Rozdział 2

Jim wszedł do Drugiej Specjalnej, nawet nie patrząc na piętnastu uczniów siedzących z opartymi o ławki stopami, rzucających papierowymi samolocikami, słuchających walącej ze słuchawek garażowej muzyki, piszących SMS-y do kolegów i koleżanek z innych klas, czytających komiksy X-Men, poprawiających błyszczyk na ustach i ćwiczących kroki modnych tańców.

Usiadł za biurkiem i położył obie dłonie na blacie, wnętrzem do dołu, niczym barowy pianista, który nie jest w stanie sobie wyobrazić, że jeszcze raz uda mu się zagrać Strangers In The Night. Wyglądał na zmęczonego i był wymizerowany, a jego policzki i brodę pokrywała nie golona od dwóch dni szczecina. Jego myszowate włosy były potargane, jakby od dawna ich nie czesał, a błękitna koszula wygnieciona. Na lewej nogawce jasnobrązowych sztruksowych spodni miał plamę, która mogła pochodzić od różnych produktów – od keczupu po kocią karmę.

Rozwiązał sznurek trzymający zepsuty zamek teczki. Wyjął książkę z pozaginanymi rogami, otworzył ją i zaczął w milczeniu czytać. Po chwili uczniowie uświadomili sobie jego obecność i choć nie wszyscy przerwali to, co akurat robili, odwrócili się ku niemu i zaczęli mówić nieco ciszej, a ćwiczący taneczne kroki powoli zamierali.

Minęło dziesięć minut, zanim Jim się odezwał.

– Dziś porozmawiamy o czasie – oświadczył i zdjął pełne odcisków palców okulary. – Zastanowimy się, czym jest czas, co z nami robi i jak wyrażamy wobec niego swoje emocje.

– Najwyższy czas – powiedział Freddy Price i cała klasa się roześmiała.

– No cóż, przepraszam… spóźniłem się dwa tygodnie – powiedział Jim. – Mam nadzieję, że pani Lakenheath pozwalała wam się dobrze bawić. Prawdę mówiąc, wcale się nie spodziewałem, że tu wrócę, ale czasem tak bywa. Wyruszamy w przyszłość, pogwizdując pod nosem, i zanim zdążymy się zorientować, z powrotem jesteśmy tam, skąd wyruszyliśmy.

Sonny Powell uniósł swoją długą czarną rękę.

– Proszę wybaczyć, proszę pana, ale nie wygląda pan na szczególnie szczęśliwego z tego powrotu. – Sonny miał dwa metry wzrostu i wszyscy wołali na niego „Cień” z powodu jego obsesji na punkcie butów sportowych Saucony Shadow* [*Shadow (ang.) – cień.], a także dlatego, że wszyscy uczniowie Drugiej Specjalnej zawsze stali w jego cieniu. – Jeśli nie ma pan ochoty niczego nas uczyć, to chcielibyśmy dalej robić to, co robimy. Nie wywołujmy wilka z lasu, że tak powiem – dodał i dla podkreślenia swoich słów trzy lub cztery razy odbił piłkę do koszykówki o podłogę.

Jim wstał i podszedł do okna.

– Przyznam, że to nęcąca propozycja, problem jednak w tym, że wróciłem do West Grove Community College, ponieważ muszę dowiedzieć się czegoś o sobie. Chyba jeszcze pilniej niż wy potrzebuję nauki. Być może nikt z was nie jest zainteresowany nauczeniem się czegokolwiek i jeśli mam być szczery, nie bardzo mnie to wzrusza. Jeżeli chcecie pozostać ignorantami i półanalfabetami, to wasz wybór, ja jednak muszę się czegoś nauczyć. Przykro mi, jeśli to dla was niezbyt wygodne, ale potrzebna mi do tego wasza pomoc. – Odwrócił się w stronę ławek. – Co prawda jest to kurs języka angielskiego, ale nie będziemy mówić o wymowie, czytaniu ani pisaniu. Zajmiemy się życiem w świecie, który nie daje ludziom równego startu, zastanowimy się, co robić, kiedy szczęście się kończy… o ile w ogóle kiedykolwiek się je miało… i porozmawiamy o wszystkich sztuczkach, pułapkach oraz drobnych okrucieństwach życia, które sprawiają, iż często zastanawiamy się, czy warto wstawać rano z łóżka.

