10

Samolot z Waszyngtonu do Birmingham był niemal pusty. Graham usadowił się w wolnym rzędzie pod oknem.

Nie wziął od stewardesy nie najświeższej kanapki, lecz rozłożył na stoliku akta sprawy Jacobich. Wypunktował na wstępie podobieństwa między przypadkiem Jacobich i Leedsów.

Obydwie pary zbliżały się do czterdziestki, obydwie miały dzieci – dwóch chłopców i dziewczynkę. Edward Jacobi miał jeszcze syna z pierwszego małżeństwa, który studiuje poza miastem i w czasie zabójstwa nie było go w domu.

W obu przypadkach rodzice skończyli studia i obie rodziny mieszkały w piętrowych, ładnie położonych domach.

Pani Jacobi i pani Leeds były atrakcyjnymi kobietami. Mieli wspólne niektóre karty kredytowe i prenumerowali kilka tych samych czasopism.

Na tym podobieństwa się kończyły. Charles Leeds specjalizował się w prawie podatkowym, a Edward Jacobi skończył inżynierię i metalurgię. Rodzina z Atlanty należała do prezbiterianów, a Jacobich do katolików. Leedsowie rezydowali w Atlancie od urodzenia, a Jacobich przeniesiono służbowo do Birmingham z Detroit, zaledwie przed trzema miesiącami.

Słowo „przypadkowy" kołatało się w głowie Grahama jak natrętna mucha. „Przypadkowy wybór ofiar", „brak jasnego motywu" – pisano w gazetach i powtarzano że złością i zniechęceniem na komisariatach.

„Przypadkowy" nie był jednak odpowiednim terminem. Graham doskonale wiedział, że wielokrotni i seryjni zabójcy nie wybierają ofiar przypadkowo.

Człowiek, który zabił Jacobich i Leedsów, zobaczył w nich coś pociągającego, coś, co skłoniło go do popełnienia takich czynów. Albo znał ich dobrze – Graham liczył na to – albo nie znał ich wcale. Graham był pewien, że zabójca widział ich już wcześniej, zanim ich zabił. Wybrał ich, bo coś w nich do niego przemawiało, a zwłaszcza kobiety. Co to było?

W obu zbrodniach istniały także różnice.

Edwarda Jacobi dosięgła kula, kiedy schodził na dół niosąc latarkę… chyba zbudzony hałasem.

Panią Jacobi i jej dzieci zabito strzałem w głowę, a panią Leeds w podbrzusze. Strzelano we wszystkich przypadkach z pistoletu kaliber 9. W ranach pozostały resztki szklanej waty z tłumika wykonanego chałupniczą metodą. Łuski po nabojach nie miały odcisków palców.

Noża użyto tylko w przypadku Charlesa Leedsa. Doktor Princi sądził, że był cienki i ostry, jak nóż do filetowania.

Różniły się także metody wejścia do domów; u Jacobich wyłamane drzwi na patio, u Leedsów diament do cięcia szkła.

Zdjęcia zbrodni w Birmingham nie wykazywały takiej ilości krwi jak u Leedsów, ale na ścianach sypialni pozostały plamy. Zatem w Birmingham zabójca także ustawił sobie widownię. Policja w Birmingham nie znalazła odcisków palców na ciałach ani na paznokciach. Miesiąc od pochówku i to w lecie, zniszczy każdy odcisk palca, a zwłaszcza taki, jaki zdjęto z dziecka Leedsów.

W obydwu domach znaleziono te same jasne włosy, tę samą ślinę i spermę.

Graham ustawił przed sobą zdjęcia dwóch uśmiechniętych rodzin i w ciszy samolotu wpatrywał się w nie przez dłuższą chwilę.

Cóż przyciągnęło mordercę właśnie do nich? Graham przekonywał sam siebie, że taki wspólny element istnieje i że go wkrótce odgadnie.

