„Pielgrzym" powiedział, że być może zadzwoni następnego dnia po południu. W centrali FBI przygotowano się na taką okoliczność.
Kto przedstawił się jako Pielgrzym? Nie Lecter, to Crawford sprawdził na sto procent. Czyżby więc Szczerbata Lala? Kto wie? – pomyślał Crawford.
Biurka i telefony z jego gabinetu przeniesiono w nocy do większego pomieszczenia po drugiej stronie korytarza.
Graham stał w otwartych drzwiach kabiny dźwiękoszczelnej. Za plecami miał telefon Crawforda. Sarah wyczyściła go na wysoki połysk. Musiała się czymś zająć, skoro jej biurko zajmowały magnetofony, spektograf i aparatura do pomiaru napięcia głosu, a na jej krześle urzędowała Beverly Katz.
Wielki zegar na ścianie wskazywał jedenastą pięćdziesiąt.
Grahamowi towarzyszyli doktor Alan Bloom i Crawford. Stali po jego bokach, z rękami w kieszeniach.
Technik siedzący naprzeciwko Beverly Katz zabębnił palcami po blacie biurka, lecz przerwał, widząc mars na czole Crawforda.
Na biurku stały dwa nowe aparaty – bezpośrednie połączenie z elektroniczną centralą telefoniczną i gorąca linia do centrum łącznościowego FBI.
– Ile czasu potrzeba wam na zlokalizowanie numeru? – spytał Bloom.
– Te nowe centrale są szybsze, niż się na ogół wydaje – odparł Crawford. – Jeżeli rozmowa przekazywana jest tylko przez łącza elektroniczne, to z minutę. Jeżeli także przez starszego typu, to trochę dłużej.
Podniósł głos i zawołał w głąb pokoju:
– Jeżeli w ogóle się odezwie, to pewnie będzie gadał krótko. Nie nawalcie. To jak. Will, powtórzymy nasz gry-plan?
– Jasne. Jak dojdziemy do momentu, w którym ja się włączam, chciałbym się pana poradzić, doktorze.
Bloom zjawił się jako ostatni. Po południu miał jeszcze w planie wykład na Wydziale Behawioryzmu Akademii w Quantico. Czuł zapach kordytu emanujący z ubrania Grahama.
– A więc tak – rzekł Graham. – Dzwoni telefon. Natychmiast włącza się cały obwód i centrala elektroniczna zaczyna lokalizować faceta, który nie wie, że go namierzamy, bo generator dźwięków cały czas nadaje sygnał. To nam zapewnia jakieś dwadzieścia sekund przewagi. – Wskazał palcem na technika. – Proszę wyłączyć generator zaraz po czwartym sygnale. Rozumiemy się?
Technik przytaknął.
– Zaraz po czwartym sygnale.
– Beverly podnosi słuchawkę. On słyszy po głosie, że odebrał kto inny niż wczoraj. Beverly nie poznaje go, jest znudzona. On pyta o mnie. Beverly mówi, że musi mnie wywołać z narady i prosi go, żeby zaczekał przy telefonie. Dasz sobie radę, Bev? – Graham uważał, że lepiej nie uczyć się swoich kwestii na pamięć. Mogłyby potem zabrzmieć płasko, rutynowo. – A więc, my go słyszymy na linii, a on nas nie. Moim zdaniem dłużej będzie czekał na połączenie że mną, niż rozmawiał.
– A może jednak puścić mu na ten czas muzykę? – wtrącił się technik.
– Nie! – uciął Crawford.
– Każemy mu czekać jakieś dwadzieścia sekund, po czym Beverly włączy się i powie: „Pan Graham podchodzi do aparatu. Przełączam pana". Ja podnoszę słuchawkę. – Graham odwrócił się do Blooma. – I jak by pan to rozegrał na moim miejscu, doktorze?
– On będzie nastawiony na sceptyczne podejście z naszej strony. Wobec tego powątpiewałbym co nieco w jego tożsamość. Wyjaśniłbym mu zasadniczą różnicę między zawracaniem głowy przez fałszywych rozmówców, a wagą telefonu od prawdziwego sprawcy. Tych fałszywych łatwo rozpoznać, bo nie są w stanie ogarnąć swoim rozumkiem znaczenia tego, co się naprawdę wydarzyło… i dalej w tym stylu. Niech go pan zmusi do powiedzenia czegoś, co by nas przekonało, że on to naprawdę on. – Doktor Bloom wbił wzrok w podłogę i pomasował kark. – Nie wiadomo, o co właściwie mu chodzi. Może szuka zrozumienia, może uważa pana za przeciwnika i chce się napawać swoim triumfem… to się dopiero okaże. Niech pan spróbuje wczuć się w jego nastrój i dać mu to, czego chce. Nie starałbym się go przechytrzyć, nie namawiałbym go, żeby sam się do nas zgłosił, chyba że wyczuje pan, że właśnie o to mu chodzi.
