41

We wtorki Muzeum Brooklyńskie jest zamknięte dla publiczności, a wstęp mają tylko studenci historii sztuki i pracownicy nauki.

Muzeum ma doskonałe warunki do prowadzenia badań. Wykształcony i życzliwy personel często zezwala pracownikom naukowym przychodzić na umówione spotkania we wtorki i oglądać eksponaty nie wystawiane na widok publiczny.

Francis Dolarhyde wyszedł ze stacji metra tuż po czternastej, niosąc pod pachą materiały naukowe; notatnik, katalog Tate Gallery i biografię Williama Blake'a.

Pod koszulą ukrył płaski pistolet kalibru 9 mm, skórzaną pałkę i ostry jak brzytwa nóż do filetowania. Elastyczny bandaż przytrzymywał ten arsenał na jego płaskim brzuchu. Sportowa kurtka zapięła się bez trudu. W jej kieszeni miał szmatkę nasyconą chloroformem i zawiniętą w szczelny plastikowy woreczek.

W ręku trzymał nowy futerał na gitarę.

Przy wyjściu z metra na środku Eastern Parkway stoją trzy budki telefoniczne. W jednej aparat został wyrwany, w pozostałych oba działały.

Dolarhyde nawrzucał ćwierćdolarówek, aż w końcu usłyszał, jak Reba mówi „Halo?"

W tle słyszał odgłosy pracy w ciemni.

– Cześć, Reba – powiedział.

– Sie masz, D. Jak się czujesz?

Przejeżdżające samochody hałasowały tak, że ledwie ją słyszał.

– Zdaje się, że dzwonisz z budki. Myślałam, że leżysz chory w łóżku.

– Chciałbym z tobą później porozmawiać.

– W porządku. Więc zadzwoń do mnie później, dobrze?

– Muszę się z tobą… zobaczyć.

– Chciałabym się z tobą zobaczyć, ale dzisiaj nie mogę. Muszę pracować. Zadzwonisz do mnie?

– Tak. Jeśli nic…

– Słucham?

– Zadzwonię.

– Naprawdę chcę się z tobą szybko zobaczyć, D.

– Tak. Do widzenia… Reba.

W porządku. Strach spłynął mu z mostka na brzuch. Opanował go jakoś i przeszedł przez jezdnię.

We wtorki do Muzeum Brooklyńskiego wchodzi się przez pojedyncze drzwi na końcu prawego skrzydła. Dolarhyde wszedł za czwórką studentów historii sztuki. Studenci złożyli swoje worki i plecaki pod ścianą i wyjęli przepustki. Strażnik za biurkiem sprawdził je.

Podszedł do Dolarhyde'a.

– Czy pan jest umówiony?

Dolarhyde skinął głową.

– Studium malarstwa. Panna Harper.

– Proszę się wpisać do księgi. – Strażnik podał mu długopis.

Dolarhyde miał własny. Podpisał się jako Paul Crane.

Strażnik wykręcił numer wewnętrzny. Dolarhyde odwrócił się plecami do biurka i przyglądał się Świętu Winobrania Roberta Bluma, które wisiało nad wejściem, kiedy wartownik upewnił się co do jego spotkania. Kątem oka widział jeszcze jednego funkcjonariusza ochrony. Tak, to ten facet z bronią.

– Z tyłu korytarza, przy kiosku, tuż obok głównych wind jest ławka – powiedział strażnik zza biurka. – Proszę tam zaczekać. Panna Harper już po pana schodzi. – Podał Dolarhyde'owi biało-różowy znaczek.

– Mogę tu zostawić gitarę?

– Przypilnuję jej.

W przygaszonym świetle muzeum wyglądało zupełnie inaczej. Między wielkimi szklanymi gablotami panował półmrok.

Dolarhyde czekał trzy minuty, zanim panna Harper wysiadła z windy.

– Pan Crane? Jestem Paula Harper.

Przez telefon, kiedy zadzwonił do niej z St Louis, wydawała mu się starsza; rozsądna kobieta i mimo pewnej surowości ładna. Nosiła bluzkę i spódnicę niczym mundur.

– Pan dzwonił w sprawie akwareli Blake'a – powiedziała- Chodźmy na górę, pokażę ją panu. Pojedziemy windą dla personelu. Tędy proszę.

Poprowadziła go obok ciemnego kiosku i przez niewielką salkę obwieszoną prymitywną bronią. Rozejrzał się szybko, zapamiętując teren. Z rogu działu obu Ameryk wychodził korytarz prowadzący do małej windy.