W przeciwnym razie zmuszony będzie wchodzić do następnych domów i oglądać spustoszenie, jakie zostawi po sobie Szczerbata Lala.


Z lotniska w Birmingham Graham zatelefonował do terenowego biura FBI, skąd dostał niezbędne wskazówki, i na policję, gdzie zgłosił swoje przybycie. Wynajęty niewielki samochód pluł wodą z otworów klimatyzacyjnych. Wkrótce miał mokre całe ręce i ramiona.

Najpierw zatrzymał się przed biurem sprzedaży nieruchomości Geehana przy Dennison Avenue.

Geehan, wysoki i łysy, przebiegł raźno przez swój turkusowy dywanik, żeby go powitać. Uśmiech spełzł mu z twarzy, kiedy Graham pokazał mu swoją legitymację i poprosił o klucze do domu Jacobich.

– Czy będą tam dzisiaj jakieś gliny w mundurach? – zapytał chwytając się za głowę.

– Nie wiem.

– Daj Boże, żeby nie, dziś po południu mam go pokazać dwóm klientom. To miły dom. Widząc go ludzie zapominają o tamtej historii. W zeszły czwartek miałem tu parę zamożnych emerytów z Duluth. Napaleni na Słoneczny Pas. Byliśmy już przy omawianiu szczegółów – hipoteka i tak dalej czułem, że facet jest gotów, kiedy zajechał wóz patrolowy i policjanci wleźli do środka. Moja para zadała im kilka pytań i, człowieku, dostała nader wyczerpującą odpowiedź. Ci wspaniali funkcjonariusze oprowadzili ich po całym domu i pokazali, kto gdzie leżał. Potem było tylko: do widzenia, panie Geehan, bardzo jesteśmy zobowiązani, że się pan fatygował. Próbowałem im pokazać, jakie wprowadziliśmy środki bezpieczeństwa, ale nie słuchali. Na miękkich nogach powlekli się po żwirze, wdrapali do swojego Sedana De Ville i tyle ich widziałem.

– Czy jacyś pojedynczy faceci chcieli rzucić okiem na dom?

– Nie, ofertę rozesłałem, co prawda, i do innych agentów. Ale nie sądzę. Nie wiem, kiedy policja pozwoli nam w końcu zacząć malować. W środku skończyliśmy w zeszły wtorek. Trzeba było zdjąć dwie warstwy wykładziny lateksowej, w niektórych miejscach trzy. Pracujemy jeszcze na zewnątrz. To będzie prawdziwe cacko.

– Jak możecie sprzedać dom przed uprawomocnieniem się testamentu?

– Nie mogę sfinalizować aktu sprzedaży, zanim testament się nie uprawomocni, ale to nie znaczy, że nie mogę wszystkiego przygotować. Ludzie mogą się wprowadzić na podstawie oświadczenia o przyjęciu do wiadomości. Muszę coś robić. Mój wspólnik trzyma w ręku papiery i ten interes pracuje na nas w dzień i w nocy, nawet kiedy śpimy.

– Kto jest wykonawcą testamentu pana Jacobiego?

– Byron Metcalf, z firmy adwokackiej Metcalf i Barnes. Jak długo ma pan zamiar tu zabawić?

– Nie wiem. Aż skończę.

– Klucz może pan zostawić w skrzynce na listy. Nie musi pan mnie odwiedzać w drodze powrotnej.


Jadąc do domu Jacobich Graham miał przytłaczające poczucie, że podąża starym, wyschniętym śladem. Dom znajdował się tuz przy granicy miasta, na terenach niedawno przyłączonych. Zatrzymał się raz na poboczu autostrady, żeby spojrzeć na mapę, zanim znalazł właściwy zjazd na asfaltową boczną drogę.