Jeżeli to paranoik, to szybko się pan zorientuje. W takim wypadku grałbym na jego podejrzliwości albo poczuciu krzywdy. Jeśli się na to złapie, to może zapomni, jak długo rozmawia. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. – Bloom oparł dłoń na ramieniu Grahama i dorzucił spokojnie: – Widzi pan, to nie będą takie sobie pogaduszki, być może dzięki temu pan go złapie. Niech pan się nie przejmuje moimi radami i postępuje według własnego uznania.
Czekanie. Pół godziny milczenia zrobiło swoje.
– Pal licho, czy zadzwoni – odezwał się Crawford. – I tak musimy się naradzić, co dalej. Co powiesz na pomysł że skrzynką kontaktową, Will?
– Nic lepszego nie przychodzi mi na myśl – odparł Graham.
– W ten sposób mielibyśmy dwa punkty zaczepienia, kocioł w twoim domu w Keys i skrzynkę.
Zadzwonił telefon.
Do akcji włączył się generator dźwięków i centrala elektroniczna. Cztery sygnały. Technik przesunął dźwignię i Beverly podniosła słuchawkę. Sarah była na podsłuchu.
– Biuro agenta specjalnego Crawforda.
Sarah potrząsnęła głową. Poznała głos jednego z kumpli Crawforda. Beverly pozbyła się go czym prędzej i przerwała namierzanie rozmowy. W gmachu FBI wszyscy wiedzieli, że ta linia ma być wolna.
Crawford wrócił do szczegółów związanych że skrzynką kontaktową. Wszyscy byli znudzeni, a zarazem napięci. Lloyd Bowman zajrzał pokazać im, jak pary liczb Lectera pasowały do setnej stronicy broszurowego wydania Joy of Cooking. Sarah roznosiła kawę w papierowych kubkach.
Dzwonek telefonu.
Włączył się generator dźwięków i centrala elektroniczna. Cztery sygnały. Technik przesunął dźwignię i Beverly podniosła słuchawkę.
– Biuro agenta specjalnego Crawforda. Sarah gwałtownie pokiwała głową.
Graham wszedł do kabiny i zamknął drzwi. Widział poruszające się wargi Beverly. Powiedziała „proszę zaczekać" i patrzyła na sekundnik zegara na ścianie.
W wypolerowanej słuchawce Graham widział odbicie swej twarzy. Dwie rozmyte twarze na obu końcach słuchawki. Czuł, że po strzelnicy jego koszula pachnie kordytem. Nie wyłączaj się. Chryste Panie, tylko się nie wyłączaj! Minęło czterdzieści sekund. Gdy rozległ się sygnał, aparat telefoniczny na jego biurku lekko podskoczył. Niech dzwoni. Jeszcze raz. Czterdzieści pięć sekund. Teraz!
– Mówi Will Graham. Czym mogę służyć?
Cichy śmiech. I zduszony głos:
– To się okaże.
– Można wiedzieć, kto dzwoni?
– Sekretarka panu nie powiedziała?
– Nie, ale wywołała mnie z narady, więc jeśli pan…
– Jeżeli mi pan powie, że nie chce pan rozmawiać z Pielgrzymem, to już się wyłączam. Więc tak czy nie?
– Panie Pielgrzym, jeżeli ma pan jakiś problem, to słucham, czym mogę służyć?
– ja myślę, że to pan ma problem, panie Graham.
– Przepraszam, ale niezupełnie rozumiem.
Pełznący sekundnik zbliżał się do minuty.
– Ma pan pełne ręce roboty, no nie?
– W każdym razie nie mam czasu dłużej rozmawiać, chyba że wyjaśni mi pan, o co chodzi.
– Chodzi mi o to samo, co panu. O Atlantę i Birmingham.
– Wie pan coś na ten temat?
Zduszony chichot.
– Czy ja coś wiem? Interesuje pana Pielgrzym? Tak czy nie? Odkładam słuchawkę, jeżeli pan skłamie.
Graham widział przez szybę Crawforda, który stał że słuchawkami telefonów w każdej ręce.
