Rozdział 18

– Może teraz, kiedy Vane zginął, nic nam nie zrobią? – zapytał Edward. – Może… jeżeli po cichu wyjdziemy… i pozwolimy im wrócić do płyt…

– Chyba żartujesz – powiedział Cień. – Wyglądają jak staromodny teatrzyk lalkowy, ale są zdrowo wkurzeni.

Jim zrobił krok w kierunku drzwi, ale cienie nie cofnęły się. Wręcz przeciwnie – zaczęły wchodzić do pokoju. Trzaski elektryczności stawały się coraz głośniejsze, widać też było skaczące po włosach i palcach srebrnoczarnych ludzi iskry.

– Co oni robią? – spytała Sue-Marie, tuląc się do ramienia Jima.

– Podejrzewam, że kumulują energię, aby spalić nas jednym wielkim błyskiem.

– Powinniśmy wybić okna – oświadczył Philip. – Jeżeli nie znoszą światła…

– Właśnie! – zawołał Freddy. – Widziałem to na filmie z Draculą. Kiedy zerwano zasłony, hrabia się rozpadł.

– Nie damy rady dostać się do szyb, człowieku – mruknął Cień. – Te siatki są nie-do-prze-bi-cia.

– Może powinniśmy zaatakować je jak futboliści? Wszyscy naraz.

– Pewnie… i skończyć jako kubełek z KFC. Jeden z cieni podszedł bliżej, za nim drugi i trzeci.

– Boże… – westchnęła Sue-Marie.

Człowiek cień prowadzący tłum srebrnoczarnych postaci był wysoki i miał poplątane, sięgające do ramion włosy. Pokręcił energicznie głową i jego oczy błysnęły jaskrawo. Kiedy po chwili ponownie pokręcił głową, błysk był jeszcze jaśniejszy. Jim, oślepiony, słyszał narastający powoli szum, jak w ładującym się fleszu. Cieniste ja przygotowywały się do ataku.

– Płyty! – krzyknął Jim. – Podnieście płyty i zasłońcie się nimi!

– Mowy nie ma, człowieku! – odkrzyknął Cień. – Mam tego dość! Żaden czarnogęby świr mnie nie upiecze!

– Sonny, stój! – zawołał Jim, ale Cień już ruszył naprzód jak taran i zepchnął pierwszego cienia na ścianę. Potem pchał następnych i przebijał się do schodów, waląc na boki łokciami i krzycząc głośno:

– Z drogi, świry! Słyszycie?! Spadajcie mi z oczu! Kiedy przeszedł mniej więcej pół drogi, błysnęło. Cień i otaczające go postacie zbielały. Po sekundzie ponownie błysnęło, po czym zaczęła się kanonada błysków, jakby Cień był witanym przez fotoreporterów gwiazdorem, przybywającym na premierę filmu. Z każdym błyskiem buchała kolejna fala gorąca.

– Nie! – wrzasnął Cień. Jego włosy płonęły, spod kaptura wypływał dym, ale on w dalszym ciągu przepychał się przez tłum, aż dotarł do drzwi po przeciwległej stronie korytarza.

Płomienie skakały mu po plecach, wszedł jednak do pokoju naprzeciwko, minął szeregi klatek i machając rękami jak wiatrak, z wrzaskiem szedł dalej. Nie można było zrozumieć, co krzyczy. Jim i jego drużyna słyszeli tylko jęk bólu i desperacji.

Po chwili dotarł do okna. Trzy albo cztery srebrnoczarne istoty trzymały go za ubranie, usiłując mu przeszkodzić, ale on, wijąc się jak piskorz, strząsnął je z siebie, po czym pochylił głowę i rzucił się na pomalowane na czarno szkło. Okno eksplodowało, a Cień zniknął w kuli ognia.

Jak na dany przez złote trąby znak, do środka wpadło światło – prosto na podest schodów. Fotograficzne istoty wydały z siebie chóralne wycie, zasłoniły oczy dłońmi i zaczęły się odsuwać od światła, nie udało im się jednak dotrzeć do mroku schodów. Padały na podłogę, kładły się jedna na drugiej jak posypywane solą ślimaki. Jim i Oddział A stali pośrodku pomieszczenia i patrzyli z obrzydzeniem, jak się skręcają i wysychają. Srebrnoczarny blask najpierw zamieniał się w lepką szarość, a potem w brudną biel, która po chwili znikała, jak obraz na blaknących na słońcu fotografiach. Ostatnie znikały czarne, wyszczerzone zęby.