Ponad miesiąc minął od momentu, kiedy zostali zamordowani. Co on sam robił w tym czasie? Zamocowywał dwa silniki diesla w kadłubie dwudziestometrowego jachtu Rybovicha. Dawał znaki kierującemu dźwigiem Ariadze, zęby opuścił je jeszcze o centymetr. Późnym popołudniem przyszła Molly. Usiedli razem z nią i Ariagą pod markizą przy kokpicie na pół wykończonej łodzi, jedli wielkie krewetki, która przyniosła Molly, i pili zimne piwo Dos Equis. Ariaga opowiadał, jak najlepiej czyści się raki, rysując palcem w trocinach leżących na pokładzie. Załamujące się na falach światło słoneczne odbijało się w piórach krążących mew.

Woda z zepsutego klimatyzatora prysnęła Grahamowi na koszulę; wrócił do Birmingham. Ani jednej krewetki, ani jednej mewy. Prowadził samochód, po prawej ręce mając zagajniki i łąki, gdzie pasły się kozy i konie, po lewej Stonebridge starą dzielnicę willową, z kilkoma eleganckimi rezydencjami i domami bogaczy.

Dostrzegł znak biura nieruchomości sto jardów wcześniej. Dom Jacobich jako jedyny stał po prawej stronie drogi. Sok z otaczających podjazd leszczyn posklejał żwir, który zagrzechotał wewnątrz błotników. Na drabinie stał stolarz i montował okiennice. Machnął ręką Grahamowi, kiedy ten obchodził dom dookoła.

Wyłożony płytami wewnętrzny taras stał w cieniu wielkiego dębu. W nocy drzewo nie dopuszczało światła również na boczne podwórko. To tędy właśnie, przez przesuwane szklane drzwi, wszedł do środka Szczerbata Lala. Teraz wymieniono je na nowe. Aluminiowe ramy błyszczały w słońcu, nikt nie zdarł jeszcze fabrycznej nalepki. Drzwi zakrywała nowa, ręcznie kuta krata. Również drzwi do piwnicy były nowe – z hartowanej stali, zabezpieczone nitami. Na płytach chodnikowych stały w skrzynkach elementy prysznica.

Graham wszedł do środka. Gołe podłogi i martwe powietrze. Jego kroki niosły się echem w pustym domu.

Nowe lustra w łazienkach nigdy nie odbiją twarzy rodziny Jacobich ani twarzy zabójcy. Na każdym z nich w miejscu, skąd zerwano cenę, pozostał biały, puszysty prostokąt. W kącie głównej sypialni leżała zwinięta ścierka. Graham usiadł na niej i czekał, aż słońce, świecące przez gołe okna na podłogę, przesunie się o jedną klepkę dalej.

Nie pozostało tu nic. Absolutnie nic.

Gdybym przyjechał tutaj natychmiast po zamordowaniu Jacobich, myślał Graham, czy Leedsowie żyliby jeszcze? Zastanawiał się, jak bardzo ciąży mu to pytanie.

Nie ulżyło mu, kiedy znalazł się z powrotem na dworze.

Stał w cieniu krzaka leszczyny, przygarbiony, z rękoma w kieszeniach, i patrzył na długi podjazd prowadzący do drogi, która biegła równolegle do frontowej ściany domu.

Jak Szczerbata Lala dotarł do domu Jacobich? Musiał przyjechać samochodem. Gdzie zaparkował? Wysypany żwirem podjazd był zbyt hałaśliwy jak na wizytę o północy, myślał Graham. Policja w Birmingham była innego zdania.

Przeszedł podjazdem w kierunku asfaltowej szosy. Jak sięgnąć okiem, po obu jej stronach widniały rowy. Gdyby ziemia była twarda i sucha, można by w ostateczności przejechać przez rów i ukryć pojazd w przydrożnych zaroślach po stronie Jacobich.

Naprzeciwko domu znajdował się jedyny wjazd na osiedle Stonebridge. Znak drogowy informował, że w Stonebridge działa prywatna służba patrolowa. Obcy pojazd natychmiast zostałby zauważony. Podobnie jak idący późno w nocy facet. Zaparkowanie w Stonebridge nie wchodzi w grę.