– Tak. Ale, widzi pan, dostaję mnóstwo telefonów od ludzi, którym tylko się zdaje, że coś wiedzą.
Minuta.
Crawford odłożył jedną słuchawkę i notował coś szybko.
– Nawet pan sobie nie wyobraża, ilu ludzi udaje – powiedział Graham. – Ale już po paru minutach rozmowy widać, że oni nawet nie pojmują, o co chodzi. A pan?
Sarah przyłożyła kartkę do szyby, żeby Graham mógł ją przeczytać. Napis brzmiał: „Budka telefoniczna w Chicago. Policja w drodze".
– Umówmy się, niech mi pan coś powie o Pielgrzymie, a powiem panu, czy pan się myli, czy nie – zaproponował zduszony głos.
– Najpierw może sobie wyjaśnijmy, o kim właściwie mówimy.
– O Pielgrzymie.
– A skąd mam wiedzieć, czy ten Pielgrzym zrobił coś takiego, co mogłoby mnie zainteresować? No?
– Przyjmijmy, że tak.
– Czy Pielgrzym to pan?
– Tego bym nie powiedział.
– Pański znajomy?
– Coś w tym rodzaju.
– Więc proszę to udowodnić. Niech mi pan udowodni, że pan go w ogóle zna.
– Pan pierwszy. Najpierw pan mi o nim opowie. – Nerwowy chichot. – Jedna pomyłka, a odkładam słuchawkę.
– Zgoda. Pielgrzym jest praworęczny.
– Też mi rewelacja! Jak większość ludzi.
– Jest nie rozumiany.
– Bez ogólników proszę.
– Jest bardzo silny fizycznie.
– Tak, to prawda.
Graham spojrzał na zegar. Półtorej minuty. Crawford z otuchą pokiwał głową. Nie zdradź mu jakiejś cechy, którą mógłby zmienić.
– Pielgrzym jest biały, ma około metr osiemdziesiąt wzrostu. Ale od pana niczego się jeszcze nie dowiedziałem. Nie jestem nawet pewny, czy pan go w ogóle zna.
– Mam się wyłączyć?
– Nie, ale sam pan zaproponował wymianę informacji. Zastosowałem się do pańskiego polecenia.
– Czy uważa pan Pielgrzyma za wariata?
Bloom pokręcił głową.
– Nie wierzę, żeby ktoś tak ostrożny jak on mógł być wariatem. Według mnie on jest po prostu inny. Prawdopodobnie wielu ludzi uważa go za obłąkanego, ale to tylko dlatego, że go nie rozumieją. Nie daje im szansy.
– Niech pan opisze dokładnie, co zrobił z panią Leeds, a może powiem panu, czy ma pan rację.
– Nic z tego.
– Żegnam.
Grahamowi serce podeszło do gardła, ale nadal słyszał oddech rozmówcy w słuchawce.
– Nie mogę tego zrobić, zanim…
Graham usłyszał, jak drzwi budki telefonicznej w Chicago otwierają się z trzaskiem i słuchawka opada że stukiem. Niewyraźne głosy i stukanie słuchawki kołyszącej się na sznurze. Wszyscy w biurze słyszeli to przez głośniki.
– Stać! Nawet nie drgnij. A teraz załóż ręce na kark, powoli, i wyjdź tyłem. Tylko powoli, powoli. Ręce na ścianę budki.
Ulga spłynęła na Grahama.
– Nie jestem uzbrojony, Stan. Dowód mam w kieszeni.
Hej, łaskoczesz mnie.
Ze słuchawki wyraźnie doleciał zaskoczony głos:
– Z kim rozmawiam?
– Will Graham, FBI.
– Tu sierżant Stanley Riddle, policja miejska Chicago. – Zirytowany. – Czy może mi pan wyjaśnić, co tu się, kurwa, dzieje?
– Pan niech mi to wyjaśni. Aresztowaliście go?
– A jakże. To Freddy Lounds, dziennikarz. Znam go od dziesięciu lat. (Trzymaj swój notes, Freddy). Czy wnosi pan przeciwko niemu oskarżenie?
Graham zbladł. Crawford poczerwieniał. Doktor Bloom wpatrywał się w szpule magnetofonu.
– Słyszy mnie pan?
– Tak. Owszem, wnoszę oskarżenie – wydusił Graham. – Oskarżam go o utrudnianie pracy wymiaru sprawiedliwości. Proszę go aresztować i postawić do dyspozycji prokuratora.