Jim podszedł ostrożnie do drzwi i rozejrzał się wokół. Na schodach nikogo nie było. Zostali sami. Zniknęła nawet spalona kupka, która jeszcze niedawno była Robertem H. Vane’em, na podłodze leżała tylko poczerniała soczewka, mechanizm migawki i kilka mosiężnych zawiasików.

– Udało się – stwierdził Edward. – Cień nas uratował.

– Cień… – jęknął Randy.

Pobiegli schodami w dół, otworzyli frontowe drzwi i wyskoczyli na zewnątrz. Wokół Cienia zdążył się już zebrać tłumek przechodniów. Leżał na chodniku, przykryty kocem. Jego twarz, paskudnie spaloną, pokrywały czerwono-czarne plamy, a z tyłu głowy leciała krew, która powoli spływała do rynsztoka.

Jim ukląkł obok.

– Sonny? – wyszeptał chrapliwie, ale chłopak nie otworzył oczu.

– Po prostu sfrunął – powiedział siwy mężczyzna w szerokich szortach w kolorze khaki. – Okno się rozwaliło, a on wyfrunął, cały w ogniu jak wahadłowiec.

– Już dzwoniłem pod dziewięćset jedenaście – oznajmił młody człowiek w długim czerwonym fartuchu.

– Nie żyje? – spytała Sue-Marie.

Jim pomacał puls Cienia. Niczego nie wyczuł.

– Chyba nie…

– Co tu się stało? – spytała kobieta w sukience w kwiaty.

Jim wstał powoli. Miał twarz umazaną sadzą, a jego zlepione włosy sterczały jak grzebień kogucika.

– Nic dobrego, proszę pani – odparł.


Do pokoju przesłuchań wszedł porucznik Harris w towarzystwie detektywów Meada i Brossa. Przysunęli sobie krzesła, usiedli i popatrzyli na Jima z wyraźną udręką.

– Powiem szczerze – zaczął porucznik Harris – nie wierzymy w ani jedno pana słowo.

Jim skinął głową.

– Spodziewałem się tego. Sam w to nie wierzę.

– Problem w tym, że nie ma innego wyjaśnienia. Albo wszyscy powariowaliście.

– Byłoby to jakieś wyjście…

– Pełny raport techników, zabezpieczających miejsce zdarzenia, dostaniemy dopiero za kilka dni, a patolodzy będą potrzebowali jeszcze więcej czasu, nic jednak nie wskazuje na to, aby pan czy któryś z pańskich uczniów był bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć Vincenta Boschetto i Sonny’ego Powella – oświadczył detektyw Mead.

– Wygląda to na kolejne dwa przypadki samoistnego zapalenia się ludzi – dodał porucznik Harris.

Jim przyjrzał mu się zza przymrużonych powiek. Porucznik nawet nie mrugnął.

– Biuro patologa już wydało oświadczenie, że Bobby Tubbs i Sara Miller byli ofiarami samoistnego zapalenia, więc zwolnimy Brada Moorcocka. Wszystko wskazuje na to, że pozostałe pożary, jakie miały miejsce w Santa Monica i zachodnim Hollywood, również zostały spowodowane samozapłonami ludzi. Przypuszcza się, że może to mieć jakiś związek z wybuchami na Słońcu. No i z suchym latem.

– Z wybuchami na Słońcu? – zdumiał się Jim.

– Albo z cienistymi ja – dorzucił detektyw Mead, który wyglądał, jakby właśnie się dowiedział, że zmarła mu matka.

– Śledztwo trwa… No cóż, panie Rook… jesteście wolni.


Jim odwiózł najpierw swoich uczniów do szkoły. Zrobiło się już późne popołudnie, więc prawie w całym budynku było ciemno Stali na parkingu – wyczerpani i oszołomieni tym, co im się przydarzyło, i obejmowali się, jakby przenikało ich zimno. Milczeli, nikt jednak nie chciał odchodzić. W końcu ciszę przerwał Jim.

– To co, widzimy się jutro? Porozmawiamy o wszystkim na lekcjach. Opowiemy pozostałym.

– Nikt nigdy się nie dowie, co zrobiliśmy, prawda? – powiedziała Sue-Marie.

Jim objął ją.