Graham wrócił do domu. Ku jego zaskoczeniu telefon był czynny. Zadzwonił do służby meteorologicznej, gdzie dowiedział się, że w dniu poprzedzającym morderstwo Jacobich spadło dziewięć milimetrów deszczu. W takim razie rowy były pełne. Szczerbata Lala nie ukrył swego pojazdu w krzakach przy drodze.

Graham ruszył wzdłuż bielonego ogrodzenia na tyły posiadłości. Dotrzymywał mu kroku pasący się z drugiej strony koń. Kiedy doszli do rogu, Graham dał mu dropsa i skręcił w prawo, idąc wzdłuż płotu postawionego za budynkami gospodarczymi.

Zatrzymał się, kiedy zobaczył zagłębienie w ziemi – miejsce, w którym dzieci Jacobich pogrzebały swojego kota. Zastanawiając się nad tym w komendzie policji w Atlancie, razem że Springfieldem, wyobraził sobie, że budynki gospodarcze są białe. W rzeczywistości były ciemnozielone.

Dzieci owinęły kota w ścierkę do naczyń i zakopały w pudełku po butach. Między łapki włożyły mu kwiatek.

Graham położył ramię na szczycie ogrodzenia i oparł o nie czoło.

Pogrzeb domowego zwierzaka, uroczysty obrzęd dzieciństwa. Matka i ojciec wracają do domu, bo wstydzą się modlić. Dzieci spoglądają na siebie nawzajem, odkrywając nowy ból promieniujący z miejsca, które poraziła strata. Jedno z nich pochyla głowę, inne idą jego śladem. Łopata jest większa od każdego z nich. Po dyskusji o tym, czy kot poszedł do nieba i czy jest tam razem z Panem Bogiem i Panem Jezusem, dzieci przez chwilę zachowują się cicho.

Kiedy tak stał z karkiem wystawionym na gorące słońce, spłynęła na niego pewność: Fakt, że Szczerbata Lala zabił kota, jest tak samo oczywisty jak to, że przyglądał się dziecinnemu pogrzebowi. Musiał to zobaczyć, za wszelką cenę.

Nie przyjeżdżał tutaj dwukrotnie, za pierwszym razem, żeby zabić kota, za drugim – Jacobich. Przybył tu, zabił kota, a potem czekał, aż dzieci odnajdą martwe zwierzę.

Nie było sposobu, aby dokładnie ustalić, gdzie dzieci znalazły kota. Policja nie odnalazła nikogo, kto komunikowałby się z rodziną Jacobich po dwunastej feralnego dnia – mniej więcej dziesięć godzin przed tym, nim zostali zamordowani.

W jaki sposób Szczerbata Lala tu przybył i gdzie czekał?

Za płotem zaczynały się wysokie na chłopa zarośla, biegnące trzydzieści metrów, aż do granicy drzew. Graham wyciągnął z tylnej kieszeni składaną mapę i rozłożył ją na ogrodzeniu. Według niej, za posiadłością Jacobich rozciągało się szerokie na pół kilometra pasmo lasów. Ich południowym skrajem biegła droga równoległa do tej, przy której stał dom Jacobich.

Graham wsiadł do samochodu i zawrócił na autostradę, sprawdzając odległość na liczniku. Skierował się na południe, potem zjechał na boczną drogę, którą odnalazł na mapie. Jechał powoli, wciąż mierząc odległość, aż licznik pokazał mu, że znajduje się na wysokości stojącego po drugiej stronie lasu domu Jacobich.

Droga kończyła się tu przy komunalnym osiedlu mieszkaniowym dla ubogich, oddanym do użytku tak niedawno, że nie zaznaczono go jeszcze na mapie. Wjechał na parking. Samochody były przeważnie stare i siedziały na resorach. Dwa stały na cegłach.