Udało mu się zdobyć ich niepodzielną uwagę. Nawet Vanilla King przerwała malowanie paznokci, zatrzymując w pół ruchu pędzelek z lakierem Tangerine Sparkle.

– Będziemy rozmawiać o tym, jak zachować życie i zdrowie na tej bardzo niebezpiecznej planecie – dodał Jim.

– Będzie nam pan mówił, jak należy zachowywać się w ruchu drogowym i tak dalej? – spytał siedzący z tyłu klasy Roosevelt Jones. Był niski i krępy, miał błyszczącą łysą czaszkę i nosił lustrzane okulary.

Jim pokręcił głową.

– Niczego wam nie będę mówił. To wy będziecie mówić różne rzeczy. Jeżeli chcecie wiedzieć, zapomniałem, jak powinienem żyć. Straciłem wiarą, że wszystko zmieni się na lepsze, że nadejdzie jeszcze jeden słoneczny dzień.

– Nie możemy pana niczego nauczyć – oświadczył Cień. – To pan jest Wielkim Nauczaczem. Pan ma nas uczyć.

Edward Truscott pokręcił głową.

– Nikt nikogo nie „uczy”, ale „naucza”. Gdyby było inaczej, nie nazywałbyś pana Rooka „Wielkim Nauczaczem”, a „Wielkim Uczycielem”.

– Znów chcesz mi namieszać we łbie, cwaniaczku? – wycedził Cień, udając, że bardzo się złości. – Jeżeli to właśnie edukacja ma zrobić z ciebie człowieka, ty kluchowaty wałku, nie chcą mieć z nią nic wspólnego.

– jak powiedziałem – przerwał im Jim – jeżeli nie chcecie się niczego nauczyć, to wyłącznie wasza sprawa, ale mylicie się, twierdząc, że nie możecie niczego mnie nauczyć. Możecie. Jesteście młodzi i nieskażeni. Wiecie jeszcze, kim jesteście i co przyniesie jutro, a ja właśnie tego chcę się nauczyć.

– Uczył pan tu przedtem, prawda? – odezwała się Ruby Montes. Miała górę sfalowanych czarnych włosów i kolczyki jak choinki bożonarodzeniowe.

– Tak, uczyłem. Trzy lata temu, ale zaproponowano mi bardzo interesującą pracę w Waszyngtonie, w Ministerstwie Edukacji, więc odszedłem.

– Dlaczego pan wrócił? – spytał Roosevelt. – Kiepsko płacili?

– Nie, pensja była dobra. Praca też była dobra. Po prostu coś się stało, to wszystko.

– Co? Złapano pana w szafie z jakąś młodą nauczycielką?

Jim uśmiechnął się słabo.

– Powiedzmy, że… stało się coś bardzo złego. A nawet tragicznego. Coś, co mi uświadomiło, że w życiu można uciec od wszystkiego z wyjątkiem samego siebie.

– To prawda – mruknął George Graves. Miał źle ostrzyżone włosy i długą, końską twarz. – Nieważne, gdzie człowiek rano się budzi, bo przecież… no cóż… zawsze tam jest, prawda?

– A gdzie indziej miałbyś być, głupolu? – spytał Cień.

– Nie wiadomo – wtrącił się Freddy Price. – Gdy kiedyś obudziłem się rano po sylwestrze, zdecydowanie mnie nie było. Jako kolejna podniosła rękę Sue-Marie Cassidy – nerwowo, z wahaniem. Miała długie, proste błyszczące włosy i twarz o klasycznych rysach, która byłaby bardzo piękna, gdyby oczu nie otaczała gruba warstwa tuszu, a warg nie pokrywały kilogramy szminki – i gdyby nie wydymała tak ust. Na ostatnie urodziny matka zafundowała jej zastrzyki kolagenu w wargi i teraz Sue-Marie wyglądała nie jak madonna z obrazu Botticellego, a jak dziewczyna z serialu Słoneczny patrol.