– Taki jest los wszystkich dobrych ludzi. Nie dostają nagród. Nie udzielają wywiadów dla telewizji. Mają jednak świadomość, że uczynili Ziemię bezpieczniejszą.

Do Jima podszedł Freddy i przybili sobie „piątkę”.

– Dzięki, panie Rook. Chyba czegoś mnie pan dziś nauczył, choć jeszcze nie wiem czego. Ale myślę, że od dziś będę lepszym człowiekiem.

Także Edward uścisnął Jimowi dłoń.

– Ja też się czegoś nauczyłem: im więcej człowiek się dowiaduje, tym mniej wie.

– Coś zobaczyliśmy, no nie? – powiedział Randy. – To, co widzimy w lustrze, niekoniecznie jest tym, czym jesteśmy.

Jim uśmiechnął się.

– Masz rację. „Umysł człowieka lustrem jest spojrzenia niebiańskiego”* [*Z wiersza Look Home Roberta Southwella.].

Patrzył, jak odchodzą. Kiedy ruszył do samochodu, pojawiła się Karen z Perrym Riltsem. Podeszła do Jima, a Perry, który sprawiał wrażenie zdenerwowanego tym spotkaniem, zatrzymał się parę metrów dalej.

– Jim… słyszeliśmy o Sonnym i Vinniem. To straszne. A tobie nic się nie stało?

– Nie. Jestem trochę nadpalony, ale poza tym wszystko gra.

– Co się właściwie stało? – spytał Perry. – W wiadomościach nie powiedzieli zbyt wiele.

– Przykro mi, ale jeszcze nie mogę nic mówić. Policja jest jednak na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna, że to był wypadek.

– Wypadek? Jezus Maria! Vinnie zamienia się w kupkę popiołu, ten chłopak skacze z okna na piętrze i to ma być wypadek? Według mnie to dość dziwna sprawa. Daj spokój, Jim… byłeś tam przecież. Co się naprawdę stało?

– Doszło do starcia między rzeczywistością a iluzją. Między tym, na co coś wygląda, a tym, czym naprawdę jest, to wszystko.

Perry machnął ręką.

– Wiesz, jaki jest z tobą problem, Jim? Mówisz, jakbyś był głęboki, a w rzeczywistości jesteś tak płytki, że nie sięgasz mi do kostek.

Jim ujął dłoń Karen i lekko ją uścisnął.

– Masz rację – powiedział, patrząc na Perry’ego. – Prawdopodobnie masz rację.

Wszedł do mieszkania i potknął się o stertą butów Giovanniego Boschetto. Tibbles, która spała na kanapie, otworzyła jedno oko i ziewnęła.

Podszedł bliżej, by ją pogłaskać, ale po dwóch krokach jego uwagę zwrócił portret nad kominkiem. Czarny materiał zniknął i wreszcie widać było lekko uśmiechniętą twarz Roberta H. Vane’a. Miał delikatny, choć wyraźnie zarysowany nos i długie, błyszczące włosy – tak właśnie musiał kiedyś wyglądać. Jego oczy były inteligentne i łagodne.

Jim podszedł do obrazu i dotknął twarzy dagerotypisty. Niczego nie przemalowywano – farba była tak samo sucha i spękana jak na reszcie portretu.

– No tak… – mruknął pod nosem. – Nic nie trwa wiecznie. Można naprawiać błędy.

Rozejrzał się po salonie. Atmosfera wyraźnie się poprawiła. Niemal dało się wyczuć ulgę.

Kiedy nakarmił Tibbles, wziął do lęki brązową kopertę, którą wyniósł ze szpitala, wyszedł na korytarz i nacisnął dzwonek przy drzwiach Eleanor. Przez chwilę czekał, po czym ponownie wcisnął dzwonek.

W końcu Eleanor otworzyła. Miała na sobie czarny satynowy szlafrok, włosy związała w ciasny kok.

– Jim! – zawołała, jakby jego widok był dla niej zaskoczeniem.

– Mogę wejść?

– Oczywiście. Właśnie zamierzałam się kąpać, ale mogę to zrobić później.