Nagle w słuchawce odezwał się Lounds. Mówił szybko, już bez waty w ustach.
– Will, posłuchaj…
– Powiesz to prokuratorowi. Daj mi sierżanta Riddle'a.
– Wiem coś, co…
– Dawaj Riddle'a, kurwa twoja mać!
Crawford włączył się na linię.
– Ja to załatwię, Will.
Graham trzasnął słuchawką tak, że wszyscy w biurze zamarli. Wyszedł z kabiny i nie patrząc na nikogo, opuścił gabinet.
– Lounds, człowieku, rozpętałeś piekło! – rzekł Crawford.
– Chcecie go złapać, czy nie? Mogę wam pomóc. Wysłuchaj mnie przez chwilę. – Lounds wstrzelił się w przerwę na oddech Crawforda. – Słuchaj, właśnie się przekonałem, jak bardzo potrzebujecie „Tattlera". Przedtem nie byłem pewny… To ogłoszenie wiąże się że sprawą Szczerbatej Lali, inaczej nie robilibyście takiego cyrku z tym telefonem. Świetnie. „Tattler" jest do waszej dyspozycji. Proście, o co chcecie.
– Jak na to wpadłeś?
– Przyszedł do mnie kierownik drukarni. Powiedział, że wasze biuro w Chicago wysłało jakiegoś sztywniaka, żeby sprawdził ogłoszenia. Zabrał pięć ogłoszeń, twierdząc, że to w związku z jakąś aferą finansową. Guzik prawda. Kierownik drukarni zrobił mi kserokopie ogłoszeń i kopert, w których nadeszły, zanim dał je waszemu człowiekowi.
Przejrzałem je. Wiedziałem, że wziął pięć listów dla niepoznaki, ale naprawdę chodziło mu o jeden. Trochę to trwało, zanim je sprawdziłem. Odpowiedź znalazłem na kopercie. Stempel z Chesapeake, poczta szpitala stanowego. Wiesz, że pojechałem tam w ślad za tym twoim drażliwym przyjacielem? Wszystko więc niby grało, ale musiałem się upewnić. Dlatego zadzwoniłem, żeby sprawdzić, jak zareagujecie na nazwisko „Pielgrzym". No i sprawdziłem.
– Popełniłeś wielki błąd, Freddy.
– Potrzebujecie „Tattlera", a ja wam to mogę załatwić. Ogłoszenia, wstępniak, sprawdzanie nadchodzącej poczty, co tylko chcecie. Potrafię zachować dyskrecję. Naprawdę. Włącz mnie w to, Crawford.
– W nic cię nie będę włączał.
– Jak tak, to chyba wam nie przeszkodzi, jeżeli w następnym numerze ktoś zamieści sześć drobnych ogłoszeń. Wszystkie do niejakiego „Pielgrzyma" i podpisane w ten sam sposób?
– Załatwię ci zakaz wykonywania zawodu i wyrok za utrudnianie pracy wymiaru sprawiedliwości.
– No i cała ta sprawa może się dostać do prasy. -Lounds wiedział, że rozmowa jest nagrywana, ale miał to już gdzieś. – Zrobię to, Crawford, jak mi Bóg miły, zrobię to. Pogrążę cię, zanim ty pogrążysz mnie.
– Dodam ci jeszcze szantaż na dokładkę.
– Jack, pozwól, że wam pomogę. Uwierz mi…
– Biegaj na komisariat, Freddy. A teraz daj mi do telefonu sierżanta.
Lincoln Versailles Freddy'ego Loundsa trącił brylantyną, wodą po goleniu, skarpetkami i tytoniem i sierżant nie mógł się doczekać, kiedy dojadą na komisariat.
Lounds znał szefa komendy dzielnicowej, w randze kapitana, a także wielu posterunkowych. Kapitan poczęstował go kawą i zadzwonił do prokuratury, żeby ktoś wpadł „zająć się tym gównem".
Nikt nie przyjechał po Loundsa. Pół godziny później zadzwonili do niego na komisariat z biura Crawforda, po czym został zwolniony. Kapitan odprowadził go do samochodu.
Lounds był napalony. Jak wariat pędził na wschód, do swego mieszkania wychodzącego na jezioro Michigan. Chciał wyciągnąć z tej sprawy, co się da, i wiedział, że ma to w kieszeni. Po pierwsze, forsa. Najwięcej wpadnie mu z wydania książkowego. Trzydzieści sześć godzin od chwili aresztowania jego książka znajdzie się na półkach. Relacje pisane na prawach wyłączności trafią do całej prasy jako przebój sezonu. Z satysfakcją ujrzy swoje artykuły, nazwisko i zdjęcie na łamach „Chicago Tribune", „Los Angeles Times", świętoszkowatej „Washington Post" i świętego „New York Timesa".