– Co dokładnie stało się panu w Waszyngtonie? – spytała lekko zachrypniętym głosem. – Powiedział pan, że to było tragiczne…

– Było, przyznaję – odparł Jim. – Wolałbym jednak o tym nie mówić, przynajmniej nie w tej chwili. Chcę popchnąć moje życie do przodu, więc… będę udawał, że nigdy nie wyjeżdżałem do Waszyngtonu. Będę udawał, że wciąż mam trzydzieści cztery lata i nigdy nie wyjeżdżałem z West Grove.

– Czy nie powinien pan raczej, bez względu na to, co to było, stawić temu czoło? – spytała Delilah Bergenstein. Tak naprawdę nie miała na imię Delilah, ale miała ciemne kocic oczy i pieprzyk na policzku i była przekonana, że wygląda jak starotestamentowa uwodzicielka.

– Interesujesz się psychiatrią? – spytał Jim.

Delilah entuzjastycznie pokiwała głową.

– Zamierzam zostać psychiatrą, ale… rozumie pan… najpierw powinnam trochę popracować nad angielskim.

– Pewnie… musisz przecież umieć przeliterować słowo „psychiatra” – mruknął Randy Bullock, który siedział tuż przed nią.

– Założę się, że ty też byś tego nie umiał zrobić – prychnął pogardliwie Edward Truscott.

– Bo nie muszę, geniuszu. Ja idę robić w fast foodzie.

– Wygląda na to, że tymczasem to fast food sporo z tobą zrobił, grubasie.

Jim wrócił do swojego biurka.

– No dobrze, dość już tych wolnych skojarzeń. Jeżeli macie mnie czegokolwiek nauczyć, musimy określić punkty wyjścia dyskusji. Zacznijmy od zdefiniowania czasu…

Uczniowie Drugiej Specjalnej patrzyli na niego, nic nie pojmując. George Graves hałaśliwie wydmuchał nos w kawałek papieru toaletowego, a Ruby Montes z niesmakiem pomachał w jego kierunku zaciśniętą pięścią.

– Właśnie jem śniadanie, więc wolałbym nie słuchać twojego charkotu – syknął.

– Zaczynajmy – powiedział Jim. – Co rozumiemy pod pojęciem czasu? Czy ktoś ma na ten temat coś do powiedzenia?

Roosevelt mocno odchylił się do tyłu, jakby chciał przewrócić krzesło.

– Czas to takie coś, co pozwala przestać robić jedno, na przykład jeść pizzę, i zacząć robić co innego, na przykład kimać przed telewizorem – oświadczył. – Gdyby nie czas, człowiek tylko by jadł pizzę, bo nie miałby czasu robić niczego innego, i w końcu pochorowałby się na żołądek. Poza tym zacząłby wyglądać jak Randy… jak trzech ludzi, wepchniętych w jedno ciało.

– Chwileczkę! – zaprotestował Raudy. – Gadasz tak tylko dlatego, że sam wyglądasz jak ogłoszenie o klęsce głodu.

W ostatnim rzędzie siedział David Robinson. Kiedy wstawał, słońce rozświetliło jego jasnorude, ostrzyżone na jeża włosy i czerwone uszy.

– Czas to różnica między istotami ludzkimi a Bogiem… – zaczął z wahaniem i zamilkł. Reszta klasy demonstracyjnie udawała, że ziewa.

– Mów dalej – zachęcił go Jim.

– No, my się starzejemy, a Bóg nie. Dlatego Bóg wie tak bardzo dużo. Przez całe życie uczymy się różnych rzeczy, ale kiedy umieramy, wszystko, czego się kiedykolwiek nauczyliśmy, zostaje zapomniane.

– To prawda – mruknął Cień, marszcząc czoło. – Jaki sens męczyć się napychaniem sobie głowy tym, jak przeliterować słowo „psychiatria” albo jakie miasto jest stolicą Paryża, jeżeli człowiek i tak umrze i wszystkie te informacje na nic się zdadzą? Na cmentarzu nie ma konkursów poprawnej wymowy.

