Kopie notatek dotyczących wszystkich telefonów na temat sprawy Leedsów zalegały biurko Buddy Springfielda. We wtorek o siódmej rano, kiedy zjawił się w biurze, leżało ich sześćdziesiąt trzy. Górną zaznaczono na czerwono.
Informowała o tym, że policja w Birmingham znalazła kota pochowanego w pudełku po bitach za garażem Jacobich. Kotu włożono między łapki kwiatek i owinięto go ściereczką do naczyń. Jego imię wypisano dziecięcym pismem na wieczku. Nie miał obróżki. Wieczko przytrzymywał sznurek zawiązany na kokardkę.
Lekarz z Birmingham stwierdził, iż kota uduszono. Ogolił go, ale nie znalazł żadnych ran kłutych.
Springfield zastukał rączką okularów o zęby.
Odnaleziono miękką ziemię i wykopano pudełko łopatą. Nie potrzebowali żadnej cholernej sondy metanowej. A jednak, Graham miał rację.
Szef wydziału śledczego poślinił kciuk i zaczął przeglądać resztę notatek. Większość mówiła o podejrzanych pojazdach w okolicy w ciągu zeszłego tygodnia, opisy przeważnie były nieścisłe, podawały tylko typ pojazdu albo kolor. Mieszkańcy Atlanty otrzymali cztery anonimowe telefony: „Urządzę was tak jak Leedsów".
Doniesienie Hoyta Lewisa znajdowało się w środku.
Springfield zadzwonił do dowódcy nocnej zmiany.
– Co z doniesieniem pracownika elektrowni o tym Parsonsie? Numer czterdzieści osiem.
– Już dzwoniliśmy do usług, szefie, czy mieli kogoś w tym rejonie. Mają się odezwać z samego rana.
– To wy szybko do nich zadzwońcie – polecił Springfield. – Sprawdźcie wywóz śmieci, skontrolujcie zezwolenia na budowę w całej alejce i łapcie mnie w samochodzie.
Wykręcił numer Willa Grahama.
– Will? Bądź za dziesięć minut przed hotelem, pojedziemy na małą przejażdżkę.
O siódmej czterdzieści pięć rano Springfield zaparkował przy końcu alejki. Przeszli z Grahamem noga w nogę koleinami wyżłobionymi przez furgonetkę. Tak wcześnie, a słońce już prażyło.
– Musisz sobie sprawić kapelusz – zauważył Springfield. Jego panama przesłaniała mu oczy.
Siatkę na tyłach posiadłości Leedsów oplatało wino. Zatrzymali się przy słupie z licznikiem.
– Jeżeli podszedł z tej strony, to widział cały tył domu – zauważył Springfield.
Minęło zaledwie pięć dni, a już posiadłość Leedsów była zaniedbana. Trawnik rósł nierówno i przez źdźbła przebił się dziki czosnek. Na podwórze opadły małe gałązki. Graham miał ochotę je podnieść. Dom wydawał się uśpiony, drewniana ściana werandy odbijała długie pasiaste i cętkowane poranne cienie drzew. Stojąc tak że Springfieldem w alejce wyobrażał sobie, jak morderca zagląda w tylne okno i otwiera drzwi na werandę. Teraz, w słońcu, cała rekonstrukcja tego, którędy zabójca wszedł do domu, wydała mu się dziwnie nierealna. Patrzył na dziecięcą huśtawkę poruszaną lekką bryzą.
– Ten wygląda mi na Parsonsa – odezwał się Springfield.
H. G. Parsons zaczął dzień wcześnie, kopiąc grządki w ogródku na tyłach domu. Dzieliły ich tylko dwa podwórka. Springfield i Graham podeszli do tylnej furtki Parsonsa i zatrzymali się koło kubłów na śmieci. Przykrywki przymocowano do płotu łańcuchami.
Springfield zmierzył wysokość licznika taśmą.
Znał notatki o wszystkich sąsiadach Leedsów. O Parsonsie dowiedział się, że odszedł z poczty na wcześniejszą emeryturę na wyraźne życzenie swojego zwierzchnika. Określił on Parsonsa jako „niezwykle roztrzepanego".
W notatkach Springfielda znalazło się miejsce i dla plotek. Sąsiedzi donosili, iż żona Parsonsa przedłużała swoje pobyty u siostry w Macon, jak tylko mogła, a jego syn już do niego nawet nie dzwonił.