Czarne dzieci grały w koszykówkę na gołej ziemi, wokół jednej jedynej obręczy pozbawionej siatki. Graham siadł na błotniku, żeby przez moment popatrzeć na grę.

Miał ochotę zdjąć marynarkę, ale jego Special kaliber 44 i płaski aparat fotograficzny przy pasku szybko zwróciłyby uwagę. Zawsze czuł dziwne zakłopotanie, kiedy ludzie przypatrywali się jego broni.

Ośmiu graczy nosiło koszulki. Drużyna przeciwna, bez koszulek, liczyła jedenastu chłopców i wszyscy byli w grze. Sędziowanie odbywało się przez aklamację.

Mały gracz bez koszulki, popchnięty przy kozłowaniu, odmaszerował wściekły w kierunku domu. Po chwili zjawił się z powrotem, uzbrojony w ciastko, i znowu dał nura w tłum goniący za piłką.

Krzyki i odgłos kozłowanej piłki podniosły Grahama na duchu. Jedna piłka, jeden kosz. Uderzyło go, jak wiele rzeczy posiadali Leedsowie. A także rodzina Jacobich, według raportu policji z Birmingham, kiedy sprawdzano i wykluczono hipotezę włamania. Łodzie, sprzęt sportowy i campingowy, aparaty fotograficzne, kamery, broń, wędki. To jeszcze jedna cecha, która łączyła obie rodziny.

W ślad za myślą o Leedsach i Jacobich, kiedy jeszcze żyli, przyszła myśl, co stało się z nimi potem i Graham nie był w stanie dłużej oglądać gry w koszykówkę. Wziął głęboki oddech i przecinając drogę, ruszył w kierunku ciemnego lasu.

Gęste zarośla na skraju sosnowego zagajnika przerzedziły się gdy Graham wszedł w głęboki cień. Z łatwością stąpał teraz po sosnowych igłach. Powietrze było ciepłe i nieruchome. Siedzące na gałęziach sójki z wyprzedzeniem zapowiadały jego nadejście.

Grunt opadał łagodnie ku łożysku suchego strumienia, gdzie rosło kilka cyprysów. Na czerwonej glinie odcisnęły się ślady szopów i myszy polnych. Były również ślady stóp ludzkich, niektóre pozostawione przez dzieci. Wszystkie podmyte i zniekształcone przez kolejne deszcze.

Za łożyskiem strumienia grunt podniósł się ponownie i stał się bardziej piaszczysty. Pod sosnami rosły paprocie. Graham przedzierał się przez nie spocony, aż zobaczył światło prześwitujące pod koronami drzew na skraju lasu.

Między pniami sosen widać było poddasze domu Jacobich.

I znowu wysokie zarośla, od skraju lasu, aż po płot posiadłości Jacobich. Graham przedostał się przez nie i zatrzymał przy ogrodzeniu, spoglądając na podwórko.

Szczerbata Lala mógł zaparkować przy osiedlu mieszkaniowym i przejść przez las aż do krzaków rosnących za domem. Mógł zwabić kota w zarośla i udusić go. Poruszał się na czworakach, w jednym ręku trzymając bezwładne ciało zwierzęcia, drugą opierając o ogrodzenie. Graham wyobraził sobie kota w powietrzu, jak nie próbuje obrócić się, żeby wylądować na czterech łapach, ale z głuchym pacnięciem uderza plecami o podwórko.

Szczerbata Lala zrobił to w świetle dnia – dzieci nie odnalazłyby ani nie pogrzebały kota po nastaniu zmroku.

Czekał, żeby zobaczyć, jak go znajdą.

Czy pozostałą część dnia spędził w upale panującym w zaroślach? Można by go było dojrzeć przez sztachety. Żeby obserwować podwórko z większej odległości z krzaków, musiałby wyprostować się i stać w promieniach słońca, mając przed sobą okna domu. Na pewno wrócił do lasu. To samo zrobił Graham.

