Kiedy Jim postawił Tibbles na progu, zaczęła podejrzliwie obwąchiwać nowe mieszkanie. Obwąchała stertę butów w holu wejściowym i gwałtownie kichnęła, a kiedy weszła do salonu, zatrzymała się, rozejrzała i powoli uniosła ogon, jakby poczuła coś, co wcale jej się nie spodobało.
Jim poszedł do kuchni z torbą zakupów na ręku, po chwili jednak wrócił, aby zobaczyć, o co kotce chodzi.
– No i co, TD, jak ci się tu podoba? Przyznaję, że mieszkanie jest nieco zaniedbane, a meble mocno zużyte, ale ma atmosferę, nie?
Tibbles przemaszerowała po leżącym przed kominkiem dywaniku i popatrzyła na obraz człowieka z czarnym materiałem na głowie. Postawiła uszy i przez długą chwilę wpatrywała się w malowidło.
– Tym się nie martw. Może Julie Fox uda się go sprzedać. Tibbles odwróciła się i popatrzyła pytająco na Jima, po czym zamiauczała głośno.
– No dobrze, jeżeli ci się podoba, możemy go zostawić, ale Vinnie twierdzi, że z powodu tego obrazu dręczyły go koszmary, i prawdopodobnie tak samo będzie ze mną… zwłaszcza po sześciu piwach i pizzy quattro staggione z dodatkową papryką jalapeno.
Tibbles znów miauknęła, choć tym razem zabrzmiało to tak, jakby chciała powiedzieć, iż nie interesuje jej, co Jimowi się podobać po sześciu piwach i pizzy quattro staggione z dodatkową papryką jalapeno. Wskoczyła na obitą brokatem, zapadającą się kanapę i zaczęła nieufnie obwąchiwać poduszki.
– Nie ma problemu – mruknął Jim. – Kanapa może być twoja. – Podszedł do przypominającego tron fotela w przeciwległym kącie. – A to będzie moje.
Spróbował podnieść masywny mebel, ale ponieważ był wykonany z ciężkiego hiszpańskiego dębu, nie dał rady go dźwignąć – nawet milimetr nad podłogę. Skończyło się pchaniem, ciągnięciem i obracaniem fotela to wokół jednej, to wokół drugiej nogi. Kiedy wreszcie Jimowi udało się postawić go obok kominka, klepnął leżącą na siedzisku poduszkę, wznosząc chmurę kurzu. Purpurowe obicie było wyblakłe i wytarte, ale całość w dalszym ciągu robiła imponujące wrażenie. Jim usiadł.
– Proszę bardzo… król Jim i królowa Tibbles w swoim pałacu. Wprawdzie bez poddanych, a także bez minstreli i tancerek, ale w końcu czego można oczekiwać za siedemset pięćdziesiąt dolców na miesiąc?
Tibbles nie zabawiła długo na swojej kanapie. Zeskoczyła, zamierzając zająć się badaniem reszty salonu.
– Jesteś głodna? – spytał Jim, ale nie zareagowała. – Kupiłem anchois. Mmiii… anchois… nic? A miseczka mleka?
Ponieważ kotka nie zareagowała na tę propozycję, Jim poszedł do kuchni, wyciągnął z torby puszkę piwa i rozerwał wielkie opakowanie słonych precelków.
– Piwo i precelki… jedzenie prawdziwych mężczyzn na całym świecie! – Wyjął miskę Tibbies i postawił ją na podłodze, tuż obok staroświeckiej lodówki. – Na pewno nie jesteś głodna? Kupiłem twój ulubiony makaron! Simpsonów!* [*W Stanach Zjednoczonych bardzo popularne są, zwłaszcza wśród dzieci, robione z ciasta makaronowego „kształtki”, uformowane w litery oraz postacie z filmów rysunkowych.]
Otworzył lodówkę – choć pachniało w niej lekko kwaskowato, jakby zsiadłym mlekiem, a lampka migała, jakby chciała przed czymś ostrzec, była czysta. Jim wziął tacę na warzywa, na wszelki wypadek powąchał ją, po czym ułożył na niej zieloną papryką, pomidory i ogórki. Postanowił, że teraz, w Los Angeles, będzie jadł zdrowiej. W Waszyngtonie ciągle był zbyt zagoniony i przepracowany, aby sobie gotować, żywił się więc głównie cheeseburgerami i pieczonymi kurczakami. Ponieważ był nieustannie zmęczony, nie spowodowało to przyrostu wagi, ale często wywoływało nudności, jak po zejściu z karuzeli.