Jim otworzył leżącą na biurku książką z pozaginanymi rogami.

– Przeczytam wam wiersz o czasie i losie. Chcę, żebyście się nad nim zastanowili i powiedzieli mi, czy ma jakiś związek z waszymi poglądami na różne sprawy. Jest zatytułowany Droga, a napisał go Edwin Muir.


Droga wijąca się w nieznane

Przecina kraj o nazwie Znowu.

Po bokach jej łucznicy stoją -

Jelenie łowy czas rozpocząć.


Vanilla King zaczęła malować paznokcie prawej dłoni, wysuwając koniuszek języka spomiędzy zębów. Randy Bullock wsadził palce do ucha, chwilę nim powiercił, po czym zaczął oglądać urobek. Słychać było liczne pokasływania i szuranie nóg, ktoś w głębi klasy mówił coś głośnym szeptem, ale Jim nie przerywał czytania.


Lew rozciągnięty w samym środku,

Z głową jak góra, brwią mroczniejącą,

Toczy się w dół zboczem bez końca.

Kości, odarte z mięsa przed eonem

Wstały i w pogoń poszły.


Statek bezpiecznie do portu wpływa.

Wiele ich poszło w dół otchłani.

Płonący w jego trzewiach skarb

Bliski, lecz nie do odszukania,

Zapadł za strefę dźwięku.


Mężczyzna w letnim popołudnia żarze

Układa się na swym nagrobku.

Jego śmiertelny wizerunek

Tkwi w głębi łona. Więzienia losu.


Jim zamknął książkę i rozejrzał się.

– Czy ktoś mnie słuchał?

– Ja słuchałem – odparł Edward Truscott.

– Słuchałeś, przygłupie, czy słyszałeś? – próbował go obśmiać Cień.

– A co z tobą? – spytał Jim. – Słuchałeś tego wiersza? Cień był zaskoczony.

– Nie wsłuchiwałem się w każde słowo, ale zauważałem go.

– Więc jeżeli go „zauważałeś”, to co on według ciebie wyrażał?

Cień pociągnął nosem i wzruszył ramionami.

– Aż tyle nie zauważyłem.

Jim zaczął iść między szeregami ławek. Kiedy doszedł do Sally Broxman, wziął do ręki leżącą na ławce pluszową lalkę przedstawiającą SpongeBoba SquarePantsa, i zaczął ją obracać. SpongeBob SquarePants był postacią z komiksu o istotach żyjących w morzu, wydawanego przez Nickclodeon.

– Lubisz SpongeBoba SquarePantsa?

Sally zaczerwieniła się, wyraźnie zawstydzona. Była ładna, choć trochę zbyt pulchna, i miała szopę ufarbowanych na kolor siana włosów.

– Jest moją… maskotką.

– „A żółty, chłonący i porowaty jest…” – zacytował Jim fragment piosenki SpongeBoba i podniósł lalkę wyżej, aby mógł ją widzieć każdy w klasie. – Widzicie tego gościa? Jest chłonący. Może warto wziąć z niego przykład? Chłonąć. Wchłaniać, co się da. Jeżeli czegoś nie lubicie, bo uważacie to za nudne, nie jesteście tego w stanie zrozumieć albo po prostu nie chcecie zrozumieć, nie oznacza to, że się kiedyś wam nie przyda. – Wrócił do swojego biurka. – Wiersz, który przeczytałem, mówi o czasie i o tym, co czas dla was znaczy. Osobiście dla każdego z was. Każde z was, leżąc w kołysce, leżało już w trumnie. Wszyscy umrzecie. Ty umrzesz… ty też… i ty. Każdego z was to czeka, i mnie również. Za sto lat może ten budynek i ta kasa będą jeszcze istnieć, ale nas już nie będzie, zostaniemy zapomniani, a ktokolwiek tu wejdzie, nie usłyszy nas… bez względu na to, jak bardzo by się wsłuchiwał. Wszyscy uczniowie Drugiej Specjalnej milczeli i wpatrywali się w niego z otwartymi ustami.

– To dla was nowość? Naprawdę ktoś z was sądził, że będzie żył wiecznie?