Policjanci z Birmingham nie byli głupi. Widział miejsca, gdzie przedzierali się przez krzaki, przeszukując teren w ramach śledztwa. Ale to było, zanim odnaleziono kota.

Szukali śladów, zgubionych przedmiotów, odcisków butów – ale nie punktu obserwacyjnego.

Wszedł w las na głębokość kilku jardów na wysokości domu Jacobich i chodził w te i z powrotem, cały w cętkach rzucanego przez gałęzie cienia. Najpierw wdrapał się na pagórek, z którego można było widzieć część podwórka, potem wrócił na skraj lasu.

Szukał już dłużej niż godzinę, kiedy coś błysnęło w poszyciu.

Zgubił to miejsce, za chwilę odnalazł. Był to aluminiowy krążek do otwierania puszki z lemoniadą, leżący pod jednym z nielicznych tutaj wiązów i do połowy zakopany w liściach.

Zauważył go z odległości ośmiu stóp i przez pięć minut nie podchodził bliżej, lecz badał teren wokół drzewa. Przykucnął i posuwając się kaczym chodem w kierunku wiązu, czyścił teren z liści, uważając, żeby nie zniszczyć żadnych śladów stóp. Powoli usunął spod drzewa wszystkie świeże liście. Na warstwie zeszłorocznych nie odcisnęły się żadne ślady.

Obok aluminiowego krążka znalazł wyschnięty ogryzek jabłka, wyjedzony do czysta przez mrówki. Ptaki wydziobały pestki. Kolejne dziesięć minut dokładnie badał teren. Wreszcie usiadł na ziemi i wyprostował zdrętwiałe nogi. Plecami oparł się o drzewo.

Rój komarów zawirował w promieniu słońca. Gąsienica skurczyła się na skraju liścia.

Do konaru nad jego głową przysechł placek czerwonego błota że strumienia. Przywędrował tutaj na podeszwie buta.

Graham powiesił marynarkę na gałęzi i zaczął ostrożnie wspinać się na drzewo z drugiej strony, przyglądając się uważnie powierzchni pnia i konarów nad miejscem, w którym odkrył błoto. Na wysokości dziesięciu metrów rozejrzał się. Sto pięćdziesiąt metrów dalej stał dom Jacobich. Z tej wysokości wyglądał inaczej, dominował kolor dachu. Tylne podwórko i tereny za zabudowaniami gospodarczymi były stąd świetnie widoczne. Patrząc z tej odległości przez szkła przyzwoitej lornetki polowej z łatwością można by dostrzec rysy i wyraz twarzy ludzi znajdujących się na terenie posiadłości.

Z oddali dochodziły do niego odgłosy ruchu miejskiego, gdzieś daleko słyszał zawodzenie syren policyjnych. Odezwała się cykada i jej podobne do zgrzytu piły buczenie zagłuszyło inne dźwięki.

Gruby konar wyrastał nad nim z pnia, celując prosto w stronę domu Jacobich. Graham podciągnął się do góry i wychylił w bok, żeby lepiej widzieć.

Tuż przy jego policzku tkwiła wklinowana między pień i konar puszka po lemoniadzie.

– Wspaniale – szepnął Graham z twarzą wtuloną w korę -Tak, słodki Jezu, tak. Chodź do mnie, puszeczko.

Nie można było jednak wykluczyć, że puszkę zostawiło tu jakieś dziecko.

Opierając stopy na małych gałęziach, wspiął się wyżej po swojej stronie drzewa. Nie było to takie łatwe. Kiedy był wystarczająco wysoko, obrócił się, żeby spojrzeć na konar.

