderoby. Po lewej stronie, oparte o ścianę sypialni, stały białe szafy z ażurowymi drzwiami, a po prawej stolik, zastawiony flakonikami perfum i słoiczkami kremów. Ściana na wprost wejścia od podłogi do sufitu była wyłożona lustrem, toteż gdy weszli do pomieszczenia, znalazły się tam także ich odbicia. Jim stwierdził, że wygląda na wymiętego i wyplutego. Naprawdę potrzebował odpoczynku. Potrzebował miłości jakiejś dobrej kobiety i trzech tygodni na wyspie Oahu.
– No dobrze – mruknął porucznik Harris. – Co tu jest do oglądania?
Jack Billings otworzył drzwi pierwszej szafy i powiedział:
– Znaleźliśmy to tylko dlatego, że zaczęliśmy sprawdzać, czy nie było spięcia w przewodach elektrycznych.
Wiszące na drążku ubrania odsunięto na prawo, dzięki czemu widać było ścianę tworzącą plecy szafy.
– Boże drogi… – wyszeptał Jim.
Podszedł bliżej i zdjął okulary. Porucznik Harris stanął tuż za nim.
Na farbie pokrywającej ścianę namalowano naturalnej wielkości czarno-białe wizerunki Sary i Bobby’ego. Leżeli obok siebie na łóżku, półnadzy. Sara miała uniesione prawe ramię, jakby próbowała osłonić twarz, jej włosy płonęły, a z czubka głowy wystrzeliwał snop iskier. Bobby mocno zaciskał oczy i zagryzał zęby – i chyba nie miał już uszu, choć trudno było to z całą pewnością stwierdzić.
– To wygląda zupełnie jak zdjęcie – powiedział Jim z nieukrywanym zdziwieniem. – Boże… to jest zdjęcie…
Jack Billings kaszlnął i skinął głową.
– Powiedziałbym, że to dokładny obraz chwili, w której Bobby Tubbs i Sara Miller zginęli.
– Z czego jest zrobiona ta ściana? – spytał porucznik Harris, stukając w nią kostkami dłoni.
– Z sosnowych desek mających sześć centymetrów grubości i pomalowanych standardową białą emulsją. Pobraliśmy próbki, ale nie sądzimy, aby pokryto ją jakimiś odczynnikami fotograficznymi.
Jim odsunął się od ściany.
– Dokładnie taki byłby widok, gdyby stać w chwili śmierci Bobby’ego i Sary w nogach łóżka – stwierdził. – Jakby ktoś zrobił wtedy zdjęcie, a potem przeniósł je na ścianę…
– Ale kto? – spytał porucznik Harris.
Jack Billings wzruszył ramionami.
– Osobiście nie słyszałem o żadnej technice fotograficznej, która umożliwiałaby wykonywanie tego rodzaju obrazów. Mamy jednak taki obraz przed oczami, musiał więc istnieć sposób stworzenia go. Według mnie, poruczniku, kiedy dowiemy się „jak”, blisko już będzie do „kto” oraz „dlaczego”. To bardzo skomplikowany technicznie, wysoce specjalistyczny produkt… w całym kraju nie może być więcej niż kilku ludzi, dysponujących technologią pozwalającą tworzyć takie obrazy.
Jim nie mógł oderwać wzroku od wizerunku Bobby’ego i Sary. Na ich twarzach nie było przerażenia, tak charakterystycznego dla ludzi, którzy nagle zrozumieli, że zaraz umrą. Była to jedynie reakcja na eksplozję światła i gorąca – zaciskanie powiek i szczęk, odruchowe zasłanianie się ręką. Ale kiedy zrobiono to zdjęcie, było już dla nich za późno. Wrócił do sypialni. Gryzący odór spalenizny podrażnił jego śluzówkę i ciekło mu z nosa. Znalazł w kieszeni serwetkę z Roy’s Rib Shack i wytarł nos. Serwetka pachniała sosem do potraw z grilla.
– Coś pan czuje? – spytał z nadzieją w głosie porucznik Harris.
Jim pokręcił głową.
– Żadnych wibracji ani czegoś podobnego? Żadnego duchowego echa? Żadnej aury?
– Nie… nic takiego tu nie ma.
– Słyszał pan kiedyś o czymś podobnym? O kremowaniu ludzi w łóżku?
– Słyszałem o samoistnym paleniu się… zdarza się, że nagle człowiek z nieznanych przyczyn staje w płomieniach i spała się na popiół. Naukowcy nazywają to SIP.
– Sądzi pan, że mogło tu mieć miejsce coś podobnego?
– Nie wiem – odparł Jim. – Ale to znane zjawisko. Pisał o nim także Charles Dickens. Jeden z bohaterów jego powieści Break House, handlarz starzyzną Krook, spala się na kupkę popiołu, siedząc na krześle przy kominku. Wątpię jednak, aby przeprowadzano jakieś poważniejsze badania w tym zakresie.
– A co z obrazem na ścianie? Niech mnie cholera, jeśli wiem, co o tym sądzić.
– To jak ja. Przykro mi.