– Cholera… – wymamrotał Freddy Price, przerywając milczenie. – Obudziłem się rano i wydawało mi się, że jestem w chmurach. A teraz czuję się tak, jakbym zaraz miał się powiesić.


Kiedy Jim szedł do pokoju nauczycielskiego, zatrzymała go Sue-Marie.

– Chciałam tylko powiedzieć, że witamy pana z powrotem – powiedziała, pokazując swoje idealnie białe zęby.

– Jesteś bardzo miła. Rosemarie, prawda?

– Sue-Marie.

– Przepraszam. Dajcie mi dwa dni na zapamiętanie waszych imion.

– To, co powiedział pan dziś na lekcji… naprawdę dało mi do myślenia. No wie pan, o życiu, śmierci i tych innych rzeczach…

– Mam nadzieję, że cię to nie zdołowało.

Sue-Marie tak energicznie pokręciła głową, że jej blond włosy rozleciały się na boki.

– Skądże. To było takie… karmiczne, rozumie pan? Poczułam się, jakby mnie pan doskonale rozumiał.

– Miło mi. Przynajmniej jedną osobę zrozumiałem…

Sue-Marie popatrzyła mu w oczy i zamrugała. Jej długie rzęsy wyglądały jak dwa motyle zawisaki.

– Ciągle pana to boli, prawda? To, co się wydarzyło w Waszyngtonie.

– Przepraszam cię, Sue-Marie, ale jak mówiłem na lekcji, nie jestem gotów o tym rozmawiać; przynajmniej jeszcze nie teraz.

– Gdybym mogła panu w czymkolwiek pomóc… gdyby potrzebował pan kogoś, kto pana wysłucha…

– Dziękuję. To bardzo mile z twojej strony i takie… empatyczne.

Patrzył, jak Sue-Marie odchodzi, kręcąc tyłeczkiem ściśniętym przez maleńką niebieską plisowaną spódniczkę. Dziewczyna odwróciła się i uśmiechnęła do niego kokieteryjnie. Odpowiedział jej poważnym i nieco smutnym uśmiechem, który miał świadczyć o tym, że nawet gdyby usiadła mu na kolanach i zaczęła dmuchać w ucho, mogłaby mieć pewność, że Jim nie nadużyje jej zaufania. Tak naprawdę wcale nie był zainteresowany flirtami z uczennicami – nie teraz. Znacznie bardziej zależało mu na poskładaniu do kupy kawałków, na jakie rozprysnęło się jego życie, i znalezieniu sobie miejsca na ziemi, w którym mógłby normalnie funkcjonować.

Pchnął drzwi do pokoju nauczycielskiego pełnego zniszczonych foteli, zapadających się kanap i nieznanych mu nauczycieli. Jego stary ulubiony fotel pod oknem zajmowała potężna Murzynka w sukience pokrytej nadrukowanymi afrykańskimi zygzakami. Rozmawiała z Hectorem Lo, zastępcą kierownika wydziału nauk ekonomicznych, i podkreślała każde zdanie wbijaniem palca w podłokietnik.

– Musimy to uzmysłowić każdemu naszemu uczniowi – mówiła – białemu, czarnemu, Azjacie, lesbijce i gejowi: mają prawo być bogaci!

Hector Lo kiwał potakująco głową, Jim wiedział jednak, że wcale nie słucha.

Ruszył do krzesła w przeciwległym kącie pomieszczenia, ale nagle usłyszał głośne wołanie:

– Jim! Hej, Jim! Wreszcie ci się udało!

Odwrócił się i ujrzał Vinniego Boschetta z wydziału historii. Vinnie bardziej wyglądał na statystę z Policjantów z Miami niż na nauczyciela specjalizującego się w polityce XIX wieku. Miał czarne, starannie uczesane włosy, opaloną twarz, z której wystawał kulfoniasty nos, i był ubrany w jedną z będących jego znakiem firmowym hawajskich koszul – w orchidee, kolibry i ananasy.

Objął Jima i zaczął go klepać po plecach. Pachniał mocno wodą po goleniu Armaniego.

