We wtorek o dwunastej w południe, Freddy Lounds opuścił budynek „Tattlera" zmordowany, ale szczęśliwy. Artykuł do gazety napisał jeszcze w samolocie i złożył go w redakcji w równe pół godziny.
Później pracował bez wytchnienia nad książką, nie przyjmując żadnych telefonów. Potrafił organizować sobie pracę i miał już gotowe pięćdziesiąt tysięcy słów materiału na temat dotychczasowych wypadków.
Po złapaniu Szczerbatej Lali napisze tylko wstrząsający wstęp i relację z pojmania sprawcy. To, co już ma, znakomicie wpasuje się w środek. Obgadał sobie trzech niezłych reporterów „Tattlera", którzy czekali tylko na znak, by natychmiast wyruszyć na zbieranie dla niego materiałów z rodzinnych stron Lali.
Jego agent rzucał olbrzymimi sumami. Wprawdzie omawianie planu z agentem literackim przed zakończeniem sprawy było, formalnie rzecz biorąc, złamaniem układu z Crawfordem, ale ustalili, że po fakcie wstawią do umowy późniejszą datę i nic się nie wyda.
Crawford miał na Loundsa solidnego haka – jego groźby nagrane na taśmie. Tego typu szantaż podlegał ściganiu z mocy prawa i nawet dziennikarz nie mógł się zasłaniać prawami wynikającymi z Pierwszej Poprawki do Konstytucji. Poza tym Lounds wiedział, że Crawford jednym telefonem może mu załatwić wieczne kłopoty z fiskusem.
Lounds miewał przebłyski uczciwości, choć dawno już pozbył się złudzeń na temat charakteru swojej pracy. Do tej sprawy podchodził jednak niemal ze świętym nabożeństwem.
Zawładnęła nim wizja lepszego życia po drugiej stronie bariery finansowej. Stare nadzieje, ukryte pod brudami, jakie miał na sumieniu, odżyły teraz na nowo.
Sprawdził, że aparat fotograficzny i magnetofon są w porządku, i zadowolony pojechał do domu, by złapać trzy godziny snu przed odlotem do Waszyngtonu, na spotkanie z Crawfordem w pobliżu kotła.
W garażu czekała go niemiła niespodzianka. Czarna furgonetka wtarabaniła się częściowo na jego teren. Wyraźnie zastawiała linię odgradzającą miejsce z napisem: „Pan Frederick Lounds".
Lounds z całej siły pchnął drzwiczki, wgniatając i rysując bok furgonetki. Może to nauczy czegoś tego bezmyślnego drania.
Zamykał właśnie samochód, gdy drzwi furgonetki otworzyły się za jego plecami. Nim zdążył się odwrócić, płaska pałka z głuchym odgłosem trafiła go za ucho. Poderwał ręce, lecz kolana ugięły się pod nim, a straszliwy ucisk na szyję pozbawił go tchu. Gdy jego obolałe płuca mogły nareszcie odetchnąć, wciągnęły chloroform.
Dolarhyde zaparkował na tyłach swego domu, wysiadł z furgonetki i przeciągnął się. Przez całą drogę z Chicago miał boczny wiatr i ręce bolały go od kierownicy. Spojrzał na ciemne niebo. Niedługo spodziewany jest deszcz meteorytów; nie może tego przegapić.
Apokalipsa: I ogon jego ściągnął co trzecią gwiazdę na niebie, i strącił je na ziemię…
Zrobił to w innych czasach. Teraz musi to obejrzeć i zapamiętać.
Otworzył tylne drzwi i jak zwykle przeszukał cały dom. Powrócił w masce z pończochy.
Przystawił pomost do furgonetki i wytoczył Freddy'ego Loundsa. Dziennikarz miał na sobie tylko spodenki, a do tego knebel i opaskę na oczach. Był na pół przytomny, ale nie bezwładny. Siedział sztywno wyprostowany, z głową na wysokim oparciu starego dębowego fotela na kółkach. Od głowy aż po podeszwy stóp przylepiony był do wózka klejem epoksydowym.
Dolarhyde wtoczył go do domu i zostawił w kącie salonu, odwróconego twarzą do ściany, jak gdyby coś przeskrobał.
– Nie zimno panu? Może dać panu koc?
Dolarhyde zerwał plaster zaklejający usta i oczy Loundsa. Pismak nie odpowiedział. Roztaczał woń chloroformu.
– Przyniosę panu koc. – Dolarhyde ściągnął z kanapy afgańską narzutę i otulił nią Loundsa po szyję. Potem podsunął mu flaszkę amoniaku.