Wszedł do jej mieszkania. Miało identyczny rozkład jak jego, tylko drzwi do kuchni znajdowały się nie po prawej, a po lewej stronie. Było urządzone surowiej niż jego mieszkanie – ściany były białe, wykładzina szara, a zasłony czarne. Umeblowanie stanowiły nowoczesne niemieckie meble z czarnej skóry i chromowanej stali. Regał na książki wypełniały identyczne, oprawione w czarną skórę książki, między którymi stał odtwarzacz płyt CD firmy Bang & Olufsen. Na odtwarzaczu stała biała statuetka nagiej tańczącej kobiety i urna na prochy w stylu Wedgwooda. Nie było kwiatów, na ścianach nie wisiały obrazy ani lustra.

– Nie oglądałaś wiadomości, prawda?

– Wiadomości? Dlaczego? Co się stało?

– W starym szpitalu dla zwierząt przy Palimpsest Street był wypadek. Spalił się nauczyciel, a jeden z jego uczniów wyskoczył przez okno.

Eleanor usiadła na czarnej kanapie. Szlafrok podsunął się przy tym do góry, ukazując białe udo aż po biodro.

– To tragiczne – powiedziała cicho.

– Rzeczywiście tragiczne. – Jim obszedł pokój, machając brązową kopertą. Eleanor obserwowała go uważnie.

– Chcesz drinka? – spytała po chwili. – Wyglądasz, jakby bardzo ci się przydał.

– Nie, dziękuję.

– Powiedzieli, jak to się stało… ten wypadek?

Jim podszedł do kanapy i usiadł tak, że patrzyli prosto na siebie.

– Nie, nie powiedzieli i nigdy tego nie zrobią. W każdym razie nie publicznie. Są rzeczy, których nie przełknie nawet naród wierzący w istnienie UFO.

Położył kopertę na stoliku. Eleanor nie spojrzała na nią. Wpatrywała się w Jima, jakby się bała, że skoczy na nią bez ostrzeżenia.

– Stało się to, że ktoś… okazał się kimś innym. Ktoś kogoś zdradził… i w szpitalu została zastawiona pułapka.

– Jak mam to rozumieć?

Jim wziął do ręki kopertę.

– Wiesz, co znajduje się w środku, prawda? Na wierzchu jest twoje nazwisko. ELEANOR SHINE, BENANDANTI BUILDING. I data… dzień po śmierci Giovanniego Boschetto.

Otworzył kopertę i wyjął zawerniksowaną na czarno ramkę, w którą wsunięty był srebrnoszary dagerotyp.

– Widzisz? Pusty. Pusty, ponieważ obraz siedzi przede mną.

– W dalszym ciągu nie rozumiem, o czym mówisz.

– Rozumiesz. Kiedy Giovanni Boschetto zmarł, Robert H. Vane uświadomił sobie, że nie jest już uwięziony w obrazie, i wyszedł na zewnątrz, aby poszukać kogoś, kto mógłby mu pomagać… kto by mu zorganizował interes ze staromodnymi fotografiami. Kogoś, kto by go woził i dbał o niego. Najbliższą osobą, jaka wchodziła w rachubę, byłaś ty. Mieszkałaś po drugiej stronie korytarza. Mógł się spokojnie przygotować, bo Giovanni Boschetto miał płyty dagerotypowe i wszystkie potrzebne odczynniki. Co się wtedy stało? Zapukał do twoich drzwi i zrobił ci zdjęcie, zanim zdążyłaś się zorientować? Oślepił cię błyskiem, wciągnął do mieszkania i dopiero potem zrobił zdjęcie? Co stało się z prawdziwą, dobrą Eleanor? Zabił ją? – zapytał Jim.

Wstał, podszedł do regału i wziął do ręki wedgwoodowską urnę. Zdjął pokrywkę i popatrzył na szarawy popiół.

– Tu jest prawdziwa Eleanor, prawda? Dobra Eleanor. Ty jesteś jedynie jej cienistym ja. Jej złą częścią. Założę się, że w ciągu dnia nie odsuwasz zasłon.

– Zwariowałeś.

– Naprawdę? – Podszedł do Eleanor i przeciągnął palcem po jej policzku, tworząc od nosa do ucha czarną smugę. – Biały makijaż… aby ukryć fakt, że twoja twarz jest czarna jak na negatywie. Czarna farba do włosów, ponieważ są białe. Czarne szkła kontaktowe do zamaskowania białych oczu i biała emalia do ukrycia czerni zębów. Kłamałaś i spiskowałaś od dnia, kiedy się tu wprowadziłem.

Eleanor zaczęła ścierać z policzka makijaż.