– Panie Parsons, panie Parsons! – zawołał Springfield.
Parsons oparł motykę o dom i podszedł do płotu. Miał na nogach sandały i białe skarpety. Czubki skarpet ubrudziły się ziemią i trawą. Twarz miał różową i błyszczącą.
Sklerotyk, pomyślał Graham. Zażył już tabletkę.
– Słucham.
– Panie Parsons, czy możemy z panem chwilę porozmawiać? Mamy nadzieję, że nam pan pomoże – powiedział Springfield.
– Panowie z elektrowni?
– Nie, nazywam się Buddy Springfield i jestem z policji.
– A, więc chodzi o morderstwo. Byłem z żoną, w Macon, tak jak powiedziałem oficerowi…
– Wiem, panie Parsons. Chcieliśmy zapytać o pana licznik. Czy…
– Jeżeli ten… pracownik nakłamał na mnie, to…
– Nie, nie. Panie Parsons, czy ktoś obcy w zeszłym tygodniu odczytywał pana licznik?
– Nie.
– Jest pan pewien? Ale powiedział pan Hoytowi Lewisowi, że ktoś już tu wcześniej był.
– Tak jest. I najwyższy czas. Śledzę tę historię i komisarz do spraw publicznych dostanie ode mnie wyczerpujący raport.
– Tak, oni z pewnością się tym zajmą. Kto odczytywał licznik?
– Żaden nieznajomy, to ktoś z elektrowni.
– A skąd pan wie?
– No bo wyglądał na takiego.
– Co miał na sobie?
– To, co oni wszyscy chyba noszą. A co? No, brązowe ubranie i czapkę.
– Widział pan jego twarz?
– Nie przypominam sobie. Wyglądałem właśnie przez okno w kuchni, gdy go zobaczyłem. Chciałem z nim porozmawiać, ale musiałem narzucić szlafrok i kiedy wyszedłem z domu, już go nie było.
– Przyjechał furgonetką?
– Nie przypominam sobie. Ale o co chodzi? Czemu o to pytacie?
– Sprawdzamy każdego, kto pojawił się w sąsiedztwie w zeszłym tygodniu. To bardzo ważne, panie Parsons. proszę spróbować sobie przypomnieć.
– A więc jednak chodzi o morderstwo. Jeszcze nikogo nie przymknęliście, co?
– Nie.
– Wczoraj wieczorem obserwowałem ulicę i dopiero po piętnastu minutach pojawił się samochód policyjny. To straszne, co stało się u Leedsów. Moja żona omal nie dostała ataku. Ciekawe, czy ktoś kupi ich dom. Widziałem, że go już Murzyni oglądają. Parę razy musiałem poważnie pomówić z Leedsem na temat jego dzieci, ale poza tym byli w porządku. No i oczywiście nie chciał słuchać co do tego trawnika. Wydział rolnictwa wydał takie znakomite broszury o tępieniu zbędnych traw. W końcu wrzucałem mu je do skrzynki. Proszę mi wierzyć, jak on kosił, to można się było udusić od tego dzikiego czosnku.
– Panie Parsons, kiedy dokładnie widział pan tego faceta w alejce? – zapytał Springfield.
– Nie jestem pewny, muszę pomyśleć.
– O jakiej porze dnia? Rano? W południe? Wieczorem?
– Znam pory dnia, nie musi mi pan ich wymieniać. Może po południu. Nie pamiętam.
Springfield pomasował kark.
– Bardzo mi przykro, panie Parsons, ale musi pan sobie przypomnieć. Wejdźmy do pana do kuchni i pan nam dokładnie pokaże, skąd pan go widział.
– Czy mogę zobaczyć dokumenty? Obu panów.
W domu cisza, wypolerowane meble i zatęchłe powietrze. Schludnie i porządnie. Desperackie wysiłki starzejącej się pary, której życie wymyka się z rąk.
Graham żałował, że wszedł do środka. Był pewien, że w szufladach leżą wypolerowane srebra z resztkami żółtka między zębami widelców.
Dość tego, przemaglujmy tego pierdołę.
Okno nad zlewem wychodziło prosto na ogród.
– Tutaj. Zadowoleni? – rzekł Parsons. – Wszystko widać, możecie się przekonać. Nie rozmawiałem z nim i nie pamiętam, jak wyglądał. Jeśli to już wszystko, to przepraszam, bo mam jeszcze dużo roboty.