Właśnie wstawiał do lodówki jogurty, gdy usłyszał przeraźliwy wrzask. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że to krzyk człowieka. Wypuścił z ręki kubek jogurtu, który rozprysnął mu się na stopie.
– Tibbles! – krzyknął. – Tibbles, nic się nie stało?! Tibb…less!!!
Pobiegł do salonu. To, co ujrzał, sprawiło, że stanął jak wryty. Tibbles stała na szczycie jednej z kolumn do stawiania kwiatów. Kolumna miała ponad półtora metra wysokości i Jim nawet nie zamierzał się zastanawiać, jak kotce udało się jej nie przewrócić. Tibbles miała zmrużone ślepia i szczerzyła zęby. Tuż nad jej łebkiem powoli prostowała się spirala brązowego dymu, a wokół unosił się smród palonej kociej sierści.
Całe futro Tibbles było nadpalone i zrobiło się czarne. Kotka nie tylko dymiła, ale wokół jej karku i przy nasadzie ogona skakały iskierki.
– TD, co się stało? Boże drogi… palisz się! – zawołał Jim.
Obszedł kanapą i wyciągnął do kotki ręce.
– Chodź, mała! No, Tibs!
Ale kotka, zamiast skoczyć, sycząc plunęła na Jima i machnęła groźnie lewą łapą, aby go odgonić.
– Daj spokój, TD… musimy cię wsadzić do zimnej wody, szybko. Chodź, mała…
Podszedł bliżej, kotka jednak nadal patrzyła na niego rozszerzonymi ślepiami i groźnie syczała. Próbował ją uspokoić.
– Nie denerwuj się, mała, wszystko będzie dobrze… co robiłaś, bawiłaś się zapałkami? Pamiętasz, co się stało z kiedy Harriet, zaczęła bawić się zapałkami?
Był już na tyle blisko, że mógł ją złapać, czekał jednak, aż kotka się uspokoi.
– Miau, miau…Bo usłyszysz burę: mama ruszać zabroniła, bo się spalisz, Kasiu miła!”* [*Z bajki Heiricha Hoffmanna Okropna historia z zapałkami (Złota różdżka, Warszawa 1987. wg wydania L. Idzikowskiego z 1933 roku. tłumacz nie podany).]. No, TD… chcę ci tylko pomóc.
Kotka nawet nie drgnęła. Po kolejnej minucie Jim znów do niej przemówił:
– W porządku, chcesz tak stać i dymić się? Niech ci będzie. – Udał, że się odwraca, ale w pół ruchu zmienił kierunek i spróbował złapać Tibbles za kark. Kotka syknęła, uniosła przednie łapy i rzuciła się na jego dłoń z pazurami. Stojak poleciał na bok, a Tibbles spadła na podłogę, po drodze zdążyła jednak wbić pazury w grzbiet dłoni Jima. Poczuł, że z ręki spływa mu krew i kapie na dywan.
Zaczął ssać ranę.
– Rany, Tibbles, to bolało! Co w ciebie wstąpiło?!
Kotka schowała się pod kanapą. Jim ukląkł i zajrzał pod nią. Tibbles przyglądała mu się z mroku. Wargę miała zaczepioną o ząb, co wyglądało, jakby się groźnie szczerzyła.
– Tibbles, nie ma sensu się chować. Muszę się tobą zająć.
Czekał i czekał, kotka jednak wcale nie zamierzała wychodzić. Po kilku minutach wstał i rozejrzał się po pokoju. Nie rozumiał, co mogło tak mocno przypalić kota. Nigdzie nie było świec ani nagich przewodów elektrycznych. Ruszt kominka co prawda pokrywał popiół ze spalonego papieru, ale już dawno temu wystygł. Nawet słoneczne światło, przebijające się przez brudne okna, było słabe jak rozwodniona herbata.
Jim ponownie się pochylił, Tibbles jednak cofnęła się jeszcze dalej, do miejsca, w którym sprężyny przebijały jutę. Może najlepiej zostawić ją samą, pomyślał. Wyglądało na to, że ogień spalił jedynie wierzchnią warstwę futra kotki. Pewnie potrzebowała tylko trochę czasu, by otrząsnąć się z szoku.