– Ty głupi karzełku! Powinieneś być wdzięczny Benandantim, że dali ci takie mieszkanie, i trzymać się z dala od spraw, które ciebie nie dotyczą!

– Vane uważał, że nie będę zagrożeniem i nie znajdę sposobu na powstrzymanie go przed wychodzeniem z obrazu, prawda? Ale potem doszedł do wniosku, że wcale nie jestem aż takim nieudacznikiem, i próbował mnie przestraszyć, podpalając autobus z uczniami. No cóż… nie docenił mnie, moja droga, przede wszystkim jednak nie docenił moich uczniów.

Eleanor zaczekała, aż skończy mówić, po czym klepnęła go lekko w dłoń.

– Dobra robota – wycedziła. – Co teraz?

Jim uniósł wyżej pusty dagerotyp.

– Masz do wyboru: albo wrócisz do płyty i zostaniesz w niej na zawsze, albo ją zniszczę i stracisz kryjówkę. Teraz, kiedy nie ma Vane’a, Benandanti przestaną płacić ci za to mieszkanie i prędzej czy później będziesz musiała się wyprowadzić i… wyjść na światło dzienne.

– Jesteś potworem! – syknęła Eleanor.

– Decyzja należy do ciebie. Masz dwadzieścia cztery godziny na zastanowienie.

Wziął dagerotyp i wyszedł. Eleanor na sztywnych nogach podeszła do drzwi i zatrzasnęła je za nim z hukiem.


Następnego dnia wszyscy w klasie pochylili głowy i przez dwie minuty milczeli na cześć Cienia. Popłynęły łzy.

– Sonny był odważny i bezinteresowny. Gdyby nie on, nie stałbym tu dziś, nie byłoby tu też Sue-Marie, Freddy’ego, Edwarda, Randy’ego ani Philipa – powiedział Jim. – Zawdzięczamy mu życie i nigdy nie zapomnimy o tym długu. Tylko wy wiecie, z jak wielkim złem walczyliśmy i jak je pokonaliśmy, i tylko wy wiecie, jak wiele nas to kosztowało. Przeczytam ku pamięci Sonny’ego wiersz Randalla Jarrella, zatytułowany Rycerz, śmierć i diabeł.


Śmierć jego własnego ciała rozsiadła się poza nim;

Ciało jego własnej duszy rozsiadło się poza nim -

Śmierć i diabeł – kim są dla niego?

Jego byt go oskarża – twarz pozostaje jednak twarda

W stanowczości, w całkowitym wytrwaniu;

Fałdy uśmiechu zapewniają opanowanie;

Twarz jest swym własnym losem -

Mężczyzna robi to, co musi -

A jego ciało mówi: Jestem.


Po południu, kiedy otwierał drzwi do mieszkania, usłyszał, że ktoś go woła.

– Panie Rook! Panie Rook!

Kiedy się odwrócił, ujrzał sunącego szybkim krokiem w jego kierunku dozorcę.

– Panie Rook, widział pan dziś pannę Shine?

– Nie. Dlaczego pan pyta?

– Hydraulik miał dziś naprawiać u niej w łazience rurę, ale jej nie ma. Wszystko jest… ubrania, wszystko. Światło się pali, telewizor gra, nie ma tylko panny Shine.

– Musimy to sprawdzić – stwierdził Jim.

Pan Mariti otworzył drzwi do mieszkania Eleanor i Jim wszedł za nim do środka. Mieszkanie wyglądało tak samo jak poprzedniego wieczoru, kiedy stąd wychodził. Przeszli od pokoju do pokoju, ale nigdzie nie znaleźli ani śladu Eleanor.

Kiedy doszli do sypialni, Jim zrozumiał, co się stało. Czarne zasłony były zaciągnięte i przybite do podłogi – zostały jednak kilka razy przecięte ostrym nożem i przez dziury do środka mogło wpadać dzienne światło. Nóż, którym to zrobiono, leżał na dywanie, a obok niego satynowy szlafrok, rozlewający się na podłodze jak oleista kałuża. Jim podniósł go i przycisnął do twarzy. Materiał pachniał liliami i zawrotem głowy.

– Panno Shine! – zawołał pan Mariti i w tym momencie do sypialni weszła Tibbles. Rozejrzała się i pociągnęła noskiem.

– Chyba zdecydowała się na przeprowadzkę – mruknął Jim i powiesił szlafrok na ramie łóżka Eleanor.

Загрузка...