Graham odezwał się po raz pierwszy.
– Powiedział pan, że musiał pan narzucić szlafrok i po pana powrocie już go nie było. Był pan rozebrany?
– Tak.
– W samo południe? Źle się pan czuł?
– To moja prywatna sprawa, co ja tu robię. Jeżeli mi się podoba, to mogę chodzić w stroju kangura. Lepiej szukajcie zabójcy. Może przyszliście się tu ochłodzić?
– Rozumiem, że jest pan już na emeryturze, panie Parsons, i niecodziennie się pan ubiera. Przyzna pan, że czasami nie wkłada pan ubrania.
Parsonsowi aż żyły nabrzmiały w skroniach.
– To, że jestem na emeryturze, nie znaczy, że nie ubieram się codziennie i się nie krzątam. Spociłem się tylko i wszedłem do środka, żeby wziąć prysznic. Pracowałem. Mierzwiłem, i do popołudnia zrobiłem dzienną normę, wy byście tyle za dzień nie zrobili.
– Co pan robił?
– Mierzwiłem.
– W jaki dzień tygodnia pan mierzwił?
– W czwartek. To było w zeszły czwartek. Dostarczono mi mierzwę rankiem, całą kopę, i już… i już po południu wszystko rozrzuciłem. Spytajcie się u ogrodnika, ile tego było.
– I zgrzał się pan, wszedł do środka i wziął prysznic. Co pan robił w kuchni?
– Przyrządzałem sobie herbatę z lodem.
– Więc wyciągał pan lód? Ale lodówka stoi tam, daleko od okna.
Parsons, zbity z tropu, patrzył to na okno, to na lodówkę. Oczy mu zmętniały, jak u ryb na targu pod koniec dnia. Nagle rozbłysły z radości. Poszedł do szafki pod zlewem.
– Stałem tutaj i wyciągałem sacharynę, kiedy go zobaczyłem. Właśnie tak, to wszystko. A teraz, jeżeli już panowie skończyli wtykać nos w…
– Wydaje mi się, że on widział Hoyta Lewisa – wpadł mu w słowo Graham. – Na pewno – przytaknął Sprmgfield.
– To nie był Hoyt Lewis. To nie był on. – Oczy Parsonsa zaczęły łzawić.
– Skąd pan wie? – jątrzył Springfield. – To chyba był Hoyt Lewis, a pan myślał…
– Lewis jest aż brązowy od słońca. Ma rozczochrane tłuste włosy i baczki jak dzięcioł. – Parsons mówił podniesionym głosem i w takim tempie, że trudno go było zrozumieć. – Stąd wiem. Oczywiście, że to nie był Lewis. Ten facet był blady i miał jasne włosy. Odwrócił się, żeby zapisać coś w zeszycie, i zobaczyłem z tyłu pod czapką. Blondyn. Włosy równo przycięte na karku w kancik.
Springfield stał nieporuszony. Gdy się odezwał, w jego głosie wciąż brzmiało niedowierzanie.
– A jego twarz?
– Nie wiem. Chyba miał wąsy.
– Jak Lewis?
– Lewis nie nosi wąsów.
– Aha – mruknął Springfield. – Czy sięgał wzrostem licznika? A może zadzierał głowę?
– Dosięgał… chyba.
– Czy rozpoznałby go pan, gdyby go pan jeszcze raz zobaczył?
– Nie.
– W jakim był wieku?
– Stary nie był. Nie wiem.
– Widział pan z nim psa Leedsów?
– Nie.
– Znakomicie, panie Parsons, widzę teraz, że się pomyliłem – powiedział Springfield. – Bardzo nam pan pomógł. Jeżeli pan pozwoli, to przyślę tutaj naszego rysownika, który siądzie tu sobie przy stole i pan mu pomoże sporządzić portret tego faceta. To na pewno nie był Lewis.
– Nie chcę, żeby moje nazwisko trafiło do gazet.
– Nie trafi.
Parsons wyszedł za nimi na zewnątrz.
– Wspaniale pan utrzymuje ten ogródek, panie Parsons – pochwalił Springfield. – Powinien wygrać jakąś nagrodę.
Parsons nie odpowiedział. Twarz mu poczerwieniała, oczy zaszły łzami. Stał tak w luźnych spodenkach i sandałach, patrząc na nich, ale chyba dobrze nie widząc. Kiedy wyszli, chwycił za widły i zaczął grzebać w ziemi, na oślep rzucając mierzwę na kwiaty i trawę.