Na jego górnej części widniała zielona łata, po wyciętym kawałku zewnętrznej warstwy kory, wielkości karty do gry. W środku zielonego prostokątu, wyżłobione aż do białego drzewa, widniało coś takiego:


Wycięte to było starannie i wyraźnie, bardzo ostrym nożem. Nie mogło tego zrobić dziecko.

Graham sfotografował znak, starannie dobierając przesłonę.

Roztaczał się stąd dobry widok na posiadłość Jacobich, widok, nad którego poszerzeniem już ktoś przedtem pracował; z niższego konaru sterczał kikut gałęzi. Została wycięta, żeby oczyścić pole widzenia. Włókna były sprasowane, koniec kikuta płasko wyrównany.

Graham rozglądał się za uciętą gałęzią. Gdyby była na ziemi, zobaczyłby ją wcześniej. Wisiała niżej, zaplątana między inne; na zielonym tle zdradzały ją brązowe, wyschnięte liście.

W laboratorium zażądają kikuta i gałęzi, zęby zmierzyć kąt nacięcia. To oznaczało, że trzeba tu będzie wrócić z piłą. Graham zrobił kilka fotografii kikuta. Przez cały czas mamrotał do siebie:

Myślę, że po tym, jak zabiłeś kota i przerzuciłeś go na podwórko, wdrapałeś się tutaj i czekałeś, mój panie. Myślę, że obserwowałeś dzieciaki, czas upływał ci na wystrugiwaniu znaku i marzeniach. Kiedy zapadł zmrok, widziałeś ich sylwetki pojawiające się w jasnych oknach, patrzyłeś, jak się kładą i jak jedne po drugich gasną światłe. Poczekałeś jeszcze chwilę, zlazłeś na dół i poszedłeś do nich. Mam rację? Nietrudno jest zejść na dół z grubego konaru, mając do dyspozycji latarkę i jasne światło księżyca.

Grahamowi schodzenie przysporzyło nieco trudności. W otwór puszki włożył patyk i delikatnie wyciągnął ją z zagłębienia między pniem a konarem. Zszedł na dół, trzymając patyk w zębach. Obie ręce były mu potrzebne, zęby przytrzymać się pnia.

Wróciwszy do osiedla mieszkaniowego Graham stwierdził, że ktoś napisał palcem na brudnym błotniku jego samochodu,,Levon to kapuściana głowa". Wyskość, na której znajdowały się litery, świadczyła, że nawet najmłodsi mieszkańcy osiedla wydobyli się z mroków analfabetyzmu.

Zastanawiał się, czy napisali coś na samochodzie Szczerbatej Lali.

Kilka minut przesiedział w samochodzie, przypatrując się rzędom okien. Na parking wychodziły okna około stu mieszkań. Możliwe, że ktoś pamięta białego nieznajomego, który pojawił się na parkingu późno w nocy. Chociaż minął już ponad miesiąc, warto było spróbować. Żeby zadać kilka pytań każdemu mieszkańcowi i przeprowadzić to szybko, nie obejdzie się bez pomocy policji z Birmingham.

Zwalczył w sobie chęć wysłania puszki prosto do Jimmy'ego Price'a w Waszyngtonie. Musi poprosić policję Birmingham o posiłki. Lepiej będzie dać im to, co ma. Wysypanie proszku na puszkę nie powinno okazać się trudne, inna sprawa to zebranie odcisków palców zamazanych przez pot. Price zawsze może to zrobić ponownie, pod warunkiem, że nikt nie dotknie puszki gołymi palcami. Trzeba więc dać to policji. Wiedział, że ludzie z sekcji dokumentalnej FBI rzucą się na wyryty znak jak głodne hieny. Przedstawiające go zdjęcia można śmiało dać wszystkim, nic złego się nie stanie.

Z domu Jacobich zadzwonił do wydziału zabójstw policji w Birmingham. Detektywi przybyli dokładnie w momencie, kiedy pośrednik Geehan wprowadzał swych ewentualnych kupców na pokoje.

Загрузка...