Panna Harper nacisnęła guzik. Skrzyżowała ręce na piersi i czekała. Jej jasnoniebieskie oczy przesunęły się po biało-różowym znaczku przypiętym do klapy kurtki Dolarhyde'a.

– Dał panu przepustkę na szóste piętro – powiedziała. – Nie szkodzi, na piątym nie ma dziś żadnych strażników. Jakie badania pan prowadzi?

Do tej pory Dolarhyde'owi udawało się ograniczać do potakiwania i uśmiechów.

– Piszę esej o Buttsie – odparł.

– Williamie Buttsie?

Skinął głową.

– Niewiele o nim czytałam. Czasami tylko w przypisach podają go jako mecenasa Blake'a. Czy jest na tyle interesujący?

– Dopiero się za niego wziąłem. Muszę jeszcze pojechać do Anglii.

– Zdaje się, że Galeria Narodowa ma dwie akwarele, które Blake namalował dla Buttsa. Widział je pan?-

– Jeszcze nie.

– Niech pan do nich lepiej zawczasu napisze. Przytaknął. Nadjechała winda.

Piąte piętro. Skóra go mrowiła, ale krew w rękach i nogach krążyła normalnie. Wkrótce wszystko się wyjaśni. A jeśli mu się nie powiedzie, nie pozwoli im się schwytać.

Poprowadziła go korytarzem portretów amerykańskich. Poprzednio szedł inną drogą. Nie szkodzi, i tak wiedział, gdzie się znajduje.

W korytarzu czekała jednak na niego niespodzianka. Kiedy ją ujrzał, stanął jak skamieniały.

Paula Harper zauważyła, że został w tyle, i odwróciła się.

Stał sztywno przed wnęką w ścianie z portretami.

– To portret George'a Washingtona pędzla Gilberta Stuarta – powiedziała.

Wcale nie.

– Podobny widnieje na banknotach jednodolarowych. Nazywają go portretem Lansdowne'a, bo Stuart namalował taki dla markiza Lansdowne, w podzięce za jego pomoc dla Rewolucji Amerykańskiej i… czy dobrze się pan czuje, panie Crane?

Dolarhyde był blady. To było o wiele gorsze niż wszystkie banknoty jednodolarowe. Z ramy spoglądał na niego Washington, z głęboko osadzonymi oczami i złą sztuczną szczęka Rany boskie, wyglądał zupełnie jak babka! Dolarhyde poczuł się nagle jak dziecko z gumowym nożem w ręku.

– panie Crane, czy wszystko w porządku?

Odpowiedz albo skończ z tym wszystkim. Przejdź dalej Boże jedyny, człowieku. Ależ to słodkie! JESTEŚ NAJBRUDNIEJSZYM… nie.

Powiedz coś.

– Biorę kobalt – wydusił.

– Może chce pan usiąść na chwilę? – Istotnie, bił od niego lekki zapach lekarstw.

– Nie. Proszę mnie zaprowadzić. Już idę.

Już mi go nie obetniesz, babciu. A niech cię, zabiłbym cię na miejscu, gdyby nie to, że już nie żyjesz. Już nie żyjesz. Nie żyjesz. Babka już nie żyje! Leży w grobie, na wieki wieków amen. Boże jedyny, człowieku. Ależ to słodkie!

Dolarhyde wiedział jednak, że tamten drugi wciąż żyje.

Szedł za panną Harper przez bujne chaszcze strachu.

Przez podwójne drzwi weszli do działu malarstwa i magazynu. Dolarhyde rozejrzał się szybko. Była to długa, cicha sala, dobrze oświetlona i pełna płócien na obrotowych stojakach. Wzdłuż ściany stał szereg boksów, jak w biurze. Przez szeroko otwarte drzwi ostatniego boksu dobiegał stukot maszyny do pisania.

Nie widział jednak nikogo oprócz Pauli Harper.

Zaprowadziła go do stołu z ruchomym blatem i przyniosła mu stołek.

– Proszę tu zaczekać. Przyniosę panu obraz.

Zniknęła za stojakami.

Dolarhyde rozpiął guzik na brzuchu.