Springfield sprawdził ostatnie wiadomości przez radio w samochodzie. Żadna że służb komunalnych nie wysyłała pracowników w ten rejon na dzień przed morderstwem. Springfield przekazał opis od Parsonsa i wydał rozporządzenie dla rysownika.
– Powiedzcie mu, żeby narysował najpierw słup z licznikiem, a dopiero potem przeszedł do rzeczy. Będzie musiał trochę świadka rozluźnić.
– Nasz artysta nie przepada za wizytami domowymi – poinformował Springfield Grahama, manewrując służbowym fordem w ruchu ulicznym. – Lubi, kiedy jego pracy przyglądają się sekretarki, świadek stoi na jednej nodze, a reszta zagląda mu przez ramię. Komisariat nie jest najlepszym miejscem na przesłuchiwanie osoby, której raczej nie należy wystraszyć. Jak będziemy już mieli rysunek, to obejdziemy z nim całe sąsiedztwo.
Chyba zwietrzyliśmy trop, Will. Na razie bardzo słaby, ale zawsze to już coś, nie? Ale przycisnęliśmy tego starucha. Mamy materiał, teraz musimy coś z nim zrobić.
– Jeżeli ten facet z alejki jest tym, którego szukamy, to są to, jak dotąd, nasze najlepsze informacje. – Graham odczuwał niesmak.
– Racja. A to oznacza, że facet nie wysiada ot tak sobie z autobusu i nie idzie w kierunku, który wskaże mu jego kutas. Działa planowo. Zatrzymuje się w mieście na noc. Wie, dokąd idzie, dzień lub dwa naprzód. Ma jakiś pomysł.
Ogląda miejsce, zabija domowych ulubieńców, a potem rodzinę. A to dopiero pasztet. – Springfield przerwał. – Ale to już twoja działka, nie?
– Tak, z pewnością. Jeżeli już ma być czyjaś, to z pewnością moja.
– Wiem, że widziałeś już niejedną taką sprawę. Pytałem cię wcześniej o tego Lectera i zauważyłem, że niezbyt chcesz mówić, ale muszę z tobą o tym pogadać.
– W porządku.
– W sumie zabił dziewięciu ludzi, prawda?
– O tylu wiemy. Dwóch nie umarło.
– Co się z nimi stało?
– Jeden jest podłączony do respiratora w szpitalu w Baltimore. Drugi przebywa w prywatnym szpitalu psychiatrycznym w Denver.
– Czemu to robił, na czym polegało jego szaleństwo?
Graham spojrzał przez okno na ludzi na chodniku. Jego głos brzmiał obco, jakby dyktował list.
– Robił to, bo lubił. Nadal lubi. Nie jest szalony w taki sposób, w jaki zwykle wyobrażamy sobie szaleństwo. Popełniał okrutne czyny, bo znajdował w tym przyjemność. Ale jak chce, to funkcjonuje normalnie.
– Jak to nazwali psycholodzy? Co z nim było nie tak?
– Nazwali go socjopatą, bo nic innego nie mogli wymyślić. Ma on niektóre cechy charakterystyczne dla socjopaty. Na przykład nie odczuwa żalu ani winy. Od początku objawiał najgorsze instynkty… jako dziecko męczył zwierzęta.
Springfield przytaknął.
– Ale na tym kończą się wspólne cechy – ciągnął Graham. – Nie był wykolejeńcem i nie zadarł z prawem. Nie dbał o rzeczy błahe, jak większość socjopatów. Nie jest niewrażliwy. Nie wiedzą, jak go nazwać. Jego encefalogramy wykazują pewne odchylenia, ale niewiele można z nich wyczytać.
– A ty jakbyś go nazwał?
Graham zawahał się.
– Tak sam dla siebie, jak go nazywasz?
– To potwór. Gdy myślę o nim, to mam przed oczami te godne współczucia stworzenia, które czasami rodzą się w szpitalach. Karmią takie coś, trzymają w cieple, ale nie podłączają do aparatury i to coś umiera. Z głową Lectera jest podobnie, ale on sam na zewnątrz wygląda normalnie i niczym się nie zdradza.