A reporterzy tych szacownych dzienników, którzy patrzyli na niego z góry i nie chcieli z nim pić, niech zdechną z zazdrości.
Lounds był dla nich pariasem, ponieważ zmienił wiarę.
Gdyby był nieudacznikiem bez innych możliwości zarobienia na chleb, starzy wyjadacze z przyzwoitych gazet wybaczyliby mu to, że pracuje dla „Tattlera", tak jak wybacza się ludziom opóźnionym w rozwoju. Ale Lounds był dobry. Miał wszystkie cechy pierwszorzędnego reportera – inteligencję, ikrę i nosa. A do tego mnóstwo energii i cierpliwość.
Z drugiej strony popularności w branży nie przysparzał mu odpychający wygląd oraz fakt, że nie potrafił nie wysuwać się w swoich artykułach na pierwszy plan.
Loundsa zżerała chęć powszechnego zwracania na siebie uwagi, co często błędnie określa się jako egoizm. Był on niezgrabny, mały i brzydki. Miał końskie zęby, a jego świńskie oczka świeciły jak plwocina na asfalcie.
Przez dziesięć lat pracował w przyzwoitych gazetach, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że nigdy nie zostanie akredytowany przy Białym Domu. Zrozumiał, że dla swoich wydawców schodzi tylko nogi i stoczy się do poziomu wykolejonego starego moczymordy, nieuchronnie zmierzającego do marskości wątroby albo śmierci w płomieniach po zaprószeniu ognia w barłogu.
Potrzebowali jego informacji, ale jego nie chcieli. Płacili mu najwyższe stawki, co jednak nie jest wiele dla kogoś, kto kobiety musi kupować. Klepali go po plecach, chwalili za przebojowość, ale odmawiali umieszczenia jego nazwiska na parkingu przed redakcją.
W 1969 roku, przepisując wieczorem artykuł w redakcji, doznał objawienia.
Przy sąsiednim biurku Frank Larkin odbierał korespondencję telefoniczną. W owej gazecie zadanie to zlecano samym weteranom. Frank Larkin miał pięćdziesiąt pięć lat, ale wyglądał na siedemdziesiąt. Miał przekrwione oczy i co pół godziny zaglądał do swej szafki po kielicha. Freddy że swego miejsca pracy czuł bijący od niego smród.
Larkin poprosił jedną z kobiet w redakcji, żeby przyniosła mu podpaskę z automatu w damskiej toalecie. Używał podpasek, bo wiecznie krwawił mu tyłek.
Freddy przestał pisać. Wykręcił kartkę z maszyny, włożył nową i napisał wymówienie.
Tydzień później pracował już dla „Tattlera".
Na początek dostał posadę redaktora odpowiedzialnego za raka i pensję dwukrotnie wyższą niż w poprzedniej gazecie. Jego podejście do tematu zadziwiło przełożonych.
„Tattlera" stać było na taką pensję, bo pisząc o raku, zbijali majątek.
Co piąty Amerykanin umiera na tę chorobę. Rodziny chorych, wymęczone i zrezygnowane, próbujące zwalczać przerzuty klepaniem w ramię, budyniem bananowym i dowcipami z brodą, są złaknione choćby iskierki nadziei.
Badania rynku wykazały, że tytuły w rodzaju „Nowe lekarstwo na raka" albo „Cudowny lek przeciwko rakowi" umieszczone na pierwszej stronie zwiększają sprzedaż „Tattlera" w domach towarowych o 22,3 procenta. Jednakże umieszczenie artykułu na pierwszej stronie pomniejsza ów wzrost o sześć procent, bo klienci zdążą przerzucić tekst, zanim kasjerka podliczy im zakupy.
Specjaliści od marketingu stwierdzili, że lepiej podawać wielki kolorowy tytuł na pierwszej stronie, artykuł zaś chować gdzieś w środku numeru, bo trudno jest otwierać gazetę, mając ręce zajęte portfelem i pchaniem wózka z zakupami.
Przeważnie artykuły takie zaczynały się od optymistycznych pięciu akapitów złożonych dziesięciopunktową czcionką, po czym następowała czcionka ośmiopunktowa, sześciopunktowa, aż wreszcie kończono stwierdzeniem, że „cudowne lekarstwo" jest jeszcze niedostępne na rynku albo dopiero w fazie eksperymentalnej na zwierzętach.