– Kiedy nie pokazałeś się w zeszłym tygodniu, myśleliśmy, że wymiękasz! Nikt by nie miał o to do ciebie pretensji! To miejsce nie zmieniło się nawet na jotę! W dalszym ciągu ślepy prowadzi kulawego, a zaraz za nimi kuśtyka przygłupi.

– Miło cię widzieć, Vinnie. Co u Mitzi?

Vinnie zakaszlał teatralnie w pięść.

– Hm… Ze wstydem muszę się przyznać, że po Mitzi były już trzy inne. A może cztery? Kochana dziewczyna, ta Mitzi. Wspaniała. Ma niezrównane nogi. Ale wiesz, jak jest… nie bardzo się zgadzaliśmy co do pewnych rzeczy dotyczących amerykańskiej konstytucji… takich na przykład, jak mojego konstytucyjnie zagwarantowanego prawa do copiątkowej gry z chłopakami w pokera.

– Kto jest teraz?

– Alana. Jest cudowna. Będziemy musieli kiedyś pójść gdzieś we trójkę. Odkryłem przy Pico niesamowitą namibijską knajpkę. Nie masz chyba nic przeciwko jedzeniu mrówek?

– Mrówek? Uważasz, że jestem mrówkojadem?

– Jim, daj spokój. Nie mówimy o tych malutkich żyjątkach, które wyłażą chmarami z pęknięć chodnika. Mówimy o wielkich, tłustych, specjalnie hodowanych na cukrze. Są doskonale z sosem chili. Kiedy się je zgryza, robią ciche PYKKK… Pycha!

– Jeżeli nie będziesz miał nic przeciwko temu, pozostanę przy burrito. - Jim usiadł, wyjął z kieszeni telefon i kawałek zmiętej kartki. – Właśnie szukam mieszkania. Książki mam w przechowalni, a mój kot prawdopodobnie już zapomniał, jak wyglądam.

– Potrzebujesz mieszkania? Nie musisz szukać. W zeszłym miesiącu zmarł mój stryj i jego mieszkanie stoi puste. Zamierzałem je wynająć, ale nie miałem czasu się do tego zabrać. Alana, rozumiesz… jest nieco wymagająca. Co ja mówię, nieco wymagająca? Ha! Nie daje mi chwili spokoju! A mieszkanie na pewno ci się spodoba. Jest całkowicie umeblowane, trzeba je tylko posprzątać, przewietrzyć i może lekko musnąć ściany farbą.

– Gdzie się znajduje? – spytał podejrzliwie Jim.

– W Venice, kilka przecznic od twojego dawnego mieszkania. W Benandanti Building. Są tam cztery sypialnie, olbrzyyyyymi salon, jadalnia, kuchnia i łazienka jak u Nerona!

– Przykro mi, Vinnie, ale na coś takiego chyba mnie nie stać. Nie mogę miesięcznie płacić więcej niż osiemset.

– Nie wygłupiaj się! Dam ci je za siedemset pięćdziesiąt! Pod warunkiem, że będziesz płacił gotówką. Bez papierów, bez pytań. I będziesz utrzymywał je w dobrym stanie. A ja będę miał lokatora, któremu można ufać!

– Siedem i pół stówy? – Jim schował telefon. – Mogę rzucić okiem?

– Oczywiście. Jutro o dwunastej?

– Załatwione – odparł Jim.

Miał zamiar zapytać Vinniego, co się zmieniło przez ostatnie trzy lata w West Grove College, nie zdążył tego jednak zrobić, bo w tym momencie uchyliły się drzwi i do pokoju nauczycielskiego zajrzała panna Frogg, sekretarka dyrektora. Kiedy zobaczyła Jima, dała mu dyskretnie znak dłonią, że ma podejść – jakby nie chciała, aby ktoś inny ją dostrzegł.

– Przepraszam cię na chwilą – powiedział Jim do Vinniego. – Meduza mnie woła.

Nazywano pannę Frogg „Meduzą” z powodu siwych, splątanych jak węże włosów i bladozielonych wyłupiastych oczu. Vinnie twierdził, że wszystkie figury z białego marmuru, które wspierały fronton szkoły, to byli członkowie ciała nauczycielskiego, którzy ośmielili się odpysknąć pannie Frogg – zamienieni przez nią w kamień.