– Mam kilku kolegów po fachu w Baltimore. Pytałem ich, jak wykryłeś Lectera. Odpowiedzieli, że nie wiedzą. Jak to zrobiłeś? Jaka była pierwsza wskazówka, pierwsze odczucie?
– Zwykły zbieg okoliczności. Szósty człowiek został zabity w swojej pracowni. Trzymał tam wszystkie narzędzia stolarskie i wyposażenie myśliwskie. Został uwiązany do półki, na której wisiały narzędzia, i dosłownie rozdarty, pocięty, pokłuty i naszpikowany strzałami. Rany mi coś przypominały. Nie mogłem odgadnąć, co.
– I musiałeś czekać na następne zabójstwa?
– Tak, Lecter był rzeczywiście napalony. Trzech następnych załatwił w ciągu dziewięciu dni. Ale ten szósty miał na udzie dwie stare blizny. Patolog sprawdził w lokalnym szpitalu i dowiedział się, że pięć lat wcześniej spadł on z ambony na drzewie podczas polowania z łukiem i strzała wbiła mu się w nogę.
W karcie wpisany był miejscowy chirurg, ale to Lecter udzielał mu pierwszej pomocy… miał dyżur w pogotowiu. Jego nazwisko widniało na wpisie. Minęło sporo czasu od wypadku, ale pomyślałem sobie, że Lecter może pamiętać, czy nic go w tej sprawie nie uderzyło, więc poszedłem do jego gabinetu. Błądziliśmy wtedy po omacku.
Udzielał prywatnych porad psychiatrycznych. Miał przyjemnie urządzone biuro. Antyki. Mówił, że niewiele pamięta, że rannego przyniósł któryś z jego kolegów myśliwych i tyle.
Coś mi jednak nie dawało spokoju. Myślałem, że chodzi o coś, co Lecter powiedział, albo coś w jego biurze. Rozważaliśmy z Crawfordem każdy drobiazg. Chciałem pobuszować trochę po jego gabinecie, lecz nie mieliśmy podstaw do wydania nakazu rewizji. Nie mogliśmy z niczym wystąpić. Poszedłem więc do niego ponownie.
Była niedziela, przyjmował pacjentów. Budynek zionął pustką, z wyjątkiem kilku ludzi w jego poczekalni. Od razu mnie zauważył. Rozmawialiśmy i on uprzejmie próbował mi pomóc, aż nagle spojrzałem na półkę nad jego głową na bardzo stare medyczne książki. I wiedziałem, że to on.
Kiedy spojrzałem znowu na niego, może zmienił mi się wyraz twarzy, nie mam pojęcia. Wiedziałem, że odgadł, że ja wiem. Nie domyślałem się jednak przyczyny. Nie ufałem instynktowi. Potrzebowałem skupienia. Wymamrotałem coś i wyszedłem do hallu. Wisiał tam aparat telefoniczny. Nie chciałem go spłoszyć, dopóki nie nabiorę pewności. Łączyłem się właśnie z telefonistką w komisariacie, kiedy zaszedł mnie od tyłu w skarpetkach. Wyszedł przez drzwi dla personelu. Nie słyszałem kroków. Poczułem dopiero jego oddech, a potem… nastąpiła reszta.
– Ale skąd wiedziałeś?
– Chyba dopiero tydzień później, w szpitalu, w końcu się domyśliłem. Był to Ranny człowiek, ilustracja, której używano w dawniejszych książkach medycznych, takich jakie miał Lecter. Ukazuje ona różne rodzaje ran bitewnych umieszczonych na jednej rycinie. Widziałem ją kiedyś na kursie prowadzonym przez patologa na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona. Pozycja szóstej ofiary pasowała niemal jak ulał do Rannego człowieka.
– Ranny człowiek, mówisz? To wszystko, co miałeś?
– No, tak. Czysty przypadek, że to zobaczyłem. Po prostu szczęście.
– Rzeczywiście.
– Jak mi nie wierzysz, to po kiego chuja mnie pytasz?
– Nic nie słyszałem.
– No i dobrze. Nie chciałem tego powiedzieć. Ale tak to naprawdę było.
– W porządku, dziękuję, że mi powiedziałeś. Warto wiedzieć takie rzeczy.
Opis człowieka z alejki dostarczony przez Parsonsa i wiadomość o kocie i psie wskazywały na prawdopodobną metodę postępowania zabójcy: obserwował teren w przebraniu pracownika elektrowni i odczuwał potrzebę skrzywdzenia najpierw zwierzątek, zanim zabije rodzinę.