Lounds otworzył oczy i ujrzał zamazane spojenie ścian w rogu. Odkaszlnął.
– Czy to był wypadek? Co ze mną?
Zza pleców doleciał go głos:
– Nie, panie Lounds. Nic panu nie jest.
– Bolą mnie plecy. Moja skóra… Czy jestem poparzony?
Tylko nie to…
– Poparzony? Nie. Pan tu tylko odpoczywa. Niedługo do pana wrócę.
– Chcę się położyć! Panie, niech pan zadzwoni do mojej redakcji. Rany boskie, jestem w gorsecie! Złamałem kręgosłup… niech mi pan powie prawdę!
Oddalające się kroki.
– Co ja tu robię? – Piskliwie.
– Pokutuje pan, panie Lounds. – Odpowiedź dobiegła z daleka.
Lounds usłyszał kroki na schodach. Potem szum prysznica. Powoli rozjaśniało mu się w głowie, przypomniał sobie, jak wyszedł z redakcji, no i jazdę do domu, ale nic więcej. Głowa pękała mu z bólu, zapach chloroformu przyprawiał go o mdłości. Bał się, że jeśli zacznie rzygać w tej pozycji, to się zadusi. Otworzył szeroko usta i odetchnął głęboko. Słyszał łomotanie swego serca.
Miał nadzieję, że to tylko sen. Spróbował oderwać ręce od poręczy fotela, celowo wzmagając napięcie ramion i dłoni aż do bólu, który każdego wyrwałby że snu. Więc jednak nie spał. Jego mózg zaczął pracować na wyższych obrotach.
Odwracając oczy z wysiłkiem, dostrzegł swe ramię na poręczy. Przekonał się, co go tak trzyma. A więc nie nosi gorsetu na złamany kręgosłup. Nie przebywa w szpitalu. Ktoś go porwał.
Zdawało mu się, że słyszy kroki w pomieszczeniu nad sobą, ale równie dobrze mogło to być bicie jego serca.
Próbował zebrać myśli. Skoncentrować się za wszelką cenę.
– Uspokój się i myśl! – wyszeptał. Uspokój się i myśl. Zaskrzypiały schody. To Dolarhyde schodził na parter. Przy każdym kroku Lounds czuł jego wagę. A później obecność za plecami.
Dopiero po kilku słowach udało mu się wpaść we właściwy ton.
– Nie widziałem pana twarzy. Nie mógłbym pana rozpoznać. Nie wiem, jak pan wygląda. „Tattler" -ja pracuję dla „National Tattler" – wypłaci za mnie okup… duży okup. Pół miliona, może nawet milion. Milion dolarów.
Cisza. Wreszcie skrzypienie sprężyn kanapy. Widocznie tamten usiadł.
– I co pan myśli, panie Lounds?
Zapomnij o bólu i strachu i myśl. Myśl! Przez cały czas. Żeby zyskać na czasie. Zyskać lata. On nie chce mnie zabić. Nie pokazał mi swojej twarzy.
– I co pan myśli, panie Lounds?
– Nie wiem, co mi się przytrafiło.
– Czy domyśla się pan, kim jestem?
– Nie. I nie chcę wiedzieć, proszę mi wierzyć.
– Według pana jestem zdeprawowanym, perwersyjnym maniakiem seksualnym. Zwierzęciem, jak pan się wyraził. Prawdopodobnie uniknąłem szpitala dla umysłowo chorych dzięki dobrotliwości sędziego. – W normalnych warunkach Dolarhyde unikałby głoski „s". Ale tu, przed publicznością jak najdalszą od śmiechu, nie musiał się kryć. – Teraz już pan wie?
Nie kłam. Myśl szybko.
– Tak.
– Dlaczego pan wypisuje kłamstwa, panie Lounds? Dlaczego twierdzi pan, że jestem nienormalny? Słucham.
– Kiedy… kiedy ktoś postępuje w sposób niezrozumiały dla większości ludzi, nazywają go…
– Wariatem.
– Tak samo nazywali braci Wright. Od zarania dziejów…
– Dzieje. Historia. Czy pan rozumie to, co robię, panie Lounds?
– Czy rozumiem. Więc o to chodzi. Masz szansę. Postaraj się. – Nie, ale chyba teraz mam okazję zrozumieć, a wtedy zrozumieją to także wszyscy moi czytelnicy.
– Czuje się pan uprzywilejowany?
– Bo to jest przywilej. Ale tak między nami mężczyznami muszę wyznać, że trochę się boję. W takim stanie trudno się skupić. Jeżeli ma pan wspaniały pomysł, to nie musi mnie pan straszyć, żebym go w pełni docenił.