– No cóż, w każdym razie, gdyby miał pan jakiś pomysł, jakieś przeczucie, nawet gdyby przyszło panu do głowy coś śmiesznego… wie pan, jak się ze mną skontaktować. Proszę tylko o niczym nie rozmawiać z mediami… zwłaszcza o tym „zdjęciu” na ścianie. Nie chcę, aby zainteresowali się tym jacyś wariaci. Wic pan, tacy, co to w oknach sklepów z zabawkami widzą wizerunki Matki Boskiej.
– W porządku – odparł Jim. – Ale będzie mnie pan informował na bieżąco, dobrze? Jeśli pojawią się nowe ślady, dowody… coś, co mogłoby mi pomóc ustalić, jak te biedne dzieciaki zginęły.
Wrócił do swojego lincolna i wsiadł. Natychmiast otoczyli go reporterzy i kamerzyści, podsunęli mu pod nos mikrofony.
– Widział pan ciała? Jak pana zdaniem zginęli? Będzie pan rozmawiał z rodzicami Bobby’ego i Sary? Jak przyjęli to ich koledzy i koleżanki z klasy? Założę się, że byli wstrząśnięci.
Jim przekręcił kluczyk i wcisnął pedał gazu, ale tylne koła samochodu zakopały się w piasek. Próbował się cofnąć, potem podjechać do przodu, znów się cofnąć i tak dalej, ale koła zakopywały się coraz bardziej. W końcu odwrócił się do sępów z mediów i popatrzył na nich.
– W porządku. Poddaję się. Jeżeli pomożecie mi wyjechać z tego piachu, dam wam coś do zacytowania.
– Naprawdę? A skąd mamy wiedzieć, czy można panu zaufać? – spytał Roger Frick z CNN. – Wypchniemy samochód, a pan wdepnie gaz i więcej pana nie zobaczymy.
– Jestem nauczycielem. Jeżeli nie wierzyć nauczycielowi, to komu?
Wokół przodu samochodu zebrało się sześciu albo siedmiu reporterów, po chwili dołączyło do nich dwóch policjantów. Kiedy Jim krzyknął, zaczęli pchać. Wcisnął mocno pedał gazu, obsypując wszystkich fontannami piachu, nagle jednak lincoln skoczył do tyłu i wjechał na betonowy podjazd.
– Dzięki! Wielkie dzięki! Bardzo wam dziękuję!
Do samochodu podeszła Nancy Broward i wyciągnęła ku Jimowi mikrofon.
– No dobrze, Jim. Teraz poprosimy o cytat.
– Oczywiście. Nikt mi nie zarzuci, że nie dotrzymuję umowy. – Zaczekał, aż wszyscy reporterzy zbiorą się wokół niego i powiedział: – „Ludzie mówią o zabijaniu czasu, podczas gdy to czas po cichu ich zabija”. Dion Boucicault, tysiąc osiemset dwudziesty – tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty.
– Co takiego? – zdziwił się Roger Frick.
– Obiecałem cytat i przytoczyłem cytat. – Jim ruszył w górę podjazdu, zawrócił samochód i wjechał na Pacific Coast Highway.
Wszedł do Drugiej Specjalnej pięć minut po rozpoczęciu ostatniej tego dnia lekcji – nauki kreatywnego pisania. Wszyscy uczniowie byli zajęci, choć żaden nie miał otwartej książki. Cień przerzucał piłkę do koszykówki z nosa na czubek głowy i z powrotem, Brenda Malone pochylała się nad powiększającym lusterkiem i wyciskała sobie wągry, a Randy Bullock przebijał się przez największą kanapkę, jaką Jim widział w życiu. Jim wcale by się nie zdziwił, gdyby zobaczył, że wystają z niej krowie kopyta.
Klasę wypełniał jazgot nowoczesnej muzyki tanecznej, wydobywający się z kilku par słuchawek. Jim miał wrażenie, że znalazł się na polu pełnym świerszczy.
Położył książki na biurku i stanął przed klasą.
– Proszę o uwagę! Chciałbym, abyście przez chwilę mnie posłuchali!
Cień w dalszym ciągu podbijał piłkę, Randy Bullock żuł, a Ruby Montes kiwała się w rytmie salsy, której słuchała przez słuchawki.
Jim jeszcze chwilę poczekał, patrząc w podłogę przed swoimi stopami. Edward Truscott przyglądał mu się ze zmarszczonym czołem, George Graves siedział odwrócony plecami do tablicy, a Vanilla King niemal cała zniknęła w wielkiej torbie z plecionki, szukając czegoś niezbędnego jej w tej właśnie chwili do życia – prawdopodobnie kredki do brwi.
Po mniej więcej minucie Jim podszedł do tablicy i wielkimi wyraźnymi literami napisał:
BOBBY TUBBS I SARA MILLER NIE ŻYJĄ.
Klasa natychmiast ucichła. Powyłączano odtwarzacze płyt CD, a Cień chwycił piłkę i wsadził ją sobie między kolana. Jim odwrócił się do swoich uczniów i otrzepał dłonie.