Jeszcze chwilę poczekał, po czym wstał i wrócił do kuchni po piwo. Kiedy ujrzał swoje odbicie w szklanym froncie którejś z szafek, doszedł do wniosku, że wygląda jak z fotografii w salonie. Mogłaby mieć podpis: „Zdziwiony mężczyzna w kuchni z lat trzydziestych”. No cóż, jestem przecież zdziwiony… – pomyślał. W końcu koty nie zapalają się samoistnie, prawda? Jeżeli pogłaszcze się kota dość energicznie pod włos, w jego futrze może się wytworzyć elektryczność statyczna, słychać trzaski i czasem nawet pokazują się iskry, ale czy to wystarczy, aby powstał ogień? Nie wydawało się to zbyt prawdopodobne.
Nagle przypomnieli mu się Bobby Tubbs i Sara Miller. To przecież też samoistne zapalenie. A przynajmniej coś, co wyglądało na samoistne zapalenie. Nie można co prawda porównywać tego, co się stało kotu, i całkowitego spalenia się dwojga młodych ludzi, ale był to dość dziwny zbieg okoliczności. Dwa niewyjaśnione zapalenia w ciągu dwóch dni…
Wrócił do salonu. Ku jego zaskoczeniu Tibbles wyszła spod kanapy i siedziała na środku leżącego przed kominkiem dywanika. Nie dymiło się już z niej, lecz miała zwęglone futro, a w niektórych miejscach było spalone prawie do samej skóry, drżała, jakby było jej zimno.
– Hej… TD… jak się czujesz, mała? – zapytał, ale kotka zdawała się go nie słuchać, nawet na niego nie spojrzała. Wbijała ślepia w malowidło nad kominkiem, a kiedy Jim podszedł bliżej, usłyszał jej chrapliwy, zduszony oddech.
Popatrzył na obraz. Mężczyzna tak jak przedtem stał przed lustrem, z czarnym materiałem na głowie. Jim nie spodziewał się ujrzeć niczego innego.
– Posłuchaj, Tibbles. To tylko obraz. Płótno i farba olejna, nic więcej. Powiem ci, co zrobię: zdejmę go i postawię na korytarzu, a jutro rano zapakuję do samochodu i zawiozę do domu aukcyjnego na wycenę. Potem go sprzedam i obraz zniknie. Niech kto inny się nim martwi.
Tibbles w dalszym ciągu się nie poruszała, nie dawała żadnego znaku, że wie o jego obecności. Jim nie próbował jej dotykać. Czasem miewała dziwne nastroje, zwłaszcza kiedy oddawał ją na przechowanie do Paws-a-While Cattery w Anaheim, i wiedział, że gdy jest obrażona albo wściekła, należy trzymać się od niej z daleka. Kiedy zaczął się spotykać z Karen i zostawił Tibbles w domu samą na dwa dni, po powrocie skoczyła na niego i paskudnie podrapała mu policzek. Wszyscy koledzy z West Grove sądzili, że to robota Karen, i Jim przez wiele dni musiał znosić aluzje, złośliwostki i docinki w rodzaju: „Za bardzo się rozpędziłeś, co?”. Postękując, przeciągnął wielki fotel przez dywanik i przysunął go tak blisko kominka, jak tylko się dało. Wspiął się na siedzisko, czując jak jego buty zapadają się głęboko w wytartą tapicerkę.
– Patrz, zdejmuję obraz, widzisz?
Łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić. Obraz był okropnie ciężki i Jim przez trzy albo cztery minuty bezskutecznie próbował zdjąć go z haka.
– Puszczaj, draniu… – postękiwał, ale drut wciąż się plątał i w końcu Jim musiał pójść do jadalni po krzesło – wyższe, z twardszym siedziskiem. Tibbles przez cały czas obserwowała go półprzymkniętymi ślepiami.
W końcu, zaciskając z wysiłku zęby i napinając mięśnie ramion, zdjął obraz ze ściany i opuścił go na podłogą.
– Gotowe… – wysapał i oparł się o bok kominka, aby odzyskać oddech. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że pod obrazem została wielka płaszczyzna niewypłowiałej tapety. Jej wzór był zaskakująco jaskrawy i świeży, jakby niedawno ją położono.
Tył obrazu był tak brudny, że niemal nabrał struktury wełny, znajdowała się też na nim wyblakła naklejka, z ręcznym napisem: Robert H. Vane, dagerotypista, 17 września 1853. W żałobie z powodu tragedii Daguenów.