Policja stanęła przed zasadniczym problemem, czy publikować tę teorię, czy nie.
Jeżeli uświadomi się społeczeństwo o niebezpieczeństwie, to może napłynie ostrzeżenie przed następnym atakiem zabójcy – ale z pewnością on także śledzi wiadomości.
Może zmienić zwyczaje.
W komisariacie panowało zdecydowane przekonanie, że te skąpe wskazówki należy zachować w tajemnicy, jedynie weterynarze i schroniska dla zwierząt na południowym wschodzie powinny dostać specjalny biuletyn z prośbą o zgłaszania wszelkich przypadków znęcania się nad zwierzętami.
Oznaczało by to, że społeczeństwo nie zostanie należycie poinformowane. Ta kwestia natury moralnej stawiała policję w kłopotliwej sytuacji.
Zasięgnięto rady doktora Alana Blooma z Chicago. Doktor Bloom stwierdził, iż zabójca przeczyta ostrzeżenie w gazecie. Wątpił jednak, żeby przestał atakować zwierzęta, nawet w obliczu dużego ryzyka. Powiedział policji, że nie wolno zakładać, iż mają co najmniej 25 dni, to jest do następnej pełni księżyca, dwudziestego piątego sierpnia.
Rankiem trzydziestego pierwszego lipca, trzy godziny po wizycie u Parsonsa, po telefonicznych konsultacjach Birmingham z Atlantą i z Crawfordem w Waszyngtonie, podjęto decyzję, żeby wysłać wewnętrzny biuletyn do weterynarzy, przez trzy dni obchodzić sąsiedztwo z portretem pamięciowym, a następnie podać informację do środków masowego przekazu.
Przez owe trzy dni Graham i policjanci z Atlanty dreptali po okolicy, pokazując portret domownikom w dzielnicy Leedsów. Szkic przedstawiał tylko zarys twarzy, ale żywili nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto pamięta więcej.
Kopia Grahama pozaginała się na bokach od spoconych palców. Nierzadko mieszkańcy nie chcieli otwierać drzwi. W nocy leżał w pokoju, posypując pudrem wysypkę od upału i krążył myślami wokół zabójstwa, jakby to był hologram. Czekał na moment olśnienia, który nie nadchodził.
Tymczasem w Atlancie zgłoszono cztery przypadkowe zranienia i jeden zgon powstały w wyniku postrzelenia późno wracających do domu krewnych. Telefoniczne doniesienia o tajemniczych nieznajomych napływały bez przerwy i bezużyteczne informacje zalegały stosami na biurkach komisariatów.
Rozpacz szerzyła się jak choroba.
Crawford powrócił z Waszyngtonu pod koniec trzeciego dnia i wpadł do Grahama w momencie, kiedy ten odlepiał od skóry przepocone skarpetki.
– Gorąca robota?
– Weź sobie rano portret i sam się przekonaj.
– Już nie, wieczorem wszystko będzie w telewizji. Chodziłeś pieszo cały dzień?
– Przecież nie przejadę im przez podwórka.
– Nie wiązałem większych nadziei z tym rozpytywaniem – zauważył Crawford.
– A cóż, u diabła, miałem robić?
– To, co umiesz najlepiej. – Crawford ruszył do drzwi. – Intensywna praca jest dla mnie czasem narkotykiem, zwłaszcza odkąd rzuciłem picie. Dla ciebie chyba też.
Graham był zły. Crawford miał oczywiście rację.
Graham dobrze wiedział, że jest z natury leniwy. Dawniej, w szkole, nadrabiał to tempem. Ale szkołę już dawno skończył.
Od dłuższego czasu czuł, że może zrobić jeszcze coś innego. Mógł poczekać, aż na kilka dni przed pełnią popchnie go do tego desperacja. Teraz jednak mogło to przynieść jakiś pożytek.
Musiał się poradzić. Chciał zasięgnąć dziwnej opinii – odzyskać skrzywienie psychiczne, utracone po kilku wygodnych latach w Keys.
Powody tej decyzji nawarstwiały się w nim jak tryby kolejki w wesołym miasteczku, wspinającej się pod pierwszy zjazd, aż nagle, nieświadom, że złapał się za brzuch, wypowiedział głośno:
– Muszę zobaczyć się z Lecterem.