– Między nami mężczyznami. Mężczyznami. W ten sposób chce pan podkreślić swoją szczerość. Doceniam to, panie Lounds, ale widzi pan, ja nie jestem mężczyzną. Urodziłem się człowiekiem, ale łasce Boga i swojej woli zawdzięczam to, że przeistoczyłem się w istotę nadludzką. Powiada pan, że pan się boi. Czy według pana Bóg jest tu z nami?
– Nie wiem.
– Modli się pan teraz do niego?
– Czasami się modlę. Przyznam się, że głównie wtedy, jak się boję.
– I Bóg panu pomaga?
– Nie wiem. Po fakcie nie zastanawiam się nad tym. Choć może powinienem.
– Powinien pan. Uhm. Powinien pan zrozumieć bardzo wiele rzeczy. Wkrótce panu w tym pomogę. Pozwoli pan, że odejdę na chwilę?
– Ależ oczywiście.
Kroki wychodzące z pokoju. Wysuwanie szuflady w kuchni, brzęk. Lounds wielokrotnie relacjonował sprawy morderstw popełnionych w kuchni, gdzie zawsze jest pod ręką tyle rozmaitych narzędzi. Raporty policyjne raz na zawsze potrafią zmienić pogląd człowieka na kuchnię. Oho, teraz leci woda.
Lounds sądził, że jest noc. Crawford i Graham pewnie się już niepokoją. Musieli zorientować się, że zniknął. Do jego strachu dołączył bezbrzeżny smutek.
Czyjś oddech za plecami, biały błysk dostrzeżony kątem oka. Dłoń, mocna i blada. A w niej filiżanka herbaty z miodem. Lounds popijał przez słomkę.
– Napiszę wielki, uczciwy artykuł – powiedział w przerwach między łykami. – Wszystko, co tylko pan zechce. Opiszę pana, jak pan sobie tylko zażyczy, ewentualnie nie opiszę, pańska wola.
– Ciii! – Palec postukał Loundsa w czubek głowy. Rozbłysły dodatkowe światła i fotel zaczął się obracać.
– Nie. Nie chcę pana oglądać.
– Pan mnie musi obejrzeć, panie Lounds. Jest pan przecież dziennikarzem. Musi pan zdać czytelnikom relację. Gdy pana odwrócę, ma pan otworzyć oczy i spojrzeć na mnie. Jeżeli sam pan tego nie zrobi, to przytwierdzę panu powieki do czoła zszywaczem.
Jakieś cmoknięcie, szczęk i fotel odwrócił się. Lounds siedział teraz twarzą do pokoju, z zaciśniętymi oczami. Palec postukał go natarczywie w pierś. Dotknięcie powieki.
Otworzył oczy.
Z fotela wydawało mu się, że facet w kimonie jest niezwykle wysoki. Maskę z pończochy miał podwiniętą pod nos. Odwrócił się do Loundsa plecami i zrzucił szlafrok. Mięśnie grzbietowe napięły się nad jaskrawym wytatuowanym ogonem, biegnącym od krzyża w dół i oplatającym nogę.
Smok powoli odwrócił głowę, zerknął na Loundsa przez ramię i uśmiechnął się, pokazując szczerbate, poplamione zęby.
– Święty Boże Wszechmogący! – jęknął Lounds.
Lounds siedzi na środku pokoju, z ekranem projektora przed sobą. Za jego plecami stoi Dolarhyde, teraz już w szlafroku i ze sztuczną szczęką, umożliwiającą mu mówienie.
– Czy chcesz się dowiedzieć, kim jestem?
Lounds chciał skinąć głową, lecz tylko naderwał sobie włosy.
– O niczym bardziej nie marzę. Bałem się prosić.
– Wiec patrz.
pierwsze przezrocze przedstawiało obraz Blake'a – człowieka-smoka, stojącego z rozwianymi skrzydłami i trzaskającym ogonem nad kobietą odzianą w słońce.
– Widzisz teraz?
– Widzę.
Dolarhyde szybko zmieniał kolejne slajdy. Trzask. Pani Jacobi żywa.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Leeds żywa. – Widzisz?
– Tak.
Trzask. Dolarhyde, nieokiełznany Smok, z napiętymi mięśniami i wytatuowanym ogonem nad łóżkiem Jacobich.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Jacobi przed.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Jacobi po.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Nieokiełznany Smok.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Leeds przed, obok bezwładnego męża.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Leeds po, cała zalana krwią.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Freddy Lounds, kopia zdjęcia z „Tattlera".