– Wielka jest siła słowa pisanego – stwierdził. – „Myśli, które oddychają, i słowa, które palą”* [*Z wiersza Thomasa Graya The Progress Of Poesy].
– To prawda? – spytała Pinky Perdido słabym, piskliwym głosikiem. – Bobby i Sara… nie żyją?
Jim skinął głową.
– Zginęli razem zeszłej nocy w domku na plaży, należącym do rodziców Bobby’ego. Ogromnie mi przykro. Nie miałem okazji ich poznać, ale doktor Ehrlichman powiedział mi, że oboje byli bardzo lubiani.
– Co się stało? – spytał mocno zaniepokojony Freddy Price. – Chyba nie przedawkowali?
– Z tego, co wiem, ich śmierć nie została bezpośrednio spowodowana przez narkotyki ani alkohol. Doszło do gwałtownego pożaru. Policja nie umie jeszcze powiedzieć, co go wywołało, ale wasi koledzy nie mieli szans ujść z życiem. Prawdopodobnie stracili przytomność od dymu, zanim płomienie do nich dotarły.
– Rany… – jęknął Philip Genio. Był bardzo chudy i wyglądał na Latynosa, miał zaczesane do tyłu włosy i był ubrany w jasnoróżową jedwabną koszulę. – Jeszcze wczoraj wieczorem wygłupiałem się z Bobbym…
– Sara była moją najlepszą przyjaciółką – chlipnęła Sue-Marie. Łzy rozpuszczały jej tusz do rzęs, który spływał strużkami po policzkach. – Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami od podstawówki. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego dziś rano nie przysłała mi SMS-a, kiedy nie przyszła do szkoły…
Jim odchrząknął.
Przykro mi, że przyniosłem wam takie złe wieści. Kto może dziś wcześniej wyjść. Nie sądzę, abyście byli w nastroju do nauki angielskiego.
Zostali uwięzieni? – spytała Sally Broxman.
Raczej nie – odparł Jim. – Wszystko wskazuje na to, że stało się to bardzo szybko.
– Widział ich pan?
Jim kiwnął głową.
– Policja chciała, abym obejrzał miejsce zdarzenia… na wypadek, gdybym był w stanie rzucić nieco światła na przebieg wydarzeń. Ale nie umiałem im powiedzieć nic przydatnego.
– Bardzo strasznie wyglądali? – spytał Randy Bullock. – No wie pan… byli cali upieczeni i tak dalej?
Jim pokręcił głową.
– Wyglądali na spokojnych, prawda? – dopytywała się Sue-Marie. – Nie cierpieli?
Jim przywołał obraz czaszek Bobby’ego i Sary, wpatrujących się sobie nawzajem w puste oczodoły.
– Chyba można powiedzieć, że wyglądali na spokojnych.
Przez długą chwilę nikt się nie odzywał, nikt nie wstawał. Sue-Marie płakała cichutko w chusteczkę, jak kociak, który się zgubił. Z całej klasy dolatywały chlipnięcia, a David Robinson mocno zacisnął powieki, złożył dłonie i mruczał słowa modlitwy.
– Kiedy ktoś umiera tak wcześnie i tak nagle, zawsze jest to dla wszystkich straszliwym szokiem – powiedział Jim. – Na pewno zadajecie sobie pytanie, co to za świat, który pozwala, aby młodzi ludzie, których przyszłość jest wielką obietnicą, mogli tracić życic. O tym właśnie rozmawialiśmy dziś rano, prawda? O czasie. Bobby’emu i Sarze odebrano największy dar, jaki istnieje: czas na dorastanie, na zakochanie się, na cieszenie się wszystkimi przyjemnościami życia. Dla Bobby’ego i Sary czas zatrzymał się na zawsze, podczas gdy my pędzimy dalej minuta za minutą, dzień za dniem, tydzień za tygodniem, a każda sekunda, która mija, pozostawia ich coraz dalej za nami.
Podszedł do tablicy i pod napisem: BOBBY TUBBS I SARA MILLER NIE ŻYJĄ dodał pytanie: GDZIE SĄ TERAZ?
– Ponieważ nie wygląda na to, by ktoś z was chciał wcześniej wyjść, a mamy teraz lekcję pisania, proponuję nieco twórczej terapii. Spróbujcie wyrazić na papierze, co czujecie do Sary i Bobby’ego. Możecie napisać, co chcecie: esej, wiersz, nawet słowa piosenki. – Postukał wskazówką w tablicę i dodał: – Chcę tylko, abyście odpowiedzieli na to pytanie.
– Może są duchami, zjawami? – zasugerował Edward Truscott.
– W klasie jest tylko jedna zjawa, a jesteś nią ty – stwierdził Cień.
Jim usiadł.
– Jeżeli uważasz, że są duchami, napisz to. Napisz wszystko, co chcesz… byle było to mądre, uczciwe i płynęło z serca.
Vanilla King podniosła rękę.
– Panie Rook… wierzy pan w duchy?
Jim patrzył na nią przez długą chwilę, nie odpowiadając. Ale kiedy otworzyła usta, zamierzając powtórzyć swoje pytanie, niemal niezauważalnie skinął głową.