– W czym mogę pomóc? – spytał Jim.

– Doktor Ehrlichman życzy sobie, aby pan przyszedł do jego gabinetu, panie Rook. Jest u niego detektyw z policji, który chciałby zamienić z panem słówko.

– Detektyw z policji? O co chodzi?

Jim odwrócił się i machnął Vinniemu, po czym postukał w szkiełko zegarka, przypominając dyskretnie, że są na jutro umówieni. Panna Frogg w milczeniu ruszyła przodem. Kiedy szli korytarzem, gumowe podeszwy sekretarki cicho popiskiwały. Jej obecność sprawiała, że Jim czuł się, jakby znów miał trzynaście lat i został wezwany do dyrektora, który miał go zrugać za zapychanie bibułą fontann z wodą do picia.

Panna Frogg zapukała do drzwi gabinetu i ze środka doleciał zirytowany głos:

– Tak, jestem! Proszę wejść!

Kiedy Jim wszedł, doktor Ehrlichman siedział za biurkiem – w samej koszuli, z przekrzywioną zieloną muchą – i wyglądał na zaniepokojonego. Był niski i łysy. Nosił staromodne okulary w grubych oprawkach, miał wielki haczykowaty nos i małe szczeciniaste wąsiki. Wyglądał, jakby okulary, nos i wąsy – połączone w całość – kupił w sklepie z magicznymi akcesoriami. Uwagę Jima natychmiast przyciągnął mężczyzna przy oknie, odwrócony plecami do gabinetu. Był niemal kwadratowy – miał tak szerokie ramiona, że prawie rozrywały szwy wymiętej jasnobrązowej marynarki, i krótkie, grube nogi. Jego włosy koloru piasku były okropnie potargane, a ramiona pokrywały płatki łupieżu.

– No, no… – mruknął Jim. – Porucznik Harris. Wydawało mi się, że przeszedł pan na emeryturę.

Porucznik Harris odwrócił się. Choć gabinet doktora Ehrlichmana był klimatyzowany, miał purpurową twarz i pocił się niemiłosiernie.

– Postanowiłem popracować jeszcze trzy lata. Gdyby pan znał moją żonę, zrozumiałby pan dlaczego. A co z panem, panie Rook? Zdawało mi się, że odszedł pan na dobre.

– Wyjechałem do Waszyngtonu, zgadza się, ale nie za dobrze mi tam poszło.

– Przykro to słyszeć. Choć nie mogę powiedzieć, żebym był zachwycony pańskim widokiem.

– Dziękuję. Pana też miło znów oglądać. Porucznik uśmiechnął się blado.

– To nic osobistego, panie Rook. Chodzi tylko o to, że gdy jest pan w okolicy, zaczynają się dziać jakieś… upiorne rzeczy.

– Upiorne rzeczy zawsze się dzieją, poruczniku. Właściwie całe życie jest upiorne. A kiedy jestem w pobliżu, jest pan bardziej wyczulony na upiorność życia, ponieważ uważa pan, że ja sam jestem upiorny… – Jim przerwał, ale gdy porucznik nic nie odpowiedział, spytał: – O co chodzi tym razem?

Porucznik wyjął notes, polizał palec i przewrócił dwie kartki.

– O dwoje pańskich uczniów… Roberta Tubbsa i Sarę Miller.

– Przepraszam, ale jestem dziś pierwszy dzień w szkole i jeszcze nie miałem okazji poznać nazwisk wszystkich uczniów.

– Tych już pan nigdy nie pozna. O wpół do dziesiątej rano znaleziono ich martwych.

– Boże! Jak to się stało?

– Bardzo upiornie… i właśnie dlatego chciałem z panem porozmawiać.

– Czemu akurat ze mną? Nie widziałem tych dzieciaków na oczy.

– Wiem, ale może będzie pan mógł nam pomóc.

Jim uniósł rękę w obronnym geście.