– Widzisz?
– O Boże!
– Widzisz?
– O Boże jedyny! – Przeciągle, jak szlochające dziecko.
– Widzisz?
– Proszę, nie.
– Co „nie"?
– Nie mnie.
– Co „nie"? Pan jest mężczyzną, panie Lounds. Prawda?
– Tak.
– Czy sugeruje pan, że jestem jakimś zboczeńcem?
– Rany boskie, nie!
– A może pan jest zboczony, panie Lounds?
– Nie.
– Czy dalej będzie pan wypisywał kłamstwa na mój temat, panie Lounds?
– Ależ nie, nie!
– Dlaczego pan pisał te kłamstwa, panie Lounds?
– Dowiedziałem się od policji. Oni mi tak powiedzieli.
– Cytuje pan Willa Grahama.
– To Graham mi nakłamał. Graham.
– A teraz powie pan prawdę? O Mnie. Moim Dziele. Moim Przeistoczeniu. O mojej Sztuce, panie Lounds. Czy to jest Sztuka?
– Sztuka.
Przerażenie na twarzy Loundsa pozwoliło Dolarhyde'owi mówić swobodnie, mógł latać na głoskach szczelinowych, ze zwartych spleść misterne wielkie skrzydła.
– Twierdziłeś, że ja, który widzę daleko więcej niż ty, jestem nienormalny. Ja, który posunąłem świat daleko bardziej do przodu, jestem obłąkany. Odważyłem się na więcej niż ty, odcisnąłem swe niepowtarzalne piętno dużo głębiej i pozostanie w ziemi o wiele dłużej niż twoje marne prochy. W porównaniu z moim twoje życie jest jak ślad ślimaka na kamieniu. Jak srebrna warstewka śluzu pokrywająca litery na moim pomniku.
Dolarhyde'owi przypomniały się słowa, które zapisał w dzienniku.
– Jestem Smokiem, a ty śmiesz zwać mnie obłąkanym? Moje ruchy śledzą i opisują z większą uwagą niż ruch gwiazdy, która zawita w nasz układ. Słyszałeś o gwieździe, która przybyła do nas w roku tysiąc pięćdziesiątym czwartym? Oczywiście, że nie. Czytelnicy śledzą twoje teksty, jak dziecko śledzi palcem ślad ślimaka, i równie bezmyślnie. Odnoszą je do twojej płytkiej czaszki i bulwiastej twarzy tak, jak ślimak odnosi swój śluz do domu.
Wobec mnie jesteś jak ten ślimak w słońcu. Wtajemniczyłem cię w istotę Przeistoczenia, a ty nic nie rozumiesz. Jesteś jak mrówka w błonach płodowych.
Tylko jedno potrafisz robić prawidłowo. Słusznie, że drżysz przede mną. Ale ty i wszystkie inne mrówki, Lounds, jesteście mi winni nie strach, lecz przerażenie.
Dolarhyde stał z opuszczoną głową, podpierając nos kciukiem i palcem wskazującym. Nagle wyszedł z pokoju.
Nie zdjął maski, pomyślał Lounds. Nie zdjął maski! Jeżeli wróci bez niej, to już po mnie. Boże, cały jestem zlany potem. Przekręcił oczy w stronę drzwi i czekał, nasłuchując odgłosów dobiegających z tyłu domu.
Dolarhyde powrócił w masce, niosąc chlebak i dwa termosy.
– To na drogę do domu – powiedział unosząc jeden termos. – Lód, przyda nam się niedługo. Ale zanim ruszymy, musimy jeszcze coś nagrać.
Przypiął mikrofon do koca koło twarzy Loundsa.
– Powtarzaj za mną.
Nagrywali przez pół godziny. Wreszcie padło:
– To wszystko, panie Lounds. Sprawił się pan bardzo dobrze.
– Teraz mnie pan już puści?
– Tak. Ale widzę tylko jeden sposób, żeby ci pomóc zrozumieć i zapamiętać.
Dolarhyde odwrócił się do Loundsa tyłem.
– Chcę zrozumieć. Chcę, żeby pan wiedział, jak pana cenię za zwrócenie mi wolności. Wie pan, że teraz już będę pisał samą prawdę.
Dolarhyde nie mógł odpowiedzieć – właśnie zmienił zęby.
Znów włączył magnetofon.
Uśmiechnął się, pokazując brązowe, poplamione zęby.
Oparł Loundsowi dłoń na wysokości serca, nachylił się nad nim, jak gdyby chciał pocałować go w usta, po czym odgryzł mu wargi i wypluł je na podłogę.