Panna Harper wracała. Niosła płaskie czarne pudło wielkości aktówki. I On tam był. Skąd wzięła tyle siły, żeby go udźwignąć? Nigdy nie sądził, że On jest tak płaski. Wymiary znał z katalogów – 43,5 na 34,3 cm – ale jakoś nie zwrócił na nie specjalnej uwagi. Spodziewał się, że będzie ogromny. Ale był mały. Mały, a w dodatku tu, w tej cichej sali.

Dotychczas nie zdawał sobie sprawy, ile siły Smok czerpie z tego starego domu w ogrodzie. Panna Harper coś mówiła.

– … musimy go przechowywać w tym światłoszczelnym pudle, bo na świetle gotów by nam zblaknąć. Dlatego też rzadko go wystawiamy.

Położyła pudło na stole i odpięła zamki. Od podwójnych drzwi doleciał jakiś hałas.

– Przepraszam. Muszę otworzyć drzwi Juliowi. – Znowu zapięła pudło i podeszła z nim do szklanych drzwi. Na zewnątrz czekał jakiś mężczyzna ze stolikiem na kółkach. Przytrzymała mu drzwi, gdy wjeżdżał do środka.

– U ciebie w porządku?

– Tak, Julio, dziękuję. Mężczyzna wyszedł.

Panna Harper wróciła z pudłem.

– Przepraszam, panie Crane. Julio dzisiaj odkurza i poleruje ramy. – Otworzyła pudło i wyjęła biały tekturowy skoroszyt. – Wie pan, że nie wolno panu tego dotykać. Ja panu pokażę… takie są przepisy. Zgoda?

Skinął tylko głową. Nie mógł wydusić ani słowa.

Otworzyła skoroszyt i wyjęła plastikową osłonkę i podkładkę.

Jest! Wielki Czerwony Smok i Kobieta Odziana w Słońce. Mężczyzna-smok nad znieruchomiałą w błagalnej pozie kobietą, ujętą w pętlę jego ogona.

Istotnie, był mały, ale potężny. Oszołamiający. Nawet najlepsze reprodukcje nie oddawały godziwie szczegółów i barw.

Dolarhyde spostrzegł to natychmiast, w mgnieniu oka… pismo Blake'a na obrzeżach, dwie brązowe plamki na prawym skraju obrazu. Przeżył wstrząs. Trochę za silna dawka… o tyle mocniejsze barwy.

Spójrz na kobietę spowitą w ogon Smoka. No, spójrz.

Zobaczył, że jej włosy są dokładnie tego samego koloru, co włosy Reby McClane. Stwierdził, że od drzwi dzieli go zaledwie siedem metrów. Stłumił w sobie głosy.

Mam nadzieję, że cię nie przyprawiłam o szok? – powiedziała Reba McClane.

– Wygląda na to, że oprócz farb wodnych używał także kredy – mówiła Paula Harper. Stała tak, by móc widzieć każdy jego ruch. Nie spuszczała malowidła z oczu ani na sekundę.

Dolarhyde wsunął dłoń pod koszulę.

Gdzieś w oddali zadzwonił telefon. Stukot maszyny do pisania ustał. Z ostatniego boksu wychyliła się jakaś kobieta.

– Paulo, telefon do ciebie. Dzwoni twoja matka.

Panna Harper nie odwróciła się. Ani na chwilę nie spuściła oka z Dolarhyde'a i obrazu.

– Możesz ją spytać, o co chodzi? – rzuciła. – Powiedz jej, że oddzwonię.

Druga kobieta zniknęła w głębi boksu. Po chwili znów rozległ się stukot maszyny.

Dolarhyde nie mógł już wytrzymać. Postaw wszystko na jedną kartę, teraz albo nigdy.

Ale to Smok wykonał pierwszy ruch.

– NIGDY NIE WIDZIAŁEM…

– że co? – Panna Harper wytrzeszczyła oczy.

– … takiego wielkiego szczura! – dokończył Dolarhyde, wskazując palcem. – Wchodzi po tamtej ramie!

Panna Harper odwróciła się.

– Gdzie?

Pałka wysunęła się spod koszuli i kierowana bardziej ruchem nadgarstka niż całego ramienia, uderzyła ją z tyłu w głowę. Panna Harper zaczęła padać, gdy Dolarhyde chwycił ją za bluzkę i zatkał jej nos szmatą z chloroformem. Kobieta pisnęła cicho i osunęła się bezwładnie.

Ułożył ją na podłodze, między stołem a stojakami, ściągnął pudło z akwarelą i przykucnął nad nim. Szelest, chrapliwy oddech i dzwonek telefonu.