– Poruczniku… nie chcę być więcej wplątywany w żadne tego typu sprawy. Wróciłem do West Grove, aby prowadzić normalne, nudne życie i wykonywać źle płatną pracę. Bardzo mi przykro, że tych dwoje młodych ludzi zginęło, ale uważam, że to pański problem, nie mój.

Porucznik Harris wyjął z kieszonki na piersi gumę do żucia, rozpakował jeden listek, zwinął go powoli i wsunął sobie do ust. Potem zrobił ze sreberka od gumy maleńki model samolociku.

Spirit of Saint Louis - powiedział i uniósł samolocik. – Umiem też zrobić Enolę Gay* [*Samolot, z którego zrzucono bombę atomową na Hiroszimę.], ale do tego potrzebne są przynajmniej cztery papierki.

– Jak zginęli? – spytał Jim.

– Zdawało mi się, że nie interesuje to pana.

– Oczywiście, że mnie interesuje, nie chcę tylko znów się wplątać w coś dziwacznego. Dziwacznego i niebezpiecznego.

Porucznik odchrząknął.

– Roberta i Sarę znaleziono w domku na plaży w Santa Monica, należącym do rodziców Roberta Tubbsa. Pan i pani Tubbs nie mieli pojęcia, że ich syn się tam wybiera… Robertowi nie wolno było korzystać z domu bez ich wyraźnej zgody. Nie wiedzieli, że ma klucz. Ciała znalazła służąca Tubbsów. Miała posprzątać przed przyjęciem, które właściciele domu zamierzali urządzić podczas weekendu. Zaraz po wejściu poczuła wyraźny zapach dymu. Kiedy weszła do sypialni, znalazła ciała. Były spalone.

– To straszne… – westchnął doktor Ehrlichman. – Rodzice są zdruzgotani.

– Czy to był wypadek? – spytał Jim. – Palili w łóżku albo coś w tym rodzaju?

Porucznik Harris pokręcił głową.

– Więc co? Morderstwo? – Jim niedowierzająco potrząsnął głową. – Niech mi pan tylko nie mówi, że specjalnie się podpalili.

– Nie, nie wygląda to na wspólne samobójstwo. W domu nie znaleziono żadnych łatwo palnych środków, niczego, co mogło być przyczyną takiego gwałtownego pożaru. Trudno mi wyjaśnić, co się tam naprawdę stało.

– Nie jestem pewien, czy byłbym zainteresowany szczegółami.

– Panie Rook, doskonale rozumiem, że nie chce pan zostać w nic wplątany, i jeżeli odmówi nam pan pomocy, będę musiał się z tym pogodzić, ale… jest w tej sprawie kilka aspektów, z którymi nawet spece z jednostki zabezpieczania śladów materialnych zupełnie nie wiedzą, co począć, nie wspominając o mnie.

– Na jakiej podstawie sądzi pan, że ja będę wiedział? Nie jestem policjantem.

– Wiem, ale jest pan au fait z różnymi nadprzyrodzonymi zjawiskami, prawda?

Jim zdjął okulary i potarł oczy.

– Poruczniku, kiedy miałem dziesięć albo jedenaście lat, dostałem zapalenia płuc, od którego omal nie umarłem. Od tego czasu jestem bardziej wrażliwy na pewne sprawy… na przykład na obecność „zjaw”: duchów, dusz, czy jak to tam zwą. Widuję rzeczy, których nie widzą inni ludzie, choć może raczej należałoby powiedzieć: których nie zauważają. Ale to jeszcze nie czyni ze mnie światowej sławy eksperta w zakresie wszelkich niewytłumaczalnych wydarzeń. Jestem pewien, że wkrótce znajdzie pan logiczne wyjaśnienie śmierci tych dwojga młodych ludzi…

– Nie widział pan miejsca zdarzenia.

– I wcale nie mam ochoty go oglądać.

– No cóż, pańska decyzja. Ja w każdym razie nie znajduję logicznego wyjaśnienia tego, co stało się z Robertem Tubbsem i Sarą Miller… absolutnie żadnego… i jestem gotów założyć się o podwójne enchilada w Tacos Tacos, że pan także nie zdoła go dostrzec.

Загрузка...