Jim pochylił głowę, by lepiej móc przyjrzeć się obrazowi. Dagerotypista? Wiedział, że dagerotypami nazywano dawne płyty fotograficzne – z czasów przed wynalezieniem filmu celuloidowego. W połowie XIX wieku po Kalifornii krążyło kilku znanych dagerotypistów, robiących zdjęcia gór, dolin i Indian.
Ale kim był Robert H. Vane i co to za tragedia Daguenów? I dlaczego ten człowiek postanowił okazywać żałobę w tak dziwaczny sposób, zakładając na głowę kawał czarnego materiału?
W tym momencie usłyszał głos Tibbles – było to bardziej kaszlnięcie niż miauknięcie. Ponieważ kotka wciąż drżała, poszedł do sypialni, otworzył wielką bieliźnianą szafę i znalazł koc. Był gruby, szorstki i pachniał maścią dla koni. Jim ukląkł na podłodze i starannie owinął nim kolkę. Tym razem to, co robił, zdawało się jej obojętne. Nie zaprotestowała nawet, kiedy ją podniósł. Delikatnie położył Tibbles na kanapie. Nie bardzo wiedział, co należy robić z kotem w szoku, ale podejrzewał, że trzeba zapewnić mu ciepło.
– Rozluźnij się, TD. Zanim się spostrzeżesz, futro ci odrośnie.
Kotka popatrzyła na niego podejrzliwie, jakby żadnemu z ludzi nie należało ufać.
Kiedy był już pewien, że Tibbles się uspokoiła, powrócił do oglądania obrazu. Nie mógł go podnieść, więc kawałek po kawałku przeciągnął malarskie monstrum po podłodze do holu wejściowego. Po drodze potknął się o stertę butów i kopnął ją z wściekłością. Pomyślał, że zaraz po pozbyciu się obrazu musi zrobić porządek ze śmierdzącą kolekcją stryja Vinniego.
Pocąc się i klnąc, otworzył drzwi mieszkania, wytoczył obraz na korytarz i oparł go o ścianę. Ciężko oddychał i musiał rozmasować obity łokieć. Jeżeli ktoś ukradnie obraz, no cóż… tylko zrobi mu przysługę.
Właśnie zamierzał wrócić do mieszkania, kiedy otworzyły się drzwi po drugiej stronie korytarza i pojawiła się w nich młoda kobieta – wysoka, z długimi, błyszczącymi czarnymi włosami opadającymi na ramiona. Ubrana była w wyszywany srebrnymi cekinami obcisły czarny sweter bez rękawów, czarne spodnie i czarne, wiązane paskami sandały na niezwykle wysokich obcasach. Jim pomyślał, że wygląda jak Lady Wampir.
– Czeee…ść… – powiedziała z dziwnym akcentem.
– Cześć – odparł Jim.
Kobieta zamknęła drzwi swojego mieszkania na dwa zamki, po czym popatrzyła na oparty o ścianę obraz.
– Nie może go pan tu zostawić.
– Jutro zabiorę go do domu aukcyjnego. Dopiero się wprowadziłem. – Jim wytarł dłoń o dżinsy i wyciągnął przed siebie. – Jestem Jim Rook.
Zignorowała jego dłoń.
– Miło pana poznać. Eleanor Shine. Mimo wszystko nie może pan tego tutaj zostawić. Przepisy przeciwpożarowe zabraniają.
– Jutro rano obrazu już tu nie będzie.
– A jeżeli budynek dziś wieczorem się zapali? Wiem, że to nie nastąpi, ale nie możemy popierać anarchii. Nie można robić wszystkiego, na co ma się ochotę. Jeżeli na to pozwolimy, ludzie zaczną organizować prywatki z szampanem w windzie i trzymać w domu lwiątka.
– Naprawdę tak pani myśli?
– Wiem, że na pewno tak by było. Znam ludzi lepiej, niż oni sami siebie znają.
– No cóż… – mruknął Jim i popatrzył na obraz. Z każdą chwilą coraz bardziej uświadamiał sobie zapach perfum Eleanor. Był to zapach lilii, tak intensywny, że przyprawiał o zawrót głowy.
– Pomogłabym panu – powiedziała Eleanor – ale moje paznokcie…
– Oczywiście. Proszę się nie przejmować.
Odsunął obraz od ściany. Zajrzała z góry, aby zobaczyć, co przedstawia. Wpatrywała się przez długą chwilę w malowidło, jedną ręką odsuwając włosy z twarzy. Wreszcie spojrzała na Jima. Miała zmarszczone czoło.