Ta druga znów wyszła z boksu.

– Paula? – Rozejrzała się po sali. – To znów twoja matka – zawołała. – Chce z tobą rozmawiać natychmiast.

Weszła za stół.

– Zajmę się twoim gościem, jeżeli…

Nagle ujrzała ich – Paulę Harper na podłodze, z twarzą zasłoniętą włosami, i przykucniętego nad nią Dolarhyde'a, który wpychał do ust ostatni skrawek akwareli. Wstał i – żując cały czas – skoczył. Ku niej.

Wpadła do swego boksu, zatrzasnęła kruche drzwi, złapała telefon i zrzuciła go na podłogę. Na czworakach dopadła go w końcu i mimo zajętej linii próbowała wykręcić jakiś numer. Naraz drzwi boksu puściły. Zamiast podświetlanej tarczy ujrzała wszystkie barwy tęczy, gdy pałka trafiła ją za ucho. Słuchawka upadła ze stukiem na podłogę.

Zjeżdżając służbową windą Dolarhyde śledził światełko przeskakujące po numerach pięter. Pistolet trzymał przy brzuchu, zasłonięty książkami.

Pierwsze piętro.

Wysiadł. Szedł szybko przez puste galerie. W sportowych butach poruszał się niemal bezszelestnie. Zakręt w złą stronę i oto mija maski, oto wielka maska Sisuit, traci sekundy, wybiega na wysokie totemy plemienia Haida i gubi się zupełnie.

Zawrócił, spojrzał w lewo, zobaczył kamienną broń i zorientował się, gdzie jest.

Zza rogu zerknął w głąb hallu.

Strażnik z recepcji stał przy tablicy ogłoszeń, jakieś dziesięć metrów od lady.

Ten uzbrojony trzymał się bliżej drzwi. Kabura jego pistoletu zaskrzypiała, gdy schylił się, by zetrzeć plamkę z czubka buta.

Gdyby doszło do walki, jego zastrzel najpierw. Dolarhyde wsunął pistolet za pasek i zapiął kurtkę. Przeszedł przez hali, odpinając przepustkę.

Słysząc kroki, strażnik z recepcji odwrócił się.

– Dziękuję – powiedział Dolarhyde. Uniósł znaczek, trzymając go za krawędzie, i upuścił na biurko.

Strażnik skinął głową.

– Gdyby pan był tak uprzejmy wrzucić przepustkę przez ten otwór…

Na biurku zadzwonił telefon.

Jak trudno podnieść taki znaczek że szklanego blatu!

Telefon znów zadzwonił. Szybko!

Podniósł wreszcie przepustkę i wrzucił ją przez otwór. Wziął swoją gitarę ze stosu plecaków.

Strażnik podchodził do telefonu.

Dolarhyde wyszedł na dwór i spiesznie ruszył w kierunku ogrodu botanicznego, w każdej chwili gotów odwrócić się i strzelać, gdyby usłyszał pościg.

W ogrodzie skręcił w lewo i dał nura w ciasny przesmyk między szopą a żywopłotem. Otworzył futerał do gitary i wysypał z niego rakietę i piłkę tenisową, ręcznik, zwiniętą torbę na zakupy i duży pęczek selerów z bujną nacią.

Gubiąc guziki, jednym ruchem zdarł z siebie kurtkę i koszulę, po czym wyskoczył ze spodni. Pod spodem miał podkoszulek z napisem: „Brooklyn College" i szorty. Wepchnął do torby książki i ubranie, na to broń, na wierzchu zaś sterczały selery. Wytarł rączkę i zamki futerału i wepchnął go pod żywopłot.

Z ręcznikiem przerzuconym przez szyję ruszył na przełaj ku Prospect Park. Wyszedł na bulwar Empire. Przed sobą miał kilku truchtaczy. Gdy wchodził za nimi do parku, minęły go pierwsze radiowozy na sygnale. Truchtacze nie zwrócili na nie uwagi. Dolarhyde też się nie obejrzał.

To biegł, to szedł na zmianę, wymachując torbą z zakupami i podbijając piłeczkę tenisową – typowy mężczyzna odpoczywający po ciężkim treningu, który wracając do domu wstąpił na zakupy.

Zmusił się, by zwolnić kroku. Nie powinien tak pędzić z pełnym żołądkiem. Teraz już mógł wybrać sobie odpowiednie tempo.

Bo teraz już mógł wszystko.

Загрузка...