Freddy zarabiał na chleb wymyślaniem takich historyjek, dzięki którym „Tattler" rozchodził się w kolosalnych nakładach.
W ramach zwiększania sprzedaży pisano też o cudownych wisiorkach i uzdrawiających ubraniach. Producenci takowych płacili specjalne premie za umieszczanie ich ogłoszeń obok cotygodniowych artykułów na temat raka.
Czytelnicy masowo zwracali się do gazety z prośbą o bliższe informacje. Przyniosło to dodatkowy dochód, dzięki sprzedaży ich nazwisk radiowemu „ewangeliście" – socjopacie, który zdzierał gardło na antenie, a potem pisał do nich z prośbą o wsparcie, używając kopert że stemplem: „Ktoś, kogo kochasz, umrze, jeżeli nie…"
Freddy Lounds dbał o „Tattlera", a gazeta odpłacała mu tym samym. Teraz, po jedenastu latach w redakcji, zarabiał rocznie siedemdziesiąt dwa tysiące dolarów. Pisywał głównie o tym, co chciał, a pieniądze wydawał na przyjemności. Jak na swoje potrzeby, żył znakomicie.
Ostatni rozwój wypadków sprawił, że zaczął myśleć o podwyżce zaliczki za wydanie książkowe. No i ci z filmu powinni się zainteresować… Słyszał, że odrażającym facetom z grubym portfelem w Hollywood wiedzie się znakomicie.
Freddy był zadowolony. Z fasonem wjechał do podziemnego garażu w swoim domu i z piskiem opon zaparkował pod ścianą, na której wielkimi literami wypisano „Pan Frederick Lounds".
Wendy już była w domu – jej datsun stał na sąsiednim miejscu. To dobrze. Żałował, że nie może jej zabrać do Waszyngtonu. Dopiero by tym platfusom zbielało oko! Wjeżdżając na górę, pogwizdywał w windzie wesoło.
Wendy pakowała mu walizkę. Robiła to od lat – i to znakomicie.
W schludnych dżinsach i kraciastej koszuli, z kasztanowymi włosami związanymi na karku, mogłaby uchodzić za wiejską dziewczynę, gdyby nie jej blada cera i figura. Wendy niemal karykaturalnie przypominała podlotka w wieku pokwitania.
Spojrzała na Loundsa wzrokiem, który od lat nie zdradzał zdziwienia. Zobaczyła, że cały drży.
– Za ciężko pracujesz, Roscoe. – Lubiła nazywać go Roscoe, co nie wiedzieć czemu sprawiało mu przyjemność. – O której odlatujesz? O szóstej? – Przyniosła mu kieliszek i zgarnęła z łóżka swój wyszywany cekinami kostium i perukę, żeby miał gdzie przysiąść. – Mogę cię odwieźć na lotnisko, do klubu idę na szóstą.
Miała własny bar topless, „Wendy City", i nie musiała już tańczyć. Lounds był współwłaścicielem.
– Przez telefon brzmiałeś jak Skórzany Kret – powiedziała.
– Kto?
– Wiesz, ten program w sobotę rano. On jest okropnie tajemniczy i pomaga Tajnej Wiewiórce. Oglądaliśmy to, jak miałeś grypę. Przyznaj się, wyciąłeś dziś jakiś grubszy numer? Coś ty taki zadowolony z siebie?
– A żebyś wiedziała. Poszedłem dzisiaj na całość, no i się opłaciło. Trafiła mi się okazja, że aż palce lizać.
– Zdrzemnij się przed wyjazdem, masz czas. Wpędzasz się do grobu.
Lounds zapalił papierosa, choć w popielniczce dopalał mu się poprzedni.
– Wiesz co? Założę się, że jak to wypijesz i się rozbierzesz, to zaśniesz raz-dwa.
Twarz Loundsa, nieruchoma jak zaciśnięta pięść, nagle ożyła, tak jak pięść zamienia się w dłoń. Przestał dygotać. Opowiedział jej o wszystkim, szepcząc w jej powiększone piersi, a ona kreśliła mu palcem ósemki na karku.
– Sprytnie to rozegrałeś, Roscoe – przyznała. – A teraz kładź się. Obudzę cię na samolot. Nic się nie martw, wszystko pójdzie dobrze. A potem zabalujemy jak za dawnych czasów.
Szeptali, dokąd się wybiorą, aż zasnął.