Po wyjściu Grahama doktor Hannibal Lecter leżał na pryczy w przyciemnionej celi. Minęło kilka godzin.
Przez jakiś czas czuł tylko tkaniny; splot poszewki pod rękami założonymi pod głowę, gładki materiał otaczający policzek.
Potem czuł zapachy i pozwalał umysłowi snuć domysły na ich temat. Niektóre rzeczywiste, niektóre nie. Do rur wlewali chlor – sperma. W hallu roznosili paprykarz na obiad – przepocony mundur. Graham nie dał mu swojego domowego telefonu – gorzki zielony zapach ściętych rzepów i wodorostów.
Lecter usiadł. Graham mógłby zachować się nieco uprzejmiej. Jego myśli nasiąkały ciepłym mosiężnym zapachem elektrycznego zegara.
Zamrugał oczami i uniósł brwi. Zapalił światła i napisał do Chiltona z prośbą o telefon, bo chce zadzwonić do adwokata.
Lecterowi przysługiwało prawo prywatnych rozmów z adwokatem i jak dotąd nie nadużył tego przywileju. Chilton nie pozwalał mu wychodzić do telefonu, więc aparat przynoszono mu do celi.
Dwaj strażnicy przynieśli telefon i przeciągnęli kabel z gniazdka w służbówce. Jeden trzymał klucze, drugi pojemnik z gazem obezwładniającym.
– Proszę stanąć z drugiej strony celi, doktorze Lecter. Twarzą do ściany. Jeżeli odwróci się pan albo podejdzie do bariery przed zgrzytnięciem zamka, dostanie pan gazem po oczach. Zrozumiano?
– Jak najbardziej – odpowiedział Lecter. – Jestem niezmiernie wdzięczny za przyniesienie telefonu.
Wybierał numer przez nylonową siatkę. Informacja w Chicago podała mu telefon Wydziału Psychiatrii Uniwersytetu Chicago i biura doktora Alana Blooma. Połączył się z centralą wydziałową.
– Chciałbym prosić z doktorem Alanem Bloomem.
– Nie jestem pewna, czy jest dzisiaj, ale połączę pana.
– Chwileczkę, powinienem pamiętać nazwisko jego sekretarki, ale jak na złość wyleciało mi z głowy.
– Linda King. Proszę poczekać.
– Dziękuję.
Telefon zadzwonił osiem razy, zanim podniesiono słuchawkę.
– Sekretariat, słucham.
– Cześć, to ty Linda?
– Linda nie pracuje w soboty. Doktor Lecter właśnie na to liczył.
– Może będzie mi pani mogła pomóc. Mówi Bob Greer z wydawnictwa Blaine and Edwards. Doktor Bloom prosił mnie, żebym wysłał książkę Overholsera The Psychiatrist and the Law do Willa Grahama i Linda miała mi przesłać adres i telefon, ale jakoś zapomniała.
– Ja jestem asystentką, Linda będzie w po…
– Muszę wysłać to ekspresem federalnym, który odchodzi za pięć minut, a nie chciałbym zawracać tym głowy doktorowi Bloomowi w domu, tym bardziej, że zlecił to Lindzie i mogłaby mieć nieprzyjemności. Zawsze trzyma adresy w takim obrotowym notesie na biurku. Zatańczę na pani weselu, jeśli mi go pani odczyta.
– Nie ma tu takiego notesu.
– A może jest taki płaski z ruchomą rączką na boku?
– Jest.
– Bądź aniołem i weź za tę rączkę, a już ci nie będę przeszkadzał.
– Jakie to było nazwisko?
– Graham. Will Graham.
– W porządku, jego numer domowy: 305 JL 5 7002.
– Ale ja mam mu to wysłać.
– Nie ma tu jego domowego adresu.
– A jaki jest?
– Do FBI, róg Dziesiątej i Pennsylvania, Waszyngton. Och, jest też skrytka pocztowa: 3080, Marathon, Floryda.
– To wystarczy, jesteś aniołem.
– Ależ proszę bardzo.
Lecter poczuł się o wiele lepiej. Jeszcze mu zrobi niespodziankę i zadzwoni albo, jak będzie podskakiwał, to zamówi dla niego szpitalny pojemnik na odchody po operacji brzucha, najlepiej z doręczeniem do domu, tak tylko, żeby przywołać w pamięci stare czasy.