– Cóż za dziwny obraz…
– Prawda? Nie należy do mnie, dostałem go razem z mieszkaniem. Na naklejce jest napisane, że to był dagerotypista.
– Kto?
– Dagerotypista. Dagerotyp to nazwa dawnej płyty fotograficznej, stosowanej przed wynalezieniem filmu, a dagerotypista to… no cóż, ktoś, kto robił dagerotypy.
– Aha… A dlaczego ma na głowie czarny materiał?
– Podobno jest w żałobie – wyjaśnił Jim.
Kiedy odwracał obraz, Eleanor przesuwała się tak, aby cały czas patrzeć na niego z przodu.
– Mój Boże… – westchnęła. – Niech pan chwilę zaczeka… może pan nim nie poruszać? To naprawdę niezwykłe.
– Coś nie tak?
Wyciągnęła rękę, niemal dotykając powierzchni obrazu. Nie przesadziła, mówiąc, że musi uważać na paznokcie. Były niezwykle długie i pomalowane na srebrno.
– To nie tylko obraz – oświadczyła.
– Nie rozumiem.
– Ma moc… czuję ją. Jak ludzka dusza.
– Naprawdę? Nie bardzo rozumiem, co pani ma aa myśli.
– Nie czuje pan tego? Kimkolwiek był ten człowiek, w obrazie jest zawarta część jego osobowości. Nie mam na myśli podobizny… mówię o nim jako o fizycznej osobie.
Jim popatrzył na nią zmęczonym wzrokiem.
– W dalszym ciągu nie rozumiem, o co pani chodzi.
Eleanor Shine podeszła jeszcze bliżej do płótna i powoli wciągnęła powietrze.
– On tu jest… czuję jego zapach. Albo się ukrywa, albo został uwięziony. Ale na pewno tu jest.
– Mój kot nienawidzi tego obrazu. Tak samo mój przyjaciel, do którego należy to mieszkanie.
– Pana kot? Jaki kot? Nie wolno tu trzymać kotów, proszę pana. Dozwolone są tropikalne ryby, ale tylko pod warunkiem, że ma się ubezpieczenie od zalania z powodu rozbicia akwarium. Ptaki też można mieć, w klatkach. Ale koty nie.
– Tibbles jest bardzo cicha. I bardzo czysta. Bardzo dobrze się zachowuje. To prawie człowiek.
– Nieważne… zasady są ściśle określone. Koty są verboten.
– No dobrze, więc co z tym obrazem? – spytał Jim, aby zmienić temat.
– Nie wiem. Jest bardzo dziwny. Chciał go pan sprzedać?
– Taki mam plan.
Eleanor Shine klasnęła. Na każdym palcu – z kciukami włącznie – miała pierścionki. Wszystkie srebrne (a może platynowe lub z białego złota) i wszystkie wysadzane miniaturowymi kamieniami półszlachetnymi: granatami, szafirami i kamieniami księżycowymi.
– Moim zdaniem nie powinien pan go sprzedawać bez ostrzeżenia tego, kto go kupi.
– Ostrzeżenia? Przed czym?
– Jest oczywiste, że to coś więcej niż obraz. Nie wie pan, co ktoś mógłby chcieć z nim zrobić. Ani co ten obraz mógłby zrobić z nowym właścicielem.
Jim zajrzał do swojego mieszkania. Owinięta kocem Tibbles zdawała się spać. Po chwili popatrzył ponownie na Eleanor Shine. Nie wiedział, co powiedzieć. Gdy Tibbles się zapaliła, znajdowała się dokładnie przed obrazem, więc może rzeczywiście było w nim coś, czego nie dało się dostrzec gołym okiem. Jak jednak można zamknąć czyjąś osobowość w oleju, płótnie i brudnej złotej ranne? To nie miało sensu.
– Mogłaby pani dokładniej wyjaśnić, co pani ma na myśli?
– Nie teraz. Zawsze się spóźniam, a dziś jestem bardziej spóźniona niż zwykle.
– No cóż, może wobec tego zajrzy pani do mnie po powrocie?
– Dobrze – zgodziła się. – Ale do tego czasu… – skinęła głową w kierunku obrazu.
– Oczywiście, zabiorę go do środka i obiecuję nie sprzedawać. Zakryję go jednak, niezależnie od tego, czy jest w nim zaklęta czyjaś dusza, czy nie. Nie chcę go oglądać, to wszystko.
– Ja też bym go zakryła, ale dlatego, by nie patrzył na mnie…